czwartek, 9 grudnia 2010

Maria Bogucka „Gorsza płeć”

Odnowiłam znajomość z książkami Marii Boguckiej. Teraz czytam „Gorszą płeć” traktującą o życiu kobiet w Europie od antyku po wiek XXI. Ten opis jest trochę na wyrost, bo najwięcej miejsca Bogucka poświęca kobietom żyjącym w czasach nowożytnych, ale w sumie się nie dziwię, bowiem autorka jest specjalistką od tego okresu.
Jeśli chodzi o lekturę… Włos na głowie staje, kiedy się czyta jak bardzo wieki przeszłe nacechowane były mizoginizmem (tak, wiedziałam już o tym wcześniej). Bogucka podaje przykłady niewiarygodnego rozumowania „uczonych mężczyzn” postrzegających kobiety mniej więcej tak: najbardziej łakome zwierzę, pożądliwość ciała, gadatliwa paszcza, fałszywa wiara, monstrualne kłamstwo, katastrofa życiowa, sprawczyni grzechu, ruina królestw.
Aż się dziwię, że nie wyginęłyśmy jak mamuty.
Przyjrzyjmy się faktom. Wszystko za Marią Bogucką i jej „Gorszą płcią”.
- dziełko z początków XIX wieku podsuwane dziewczętom i młodym mężatkom, pióra J.L. Ewalda traktowało o tym, że kobieta nie powinna być ani „filozofem”, ani „politykiem”, bo nie będzie się to podobało mężowi, a wszak celem życia kobiety jest właśnie przypodobanie się małżonkowi. (s. 99)
- małżeństwem nowożytnym rządziła zasada ustanowiona przez św. Pawła: mąż jest głową żony. Mąż miał prawo karcić żonę cieleśnie, byle było to „umiarkowane”. A wszystko co żona zarobi poza domem lub otrzyma, miało należeć do męża. (s. 100).
- kobiety spychano do najcięższych prac, na przykład w Gdańsku (pozostajemy w epoce nowożytnej) taszczyły beczki z piwem i cegły na budowach lub były najmowane do piłowania drewna. (s. 109)
- w średniowieczu toczyły się dyskusje jak odbędzie się zmartwychwstanie kobiet; niektórzy teologowie uważali, że zmartwychwstaną przemienione w mężczyzn, zgodnie z założeniem, że: a. ciała powstaną z grobu jako doskonałe, b. w niebie nie będzie żadnej podległości. Dzień zmartwychwstania miał unicestwić gorszą płeć – kobietę. (s. 120)
- w 1686 r. papież Innocenty XI zakazał wszystkim kobietom, także świeckim, uczyć się muzyki i grać na instrumentach, ponieważ muzyka godzi w skromność niewieścią. Zakaz na szczęście w wielu krajach nie był w pełni przestrzegany. (s. 229)
Wielcy myśliciele – Locke, Comte, Rousseau, Wolter i inni widzieli kobiety w kuchni. Darwiniści twierdzili, że teoria doboru naturalnego dowodziła niższości kobiet, za którą przemawiał również fakt, że to mężczyźni byli bardziej zasłużeni na polu nauki czy twórczości. Zgrabnie i strategicznie pomijali milczeniem fakt jak bardzo utrudniano kobietom dostęp do edukacji i działania w życiu naukowym i artystycznym. (s. 253)
Freud natomiast przypisał kobietom kompleks braku penisa. Ale to już jest dłuższa opowieść, bo facet miał tyle skrywanych kompleksów, że w sumie musiał je na kogoś zrzucić.
Ostatni rozdział „Gorszej płci” dotyczył kontekstu pozaeuropejskiego. Przykłady maltretowania fizycznego i psychicznego kobiet w Afryce czy Azji były mi znane już wcześniej, ale Bogucka napisała to tak sugestywnie, że aż mną strząchnęło. Obrzezywanie kobiet, żeby im się seksu nie chciało, oblewanie kwasem, podpalanie… i to wszystko dzieje się w XXI wieku, przy cichej akceptacji pozostałych. Żenada.
A ja po raz pierwszy ucieszyłam się, że mieszkam w Polsce i w sumie mogę liczyć na godne traktowanie.
Moja ocena: 6

Martha Grimes „Pod Huncwotem”

