wtorek, 29 kwietnia 2014

Stephen King „Dallas ’63”

Stephen King, Dallas ’63, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 859 s.

Najnowsza powieść Stephena Kinga „Dallas ’63” odwołuje się do klasycznego motywu literatury fantastycznej, czyli podróży w czasie. Korzystając z tajemniczego portalu, główny bohater opowieści cofa się do 1958 roku i podejmuje próbę powstrzymania zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy'ego.
„Dallas ’63” to hołd złożony prostszym czasom i poruszająca opowieść pełna gwałtownie narastającego suspensu, to Stephen King w swoim najlepszym epickim wydaniu.

Kiedy na polskim rynku pojawiło się „Dallas ’63”, w ślad za książką posypały się entuzjastyczne recenzje. Czytając opis o „tajemniczym portalu” zastanawiałam się, jak coś takiego może zachwycać. Po raz kolejny nie doceniłam geniuszu Stephena Kinga. Ten gość nawet z ulotki środka na przeczyszczenie stworzyłby fascynujące opowiadanie, tym bardziej zaś błysnął tworząc powieść (grubą powieść, które u Kinga uwielbiam) z gatunku historycznej fikcji.
Dzięki „króliczej norze” King wprowadza czytelnika w świat przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, czasów kiedy można było palić wszędzie, ludzie nie zamykali domów na kilka mosiężnych zamków, a obcy nie kojarzył się jednoznacznie z niebezpieczeństwem. Żeby nie było zbyt pięknie, są to również czasy rasizmu, strachu przed „wielkim bum” i komunistami.
Świat i ludzie wykreowani przez Kinga są tak interesujący, opisani tak lekko, a jednocześnie z takim znawstwem charakteru, psychologii i szczegółów historycznych, że „Dallas ’63” czyta się niesamowicie szybko. Objętość nie nuży. Pojawiający się na drodze Jake’a Eppinga bohaterowie i wynikające z tych spotkań sytuacje są napisane w tak naturalny sposób, jakby King to wszystko widział, przeżył i opisał. Co ciekawsze, w pewnym momencie spotykamy nawet starych znajomych z „Tego”, bowiem Epping trafia do Derry w niedługi czas po tym, kiedy grupa dzieciaków pokonała TO. Jest w „Dallas ’63” i historia obyczajowa typu: facet spotyka dziewczynę i się w sobie zakochują, i pomniejsze próby zmiany przeszłości. Już na tych przykładach Epping przekonuje się, że „efekt motyla” wcale nie jest tylko hipotetyczną anegdotą dotyczącą chaosu deterministycznego.
Można się z Kingem zgadzać albo nie odnośnie tego, czy Lee Harvey Oswald naprawdę był samotnym zamachowcem, który 22 listopada 1963 roku zabił prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Ale sytuacja, którą naszkicował i wykorzystał w książce brzmi spójnie. Grozę tamtych chwil szczególnie przeżywał Epping, który wiedział o zamachu na długo przed tym, nim Oswald postanowił tego dokonać. Przyjrzenie się z bliska mordercy i jego rodzinie, tego jak żyli w pierwszych miesiącach po przyjeździe ze Związku Radzieckiego, jak Oswald traktował swoją żonę i jak sam był traktowany przez matkę daje niepowtarzalny wgląd we fragment historii Stanów Zjednoczonych.
Przy całym kołowrocie, który zazwyczaj towarzyszy mojemu życiu: praca, dzieci i zwierzęta, czytać mogę tylko wieczorami, kiedy już moja mała słodko obok śpi, w nogach chrapie pies, a na brzuchu mruczy kot. „Dallas ’63” przeczytałam w pięć wieczorów. Pochłonęłam raczej, bo czułam się tak, jakbym przenosiła się w przeszłość razem z Eppingiem. I tylko finał jest stanowczo zbyt krótki, zbyt pośpieszny. Nie obraziłabym się za dodatkowe kilkadziesiąt stron.
Pierwszorzędna rozrywka. King w najlepszej formie.
Polecam.
Moja ocena: 6

Michaił Bułhakow „Powieść teatralna”

Michaił Bułhakow, Powieść teatralna, Atext, Gdynia 1991, 173 s.

Opowieść o młodym dramaturgu-debiutancie, który, usiłując przedrzeć się ze swą sztuką na scenę, zmaga się ze zbiurokratyzowaną machiną życia teatralnego. W powieści pobrzmiewają akcenty autobiograficzne - Bułhakow przecież miał ustawiczne kłopoty z publikacją swych książek (jego "mecenasem", jak opowiadają liczne anegdoty, nieoczekiwanie został w końcu sam Stalin) - a przedstawione w krzywym zwierciadle środowisko ludzi teatru tworzy swoistą atmosferę życia teatralnego w Moskwie lat trzydziestych.

Czytanie „Powieści teatralnej” bez znajomości „Dzienników” Michaiła Bułhakowa jest zajęciem nieco jałowym, że pozwolę sobie na parafrazę zdania Stanisława Mackiewicza (Cata). Co prawda Mackiewicz odnosił się do znajomości politycznej sytuacji odnośnie „Biesów” Dostojewskiego, ale idea przyświecająca powieści Bułhakowa jest taka sama. Jest to bowiem utwór aluzyjny, z kluczem. Postaci występujące w powieści miały swoje odpowiedniki w życiu realnym, a kłopoty Bułhakowa z wystawieniem jakiejkolwiek sztuki po roku 1929 są ogólnie znane. Główny bohater „Powieści teatralnej” – Siergiej Maksudow, to nikt inny, jak sam Bułhakow, pod nazwą Teatru Niezależnego ukrył pisarz Moskiewski Akademicki Teatr Artystyczny, czyli MChAT, strachliwy Iwan Wasiliewicz to „ten” Stanisławski i tak dalej i aż do końca.
Gorzkie refleksje na temat swych niepowodzeń dramaturga umieszczał Bułhakow w „Dzienniku”, „Powieść teatralna” jest natomiast utworem pełnym dowcipu, sarkazmu i błyskotliwych spostrzeżeń odnośnie ludzi teatru. Przypomnijmy, że Bułhakow zakochał się w atmosferze panującej za kulisami i na widowni, i do teatru chodził namiętnie, nawet wówczas, kiedy nikt go wystawiać nie chciał. Ów zachwyt i chwilę zakochania odnajdziemy i w „Powieści”. Z kolei postaci opisane są ciepło, acz z domieszką celnej ironii. Ten teatralny światek wydaje się funkcjonować na zasadach przeczących wszelkim regułom. Wszystko dzieje się tu w pośpiechu, kierownik załatwia pięć telefonów jednocześnie, sekretarka ma tak podzielną uwagę, że może rozmawiać przez telefon, rozmawiać z petentem osobiście i jednocześnie przepisywać dyktowany tekst, a z Iwanem Wasiliewiczem trzeba umieć rozmawiać (czytaj: kłamać i przytakiwać), inaczej cała sztuka pójdzie do przeróbki.
Bułhakow „Powieści teatralnej” nie dokończył, świadom był, że i tak jej nie wydadzą. Tekst urywa się nagle, stanowczo zbyt szybko, a sama powieść jest zbyt krótka, zbyt mało jej! Specyfika myślenia moskwian żyjących w państwie, gdzie nie było się pewnym jutra, została przez pisarza ujęta w sposób tak prześmiewczy, jak i inteligentny. Perypetie Maksudowa, który chcąc pozostać wiernym sobie wolał popełnić samobójstwo niż kłamać są znamienne. Bułhakow też nie potrafił płaszczyć się, padać na kolana i wielbić władzę, której nie popierał. Żeby jednak w pełni docenić tekst, warto się zapoznać najpierw z „Dziennikiem”, przynajmniej z tymi fragmentami, gdzie przyszły autor „Mistrza i Małgorzaty” z goryczą pisał o Stanisławskim i innych ludziach związanych z MChAT-em. Nie da się oddzielić bowiem fikcji powieści od rzeczywistości w jakiej przyszło pisarzowi żyć.
Moja ocena: 5.5

* * *

Bułhakow Michaił; Powieść teatralna;
Swoich bohaterów trzeba kochać. W przeciwnym wypadku nie radzę nikomu chwytać za pióro: można się z góry spodziewać grubych nieprzyjemności.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

J.M. Coetzee „Mistrz z Petersburga”

John Maxwell Coetzee, Mistrz z Petersburga, PIW, Warszawa 1997, 254 s.