Czytałam sobie niedawno kryminałkę autorstwa Marthy Grimes „Pod Huncwotem”. W sumie niezły i pomysł, i poprowadzona akcja, i nakreśleni bohaterowie.
Pomysł: ktoś morduje mężczyzn w pubach. Akcja: śledztwo prowadzi inspektor Richard Jury, a pomaga mu arystokrata, który odrzucił tytuł – Melrose Plant. Wraz z upływem czasu przybywa nie tylko ofiar, ale i tajemnic (z przeszłości) do rozwiązania. Bohaterowie: pocieszna, aczkolwiek odpychająca Amerykanka siląca się na bycie „lady”, mizoginistyczny pisarz kryminałów, były pracownik ministerstwa zakochany w swojej żonie, dwie przyrodnie siostry „skazane” na siebie.
Całość jest bardzo zgrabnie, chwilami dowcipnie napisana. Gorzej jednak jest z tajemnicami. Jakoś nie przemawia do mnie fakt, że nagle po wielu latach można ot tak rozwiązać zagadki, których nie rozwiązali inni (mając takie same dane). Szczególnie rażące jest to w odniesieniu do… nazwijmy to „tajemnicy poetki”. Sama pisarka stara się wybrnąć z sytuacji wkładając w usta inspektora: „Aż dziw, że oni (policja) tego nie zauważyli.” Dokładnie, mnie też to dziwi.
Ale nie wymagajmy zbyt wiele od zwykłej rozrywki.
Moja ocena: 4

piątek, 3 grudnia 2010

Jill Gregory, Karen Tintori „Księga imion”

Jeszcze latem kupiłam sobie „thriller kabalistyczny” autorstwa pań Jill Gregory i Karen Tintori. Grzecznie czekał w kolejce. Gdybym wiedziała jak denna jest to książka, nadal by sobie czekał.
Ujmę to krótko: zmarnowany pomysł, zmarnowane pieniądze i zmarnowany czas.
Pomysł: na świecie w każdym pokoleniu żyje trzydziestu sześciu sprawiedliwych, ludzi o tak czystym sercu, że utrzymują oni cały świat w równowadze. Ich imiona spisał sam Adam (ten od Ewy). Tychże sprawiedliwych chcą za wszelką cenę zniszczyć gnozyci – hedoniści nienawidzący Boga. W roku 2005 prawie im się udaje. Jednakowoż David (o charakterystycznym nazwisku) Shepherd – przeżywa w dzieciństwie mistyczne objawienie i dzięki temu również poznaje owe nazwiska. Amerykanin (któż by inny???) musi ocalić pozostałych przy życiu sprawiedliwych. Niecni gnozyci nasyłają na niego i jego piękną izraelską towarzyszkę swój szwadron śmierci zwany Aniołami Ciemności. Dawid przeistacza się z jajogłowego profesorka w prawdziwego żołnierza idei.
Gregory i Tintorini piszą językiem nudnym. Ich wyjaśnienia są niczym żywcem przepisane z encyklopedii czy słowników. W opowieściach o przeszłości nie ma przysłowiowego „bigla”, ani uroku. Opisy nużą, chociaż legenda sama w sobie jest ciekawa. Trup ścieli się gęsto, a jednak główni bohaterowie nie zostają nawet draśnięci. Dialogi są na poziomie opowiadań licealistów. Ta książka jest tak zła, że nie wzbudza żadnego dreszczu, jedynie pobudza do ziewania. Mistycyzm jest odmierzany chyba zakraplaczem do oczu, czytelnik nie ma możliwości wczucia się w akcję i zdania sobie sprawy, że oto czyta o możliwym końcu świata. Naprawdę, szkoda czasu na ten „bestseller”.
Moja ocena: 0.5

Kurt Vonnegut „Trzęsienie czasu”