Fiodor Dostojewski prowadzi prywatne śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci swojego pasierba, który spiskował w kręgu anarchistów. Ten fikcyjny epizod z życia wielkiego pisarza rozgrywa się w pełnym napięć Petersburgu Anno Domini 1869. Dostojewski będąc między młotem (carska Ochrana) a kowadłem (radykalny anarchista Nieczajew), próbuje dociec, czy młody Paweł Isajew popełnił samobójstwo, czy skrytobójczo uśmierciła go policja - czy też sprawcą był jeszcze kto inny...
Z historyczno-kryminalną intrygą splata się w tej powieści wątek miłosny - fascynacja pisarza gospodynią Pawła i jej córką. Fikcyjne perypetie pisarza wiele mówią o rzeczywistym Dostojewskim: Coetzee z ogromnym znawstwem ukazuje jego postać i epokę, której problemy dotyczą także nas współczesnych. Mistrz z Petersburga subtelnością konstrukcji oraz mistrzowską prostotą stylu dowodzi rangi autora, w którym znawcy dostrzegają przyszłego noblistę.

Coetzee postanowił popuścić wodze fantazji i stworzyć fikcyjny epizod w życiu Fiodora Dostojewskiego. Popuścił te wodze aż za nadto, przypisując rosyjskiemu pisarzowi nieprawdziwe uczucia, uśmiercając jego pasierba w innym czasie i okolicznościach niż to się działo w rzeczywistości i tworząc po prostu wariację na temat okoliczności, które zainspirowały powstanie „Biesów”. Słabą wariację, moim zdaniem.
Znajomość realiów dziewiętnastowiecznego Petersburga czerpał Coetzee chyba tylko i wyłącznie z prozy Dostojewskiego, a to, czego tam nie znalazł, dopisał na chybił trafił, zdarzają się zatem w „Mistrzu z Petersburga” lapsusy nieznośne i irytujące, ale o tym później.
Coetzee sprowadza Dostojewskiego do stolicy Imperium Rosyjskiego pod fałszywym nazwiskiem i pod wymyślonym pretekstem wielkiej miłości do pasierba, który zaplątał się w towarzystwo rewolucjonistów i przez to poniósł śmierć. Cóż... Dostojewski (ten prawdziwy, nie Coetzee’a) w owym czasie miał już dość luźne kontakty z Pawłem Isajewem, który nota bene od towarzystwa Nieczajewa i spółki trzymał się z daleka. W „Mistrzu z Petersburga” Dostojewski drąży, śledzi i docieka, dlaczego jego pasierb poniósł śmierć. Pomimo tego, że jest poszukiwany przez wierzycieli, nie boi się zjawiać na policji i upominać się o odzyskanie dokumentów młodego Isajewa. Zamieszkuje w pokoju kiedyś wynajmowanym przez zamordowanego, zbliża się do wdowy wynajmującej ów pokój i do jej córki. Miłość Dostojewskiego do pasierbia ma wymiar niemalże mistyczny. Bohater „Mistrza” jest człowiekiem rozbitym, udręczonym i opętanym tak przez swe myśli, jak i chorobę – epilepsję. I co pewien czas snuje opowieści żywcem wyjęte z „Biesów”: jest Lebiatkin z siostrą, Paweł Isajew do złudzenia przypomina Szatowa, pojawia się i sam Nieczajew, „ukryty” w „Biesach” pod nazwiskiem Wierchowieńskiego.
Coetzee tworzy nawet inspirację do istoty szaleństwa Stawrogina (kolejnego bohatera „Biesów”). Jakiż odrażający, pedofilski erotyzm epatuje ze sceny, kiedy do Dostojewskiego tuli się mała Matriona, ten dobór słów i kontekst insynuujący pociąg pisarza do niewinnego dziecka. Jakby właśnie ta chwila stała się zalążkiem sytuacji, którą później znaleźć można w uzupełnieniu „Biesów”, w rozdziale „U Tichona”. Naprawdę, nie da się oddzielić wymysłów Coetzee od tego, co stworzył Dostojewski. Różnica jest jednak taka, że z powieści Południowoafrykańczyka wieje nudą, podczas gdy Dostojewski tworzył postaci namiętne, szalone i nieprzewidywalne.
Brud, nieszczęścia i upadek najbiedniejszych opisany przez Coetzee nie przekonuje, jest tylko kalką słów autora „Zbrodni i kary”. Nie ma w powieści „rosyjskiego ducha”, ruchy, gesty, słowa są miałkie, nijakie. Nawet kiedy bohaterowie piją herbatę, nie czuć w tym rosyjskiej celebracji, nie ma słowa o samowarze. Jest za to pośpiech. Nawet kiedy bohaterowie zapalają świece przed szkicem Isajewa, jest w tym jakaś sztuczność, a świece – woskowe, tak drogie wówczas i rzadkie, używano na co dzień bowiem wówczas świec łojowych. I szkoła Matriony, i jej zabawy z koleżankami z klasy – przecież tak nie było! Wprowadzenie takich pojęć do reszty odbiera przyjemność czytania. I to sprowadzenie Dostojewskiego do pozycji erotomana i pedofila, opisuje ponure sceny, które zamiast poruszać – irytują.
Chciał oddać Coetzee cześć Dostojewskiemu. A znudził, mnie przynajmniej, niepomiernie. O wątku kryminalnym nie ma nawet co wspominać, bo go nie ma! Jest mistyka, filozofia i rewolucjonizm, są wędrówki do siedziby ochrany, na cmentarz i miejsce zbrodni, ale nie ma wyjaśnienia: kto zabił. I w sumie nawet się tego nie spodziewałam. Sądziłam jednak, że fikcyjny epizod z życia Dostojewskiego będzie bardziej zręcznie opisany, ciekawiej. Książka mnie nie poruszyła, znudziła raczej i zawiodła. Ale chętnie przeczytam inną powieść Coetzee, sprawdzę jak czuje się „na swoim podwórku”, na afrykańskim kontynencie, w tamtejszym słońcu i opisując tamtejsze konflikty.
Moja ocena: 3.5