Ostatnia powieść Vonneguta – „Trzęsienie czasu” jest do dupy. Po prostu.
A czytanie jej w polskim przekładzie Andrzeja Chajewskiego – jest podwójnie udupiające.
Vonnegutowi można wybaczyć. Stary już był i wypalony, kiedy pisał „Trzęsienie czasu”, więc i bełkotliwe pomieszanie życia prywatnego z poplątanym wątkiem powieści – niezbyt dziwi. Szkoda tylko, że Kilgore Trout stracił również swą wenę i jego opowiadania nijak się miały do tych opisywanych chociażby w „Niech pana Bóg błogosławi Rosewater”. To jednak można przełknąć. Zapomnieć. Ewentualnie – zawsze wrócić do „Rzeźni numer 5”, „Śniadania mistrzów” czy „Sinobrodego”, gdzie opowieści Trouta skrzą się ironią i dowcipem.
Przełknąć jednak nie mogę, no nie mogę!!!, polskiego przekładu, w którym nota bene NIE MA Kilgora Trouta, bo UWAGA!!! UWAGA!!!, pan Chajewski postanowił błysnąć swą „ynteligencją” i z Trouta zrobił… Pstrąga Zabijuchę. I tak przez blisko dwieście stron powieści razi w oczy ten cholerny odautorski twór. Zgroza i horror. Za coś takiego Chajewski powinien mieć dożywotni zakaz tłumaczenia czegokolwiek!!! Co ciekawe, inne nazwiska tłumacz zostawił w spokoju. Monica Pepper nie staje się Moniką Pieprz, a Dudley Prince – Dudusiem Księciem.
Nie. Tłumacz postanowił własnoręcznie zarżnąć alter ego Vonneguta i na siłę go spolszczyć. Udało mu się to na tyle, że cała powieść zaczęła mi cuchnąć niekompetencją.
Dwa inne „kfiatki” książkowe:
„W powieści „Sinobrody” napisałem: „Strzeż się szczodrobliwych bogów”.” (s. 84, Amber, Warszawa 1997). Jest to parafraza słynnej maksymy z Wergiliuszowskiej „Eneidy”: „Timeo Danaos et dona ferentes.”, po angielsku brzmiącej: „Beware of Greeks bearing gifts!”. W „Sinobrodym” (w tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego) jak byk stoi: „Strzeżcie się bogów przynoszących dary!”. Pan Chajewski musiał jednak napisać po swojemu.
„By uniknąć podejrzeń, hieny dostarczają świeże mózgi pojedynczo, zapakowane w plastikowe wiadra ukradzione z pobliskiej placówki Kentucky Fried Chicken.” (s. 90). Kubełki KFC nagle ewoluowały w plastikowe(!) wiadra. Szczęka mi opadła. Dla porównania, oryginał: „So as not to arouse suspicion, they deliver the fresh brains one at a time in buckets stolen from a nearby Kentucky Fried Chicken franchise.”
A reszty mi się zwyczajnie nie chce opisywać, bo mi się ciśnienie podnosi. Koniec.
Moja ocena: 2

Kurt Vonnegut „Pianola”

Pierwszą książkę Vonneguta – „Pianolę” przeczytałam jako ostatnią. W sumie było to najbardziej skuteczne antidotum na nieudane „Trzęsienie czasu”.
„Pianola” jest w sumie powieścią z gatunku antyutopii. Nie ma co prawda dyktatury politycznej, jest jednak… dyktatura komputerów i maszyn, które pierwotnie miały odciążyć człowieka, a w efekcie wyeliminowały go z większości prac. W Ameryce po „drugiej rewolucji przemysłowej” liczą się tylko ludzie z doktoratem (filozofii, inżynierii, wychowania fizycznego, nauk przyrodniczych, handlu nieruchomościami etc.), ewentualnie przyszli doktoranci. Człowiek en masse staje się znudzonym i zdezorientowanym konsumentem dóbr wytwarzanych przez maszyny. Życie zostało tak zindustrializowane, że przeciętna gospodyni domowa nie ma nic do roboty i spędza swój czas na oglądaniu telewizji. I cały czas jest przy tym indoktrynowana, to znaczy – edukowana, odnośnie tego jak bardzo ważne są maszyny i jak bardzo ważna jest przeciętność.
Komputery ferują wyroki i co gorsza, są one niepodważalne. Bo przecież komputer nie może się mylić. Tym samym bezduszna maszyna wpływa na całe ludzkie życie. To komputer ustala jaka jest odpowiednia długość książki, jaka jest odpowiednia jej treść. Komputer jest sędzią w tych ważnych i w tych zupełnie błahych sprawach. Sam człowiek przestaje się w tym świecie liczyć. Jest dodatkiem i to chyba niepotrzebnym.
Vonnegut opisuje anatomię rewolucji i kontrrewolucji. Ukazuje jak łatwo jest ludziom wpaść w pułapkę niemyślenia i całkowitej bierności. Udowadnia też, że „wygodniejsze życie” nie zawsze jest lepsze, bardziej efektywne umysłowo.
Jestem pod wrażeniem. Blisko sześćdziesiąt lat po publikacji, opowieść Vonneguta zaczyna niepokojąco przypominać obecne dążenie do tego, aby o wszystkim decydował kod binarny.
Moja ocena: 6

Dmitrij Wołkogonow „Lenin”, „Stalin”, „Trocki”

Jeśli czytelnik pragnie dowiedzieć się czegoś o Stalinie, Leninie czy Trockim, to tylko u Wołkogonowa. Ten autor pisze mądrze, obiektywnie (a o to jest trudno, szczególnie jeśli chodzi o naukę tak subiektywną jak historia) i rzetelnie. Nie stawia on Lenina na cokole, ani nie obala jego pomnika. Odwrotnie - stara się prześledzić i ukazać wszystkie fakty dotyczące "wodza" rewolucji październikowej. Co najważniejsze - książka napisana jest takim językiem, iż mimo jej bibliograficznego charakteru, historię życia i działalności Lenina czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną. Wołkogonow był mistrzem nie tylko w szperaniu w radzieckich archiwach, był także mistrzem pióra.
Moja ocena: 5.5


* * *

O Stalinie w ostatnich kilkunastu latach napisano sporo i w większości - szalenie subiektywnie. Widziano w nim dosłownie diabła w ludzkiej skórze, demona. Epitetów można by znaleźć wiele. Wołkogonow jednak w swej monografii dotyczącej Stalina starał się zawrzeć przede wszystkim prawdę. A co za tym idzie - udało mu się ukazać Stalina jako człowieka, który przede wszystkim, niczym mistrz szachowy, potrafi przewidzieć zamiary przeciwnika na kilka ruchów naprzód. Tak było i z Leninem, Zinowiewem i Trockim. Stalin - był tyranem i dyktatorem - to rzecz oczywista. Istotne jest jednak to, iż Wołkogonow ukazał ile inteligencji i sprytu musiał mieć ów "przywódca", by pokonać o wiele (zdawałoby się) lepszych od siebie następców Lenina. Świetnie napisana, świetnie wyważona biografia człowieka, który zmienił oblicze ZSRR na wiele dziesiątków lat.
Moja ocena: 5.5


* * *

Równie ważna jest biografia Trockiego. Wołkogonow zrywa temu „wiecznemu rewolucjoniście” etykietkę „niewinnej ofiary Stalina”. Owszem, Trocki ofiarą Stalina był, ale daleko mu do niewinności. Ów niespełniony przywódca, wyznaczony przez Lenina na swego następcę, był przede wszystkim bezkompromisowym komunistą, który w imię swych ideałów nie wahał się poświęcić swojej rodziny. Trocki był inteligentniejszy niż Stalin, bardziej zaangażowany ideowo. Jednocześnie zaś był tak napuszonym politykierem, iż siłą rzeczy nie potrafił wzbudzić ku sobie sympatii partyjnych towarzyszy. Chociaż cechy Trockiego predestynowały go do zajęcia czołowej pozycji w partii, to jednak z chwilą gdy zabrakło Lenina, Trocki zaczął tracić poparcie. Wołkogonow przybliża odpowiedzi na wiele pytań:  dlaczego bolszewicy widząc niewątpliwe wady Stalina, stanęli jednak po jego stronie. Jakie względy za tym przemawiały: rasowe, ekonomiczne, polityczne? Dlaczego „Testament” Lenina nie został wykonany? Dlaczego Trocki nie potrafił zbudować silnej opozycji w latach dwudziestych? Świetna lektura.
Moja ocena: 5.5

środa, 1 grudnia 2010

Sarah Waters „Pod osłoną nocy”, „Muskając aksamit”, „Złodziejka”, „Niebanalna więź”, „Ktoś we mnie”