Charlotte Link „Dom sióstr”

Charlotte Link, Dom sióstr, Świat Książki, Warszawa 2005, 637 s.

Wyjazd na Boże Narodzenie do Yorkshire, krainy wyżynnych torfowisk w północnej Anglii, miał być prezentem urodzinowym i ostatnią próbą uratowania rozpadającego się małżeństwa. Jednak od początku Barbarze i Ralphowi Ambergom nic się nie układa. Już od pierwszej nocy wynajęta przez nich posiadłość Westhill House zostaje odcięta od świata z powodu śnieżycy. Barbara, myszkując po domu, natrafia niespodziewanie na zapiski byłej właścicielki posiadłości, Frances Gray. Ich lektura ożywia niezwykłą historię sprzed pięćdziesięciu lat. Zagłębiając się w aurę miłości, nienawiści, pogardy i tęsknoty za wolnością, Barbara zaczyna poznawać własną duszę i dojrzewa do najważniejszej decyzji. Decyzji, która nie tylko zmieni jej życie, ale będzie zarazem dopełnieniem losu Frances Gray.

Pierwsze moje i przyznaję, udane spotkanie z prozą Charlotte Link. Czas teraźniejszy to opowieść o niemieckim małżeństwie, które spełnia się zawodowo, ale cierpi na tym ich związek. Pomysł na spędzenie świąt z daleka od rodziny i kraju, gdzieś pośród torfowisk Yorkshire i podjęcia próby ratowania małżeństwa wychodzi od Barbary. Lecz zamiast romantycznych chwil, Ambergowie stają oko w oko ze śnieżną zamiecią i odcięciem od świata w dosłownym tego słowa znaczeniu. Brak zapasów doprowadza do racjonowania skromnej ilości jedzenia, do wykazania się pomysłowością i współpracą. Barbara i Ralph postawieni w nowej dla siebie sytuacji skupiają się na przeżyciu, decydującą rozmowę odkładając na chwile, kiedy niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. W międzyczasie Barbara znajduje spisaną przez Francis Gray historię jej życia.
Charlotte Link przenosi czytelnika do Anglii z początków XX wieku. Francis Gray nie chce być przykładną żoną i panią domu, oczekuje od życia czegoś więcej. Wyjazd do ciotki w Londynie ma to jej umożliwić. Sufrażystki, walka o prawa kobiet to tylko początek niezwykłej historii. Jest też zawiedziona miłość i wieczna walka pomiędzy siostrami: niezależną Francis i piękną, acz pustą Victorią. W tle rozlegają się echa wydarzeń z pierwszej połowy XX wieku. Postaci są niejednoznaczne, nie zawsze sympatyczne, uwiązane do konwenansów i przekonań, które towarzyszyły ich przodkom od wieków. Jest też u Link tajemnica i wątek kryminalny, ale ukazany marginalnie. Opowieść o losach Francis Gray obroniłaby się i bez wplecionej w nie zbrodni. Złożoność postaci, powiązania między nimi, szczególnie pomiędzy kobietami mieszkającymi i bywającymi w Westhill House, intensywność życia w tym mikrokosmosie miłości i nienawiści, odwagi i tchórzostwa – wszystko to składa się na doskonałą lekturę obyczajową i w pewnej chwili tajemnica i zbrodnia wydają się wręcz zbędnym dodatkiem, na siłę dopisaną sensacją.
Powroty do teraźniejszości i perypetii małżeństwa boleśnie wyrywają czytelnika z pięknej opowieści. A wraz z teraźniejszością wkraczają: namiętność, przemoc i zło, odarte z patyny czasu, ukazują współczesnych bohaterów jako ludzi płytkich, o priorytetach, które może zapewniają satysfakcję w życiu zawodowym, ale zubażają życie emocjonalne.
Jeśli ktoś szuka opowieści kryminalnej – będzie rozczarowany. „Dom sióstr” to przede wszystkim powieść obyczajowa. Pięknie napisana historia o związkach, kompromisach i złożoności ludzkiego życia. I nawet potknięcia związane z realiami historycznymi nie przeszkadzają zbytnio.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