Niezaprzeczalnie Stephen King jest królem grozy, napisał tyle ponurych powieści i opowiadań, że inni autorzy musieliby żyć trzy razy, a i tak nie wiadomo, czy bibliografia byłaby tak okazała. Oczywiście King stworzył też kilka gniotów, ale nie należy oceniać go po jego porażkach. Brytyjska pisarka urodzona w Walii, Sarah Waters, jest zdecydowanie mniej płodna. Do tej pory napisała pięć powieści. Moja znajomość jej twórczości zaczęła się banalnie, dostałam od mamy, bodajże na urodziny książkę „Pod osłoną nocy” (agorafobia moja osiągnęła wówczas apogeum, nie wychodziłam z domu już od siedmiu miesięcy, a że książek trochę mam, moja rodzicielka poszła do pobliskiej księgarni Domu Książki i zrobiła kilka zdjęć wyłożonych na półkach powieści. Zdecydowałam się na Waters.) „Pod osłoną nocy” (2006)* była pierwszą z książek Waters, gdzie akcja działa się nie w wiktoriańskiej Anglii, tylko tamże w czasach powojennych. Nie wszystkim podobała się ta zmiana. Niektórzy uznali książkę za przegadaną i nudną. Mnie to nie przeszkadzało, bo wcześniejszych powieści nie czytałam, a prawdziwie przegadaną książkę, skupioną na swoim „ja” i gloryfikującą przede wszystkim autora miałam okazję czytać nieco wcześniej (była to powieść Jerzego Pilcha – „Miasto utrapienia” 2004). „Pod osłoną nocy” jest niewątpliwie książką zupełnie inną od tych pisanych wcześniej. Waters skupiła się na ludzkich relacjach i przedstawieniu historii od końca. Smutek powojennej rzeczywistości i poszarzały Londyn oraz sam klimat powieści sprawiły, że siłą rzeczy przeczytałam i trylogię wiktoriańską. Poziom książek był różny.
Moja ocena: 4.5

* * *

 „Muskając aksamit” (2005) – debiut Waters nie podobał mi się w ogóle. Sama zagubiona w poszukiwaniu siebie nie bardzo miałam ochotę czytać o poszukiwaniu innych. Była to powieść przygnębiająca i aż do bólu stręczycielska. Ale gdzie mój upór?
Moja ocena: 4


* * *

Sięgnęłam po „Złodziejkę” (2004). Tutaj już Waters postanowiła dodać element tajemnicy. Ukazała przewrotność i brak skrupułów tak biednych, jak i bogatych. „Złodziejka” wciągnęła mnie na kilka dobrych godzin, a ja sama utwierdziłam się, że dobry upór nie jest zły.
Moja ocena: 4


* * *

W końcu sięgnęłam po „Niebanalną więź” (2004) i to był majstersztyk perfidii i pragnienia lepszego życia.
Moja ocena: 4.5


 






* * *

Czyż zatem można się dziwić, że wracając trzy miesiące temu od lekarza, ujrzawszy w księgarni na Centralnym (gdzie panie są o niebo milsze i mniej protekcjonalne niż w takim Traffic Clubie) nową Waters – „Ktoś we mnie” (2009), powiedziałam, że zrobię wszystko, a książkę muszę mieć. Tak się złożyło, że przeczytałam ją dopiero teraz. Znowu mamy lata powojenne i narratora relacjonującego nam wydarzenia związane z pewną posiadłością. On – lekarz z nizin kontra wymierająca klasa wyższa. Sceptycyzm i racjonalizm myślenia kontra ponury dom. Czyta się to szybko i tylko im bliżej końca, tym częściej pada pytanie czytelnika (moje): czy aby sam fakt narracji w pierwszej osobie nie narzuca pewnego punktu myślenia? Rodzą się też kolejne pytania: do czego dążył bohater (doktor Faraday), do podniesienia się o klasę wyżej, czy do miłości? Jego zmagania i smutek są opisane z żenującą szczerością, ale przecież uwielbiamy zaglądać za kotarę życia innych i widzieć ich pomyłki. Świetna książka. Polecam. Ale czytając ją, miałam już wyrobiony paskudny zwyczaj wyszukiwania błędów. Chociaż książkę wydało Prószyński i S-ka, to w powieści roi się od literówek. Brak przyimków, dodawanie ich tam gdzie nie trzeba, wytrącają z lektury.
Największym zaś faux pas jest odnośnik tłumaczki odnośnie święta Dnia Imperium. I tu się przyczepię. I zacytuję przypis tłumaczki Magdaleny Moltzan-Małkowskiej: „Empire Day, do roku 1958 obchodzony 24 maja, w rocznice urodzin królowej Wiktorii, następnie przemianowany na Commonwealth Day, Dzień Wspólnoty Narodów, i przeniesiony na marzec (urodziny królowej Elżbiety II) – pisownia oryginalna. No ja nie wiem skąd pani tłumaczka to wzięła! Owszem, królowa Wiktoria urodziła się 24 maja. Ale zmiana nazwy święta łączyła się z faktem, że w latach pięćdziesiątych zmieniła się polityka Królestwa odnośnie „kolonii”, które zaczęły dbać o swą tożsamość narodową. Dlatego też zmieniono nazwę na bardziej „poprawną politycznie”, a obchody pierwotnie przeniesiono na 10 czerwca, będącego oficjalną datą urodzin królowej (w istocie Elżbieta II urodziła się 21 kwietnia). Dopiero w 1977 roku święto przeniesiono na drugi poniedziałek marca. W żadnym wypadku urodzin monarchini nie łączy nic z marcem!
Dobra, wiem, że się czepiam, ale lubię czytać książkę i nie stopować na błędach!
Moja ocena: 4.5