Lisa Jackson „Kręte ścieżki”

Lisa Jackson, Kręte ścieżki, Amber, Warszawa 2012, 476 s.

Detektyw Montoya widział niejedno, ale zbrodnia w nowoorleańskiej katedrze jest przerażająca. Ofiara to młoda zakonnica, lecz jeszcze bardziej szokujące jest to, że Montoya rozpoznaje w niej swoją miłość sprzed lat. Dlaczego wstąpiła do klasztoru? I dlaczego w chwili śmierci miała na sobie starą ślubną suknię?
Valerie Hudson, siostra zamordowanej, to jedyna osoba, która może pomóc rozwiązać zagadkę. Ale morderca wie równie dobrze, że Valerie jest kluczem do tajemnicy tej zbrodni. I sięgającego w przeszłość ponurego sekretu klasztoru…

Czasami jest tak, że opis książki bywa ciekawszy niż jej treść. Klasztor o surowej regule, śmierć zakonnicy ubranej w suknię ślubną i starsza siostra uwikłana w śledztwo – zapowiadało się ciekawie. 
Ale już od pierwszych stron wiedziałam, że to nie jest książka dla mnie. Im bardziej zaś brnęłam w fabułę, tym bardziej umacniałam się w swojej opinii. Ciekawy pomysł to nie wszystko, bowiem podanie tego w iście harlequinowskim sosie, uczyniło książkę mało strawną.
Najbardziej irytująca jest główna bohaterka – Valerie Hudson, była policjantka, obecnie współprowadząca pensjonat w Nowym Orleanie i przeżywająca dramat po rozstaniu z superprzystojnym teksańskim mężem,. Mężem, który uwodził młodszą siostrę żony i chociaż twierdził, że było dokładnie odwrotnie, to przecież siostra nie kłamie, prawda? Nie zrobiłaby tego, nie rzucałaby się na zajętego faceta.
Dziwnym zbiegiem okoliczności mąż postanawia odzyskać uczucia Valerie w dniu, kiedy siostra ginie. Do tego zjawia się detektyw Montoya, który znał ofiarę, znał Valerie i jak się okazuje, znał też inne zakonnice, kiedy jeszcze całe towarzystwo chodziło do liceum. Zamiast oddać śledztwo komuś innemu, Reuben Montoya postanawia dalej chodzić po korytarzach ponurego budynku i przesłuchiwać świadków. Zakonnice tymczasem są w poważnym niebezpieczeństwie, giną albo pozostają zaginione; wszędobylska Valerie, której myśli zaprząta wizyta męża dzielnie wsadza swój nos we wszystkie sprawy i stara się zrozumieć, dlaczego umierają młode dziewczyny.
Styl pisania Lisy Jackson jest rozwlekły, to znowu nieznośnie naiwny. Valerie nie ma w sobie nic z byłej policjantki. Nie chodzi nawet o brak profesjonalizmu, ale autorka nie umiała poradzić sobie z większością postaci! Valerie jest papierowa do bólu i chociaż Jackson stara się uczynić ją interesującą i dzielną kobietą, to odmalowuje raczej słabą kobietkę wciąż zakochaną w swoim byłym. Poczynania detektywa Montoi i jego partnera Bentza gdzieś w tym wszystkim nikną, dopóki nie pojawi się wielki spoiler w odniesieniu do pierwszej części cyklu opowiadającego o obu policjantach. Po lekturze „Krętych ścieżek” spokojnie można sobie darować czytanie „W afekcie”, bo czytelnik zostaje oświecony, co do osoby i charakteru mordercy. Błąd to niewybaczalny, żeby tak zdradzać zakończenie innej powieści.
Przyznać muszę, że po czytaniu w męczarniach nudy i irytacji, koniec zaskoczył mnie pozytywnie. I nie dlatego że mogłam odłożyć książkę, ale dlatego że pomysł pani Lisa Jackson miała naprawdę dobry. Wreszcie porzuciła kwestie erotycznych damsko-męskich uniesień i zajęła psychologią postaci. Udało się jej w finale ukazać złożoność, hipokryzję i jednocześnie wielki ból jednej z bohaterek.
Ja tej pani już podziękuję, bo to absolutnie nie mój styl, ale może czytelnikom, którym styl romansu nie przeszkadza, czy wręcz – lubią takie książki, twórczość Jackson powinna się spodobać. Ja mam alergię na wszelkie miłości, z opisami ekstazy i namiętności włącznie.
Moja ocena: 3