*rok wydania polskiego

Carlos Ruiz Zafón „Marina”

W. „Marinie” ewidentnie widać jak wprawiał się Zafón w pisanie. Jak sam uprzedza, tę powieść trudno zakwalifikować. Bohaterem jest piętnastolatek, ale lepiej by młodzież żyła w swym dziewiczym stanie błogości i spokoju. Moim skromnym zdaniem „Marina” to powieść o miłości. Jednocześnie jest to powieść stricte gotycka. Mamy „smród padliny”, „powiew śmierci” i niesamowitą historię. W odróżnieniu od późniejszych powieści Zafóna, brak tutaj głębokiego zagłębiania się w myśli bohatera. Nie ma majaków, ani też tajemnic spowijających głównego bohatera. Owszem. On sam wikła się w losy innych ludzi, ale jednocześnie opisuje to językiem prostym i jasnym, Piętnastolatka właśnie. A jednak…
Powieść czyta się świetnie. Wraz z bohaterem poznajemy tajemne miejsca starej Barcelony, dziś już nie istniejącej, kroczymy po zapomnianym cmentarzu na Sarriá i leżącej nieopodal posesji. Ktoś, kto ukochał swe miasto i zna jego przeszłość najprędzej zrozumie opowieść bohatera Òskara Diai. Wydaje się, że ten młodzieniec to alter ego samego Zafóna lubującego się w błądzeniu po najbardziej zapomnianych ulicach miasta. Domy popadające w ruinę, pałacyki będące niegdyś świadkami najwspanialszych przyjęć aż kuszą, aby uczynić je bohaterami powieści. I tak jest w „Marinie”, gdzie owszem, aż roi się od opisów ludzkich losów, ale nadal wydaje się, że gdyby nie kamienie stanowiące pewne fundamenty, żadna powieść by nie powstała. Odnosząc się i do innych powieści Zafóna, widzimy, że pisarz jest zafascynowany przede wszystkim miastem. I ono staje się kanwą snutej opowieści. Cokolwiek by pisał, czy mówił, Zafón zakochany jest w mieście, a ludzie są tylko dodatkiem, millefleurs, ozdobnikiem. Książka nie ma w sobie nic z nudy i ziewania „Gry Anioła”, jej konstrukcja jest prosta i rozwinięcie to znajdujemy w późniejszych powieściach pisarza. Życzyłabym młodym ludziom tyle wyobraźni, ile chowa się w tym rubasznym (sądząc po zdjęciach) Hiszpanie.
„Marina” jest książką bardzo dobrą, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że powstałą przed najsłynniejszą książką, czyli „Cieniem wiatru”. O tym jednak polski wydawca nie pisze, bo jeszcze nakład źle by się sprzedał?
Moja ocena: 4.5

* * *
Ruiz Zafón Carlos; Marina
Zawsze sądziłem, że stare dworce były nielicznymi magicznymi miejscami, jakie pozostały jeszcze na świecie. Unosiły się jeszcze na nich wspomnienia dawnych pożegnań, rozstań, początków dalekich podróży, z których nie było już powrotu. Jeśli kiedyś się zgubię, niech mnie szukają na dworcu, pomyślałem.

Ruiz Zafón Carlos; Marina;
Czasami to co najbardziej prawdziwe, dzieje się tylko w wyobraźni.

Ruiz Zafón Carlos; Marina;
Znikają tylko ci, którzy mają dokąd wrócić.

Kurt Vonnegut „Matka noc”

U progu lat sześćdziesiątych Vonnegut „popełnił” powieść stricte polityczną. Mam na myśli „Matkę noc”, fikcyjny pamiętnik-spowiedź Amerykanina Howarda W. Campbella jr. oskarżonego o propagowanie nazizmu w okresie drugiej wojny światowej. Jest jednak jedno ale – Campbell był nie tylko instrumentem propagandy niemieckiej, lecz również szpiegiem amerykańskim. Swoją robotą na boku nie bardzo się chwalił ani swojej niemieckiej żonie, ani tym bardziej swym niemieckim przyjaciołom. Tym samym już na zawsze miała do niego przylgnąć etykietka zdrajcy.
Vonnegut przedstawia swego bohatera w typowy dla siebie sposób: na poły ironicznie, na poły gorzko. Treść opowieści jest dla niego pretekstem do ukazania bagna wielkiej polityki i po raz kolejny udowodnienia tezy, że historię piszą zwycięzcy. Campbell po wsze czasy ma zostać zapamiętany jako amerykański zwolennik nazizmu, wyrzutek i zdrajca. Uznanie może znaleźć co najwyżej w oczach skrajnych amerykańskich prawicowych chrześcijan nienawidzący Żydów, Cyganów, Murzynów etc. Dla wszystkich innych jest po prostu zbrodniarzem wojennym.
„Matka noc” jest jedną z najsmutniejszych powieści Vonneguta, który starał się ukazać jak mało znaczy jednostka w obliczu wielkiej polityki. 
Moja ocena: 6


* * *

Vonnegut Kurt; Matka noc;
Jesteśmy tym, kogo udajemy i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy.

Vonnegut Kurt; Matka noc;
Wszyscy ludzie to wariaci. W każdej chwili mogą zrobić wszystko i niech Bóg ma w swojej opiece tego, kto by się zastanawiał nad przyczynami ich postępowania.

Vonnegut Kurt; Matka noc;
Ogólnie biorąc, szpiegostwo daje każdemu szpiegowi okazję do zwariowania w sposób szczególnie dla niego pociągający.

Vonnegut Kurt; Matka noc;
Plagiat jest śmiesznym wykroczeniem. Cóż złego może być w pisaniu czegoś, co już raz zostało napisane? To prawdziwa oryginalność jest zbrodnią często wymagającą okrutnej i niezwykłej kary przed ostatecznym coup de grace.

Vonnegut Kurt; Matka noc;
Jest mnóstwo rzeczy, o które warto walczyć, ale nie ma żadnego powodu, żeby ślepo nienawidzić i wyobrażać sobie, że Bóg Wszechmogący nienawidzi razem z tobą. Gdzie jest zło? To ta niemała część każdego człowieka, która chce nienawidzić i mieć Boga po swojej stronie. To ta część każdego człowieka, dla której wszelka forma brzydoty jest pociągająca.

Michael Ridpath „Ostatnia transakcja”

„Ostatnia transakcja” Michaela Ridpatha trafiła do mnie przypadkowo. Powieści, których akcja dzieje się w spółkach zarządzających wielkimi pieniędzmi, nie należą do moich ulubionych.
Trzeba jednak przyznać, że powieść Ridpatha jest napisana zgrabnie i logicznie. Sama fabuła jest prosta: Simon Ayot pracujący w firmie obracającej kapitałem podwyższonego ryzyka najpierw ma spięcie ze swoim szefem i teściem jednocześnie, a potem niniejszy teść zostaje zamordowany. Głównym i chyba jedynym podejrzanym jest Ayot, który musi szukać rozwiązania zagadki na własną rękę.
Ridpath prowadzi czytelnika przez kosmaty świat pazernych finansistów, żądnych chwały biotechnologów, skrywanych namiętności i pełnych uprzedzeń bostońskich policjantów. Całość plecie się aż do sensownego zakończenia. W tle mamy jeszcze wielką miłość Ayota do dziwacznie zachowującej się żony. Upór faceta, aby odzyskać kobietę swego życia jest tak wielki, że aż nierealny. A może po prostu ja już nie wierzę w to, że faceci potrafią kochać kogoś poza sobą?
W każdym razie, jeśli gdzieś trafię na inne książki Ridpatha, nie omieszkam ich przeczytać.
Moja ocena: 4