niedziela, 27 kwietnia 2014

Ryszard Kapuściński „Rwący nurt historii”

Ryszard Kapuściński, Rwący nurt historii. Zapiski o XX i XXI wieku, Znak, Kraków 2007, 209 s. [34 s. fot.]

Zbiór wypowiedzi i zapisków Kapuścińskiego na temat historii, globalizacji i poszczególnych regionach świata: Afryki, Ameryki Łacińskiej, Europy i Rosji. Wybór i układ rozdziałów został zaakceptowany przez Ryszarda Kapuścińskiego. Można tę książkę traktować jako uzupełnienie jego znakomitych dzieł reporterskich albo jako punkt wyjścia do rozważań o współczesnym świecie, bogatym i wielowymiarowym.

„Rwący nurt historii” wyszedł już po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego. Wyboru tekstów z wywiadów, artykułów i wykładów dokonała Krystyna Strączek, osiem rozdziałów z dziewięciu pisarz i reporter zdążył jeszcze przeczytać i zaakceptować. Uzupełnieniem rozdziału o Azji, miała być rozmowa przeprowadzona z Kapuścińskim. Niestety do tego nie doszło.
W tej książce znajdziemy wypowiedzi Ryszarda Kapuścińskiego na temat świata i problemów, które go nurtowały: dekolonizacji, globalizacji, istoty islamu czy imperializmu rosyjskiego. Zagadnienia związane z kontynentem afrykańskim czy Ameryką Łacińską były Kapuścińskiemu szczególnie bliskie, ale we fragmentach zamieszczonych w „Rwącym nurcie historii” uwidacznia się jego wiedza o miejscach i wydarzeniach, do których jeździł i które obserwował. Z wykształcenia był historykiem i prawdopodobnie na studiach nabrał nawyku zgłębiania tematu, którym się zajmował. W książkach i wypowiedziach owocowało to nie tylko błyskotliwymi obserwacjami, ale również znajomością zaplecza historycznego, a co się z tym wiąże: politycznego, ekonomicznego i społecznego. Co ważniejsze – potrafił posługiwać się tą wiedzą, zarówno w rozmowach z ludźmi, od których chciał się czegoś dowiedzieć, jak i z tym, którym chciał coś przekazać.
Istotną zaletą książki są fotografie Ryszarda Kapuścińskiego ilustrujące treści zawarte w książce. Po raz pierwszy miałam okazję nie tylko poznać opinię reportera, ale również zobaczyć świat poprzez pryzmat jego obiektywu.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

* * *

Kapuściński Ryszard; Rwący nurt historii;
Życie w teraźniejszości wynika z kryzysu naszej wyobraźni i granic pojemności naszego umysłu. Dawniej wiedza była wiedzą własnej historii. Dziś jesteśmy atakowani przez taką masę informacji, że sięgnięcie do tego, co było wczoraj, czy zaglądanie do tego, co będzie jutro, jest właściwością wyjątkowych jednostek. Przeciętny umysł jest zbyt zmęczony, by wszystko przetrawić. Wobec tego wybiera tylko to, co mu się bezpośrednio podsuwa. Na dziś.

Kapuściński Ryszard; Rwący nurt historii;
Historia jest nadrzędna, ale nie jest tworzona zgodnie z wolą człowieka. Z reguły ludzie są raczej stawiani w sytuacji, kiedy nie wiedzą, co tworzą. Oto paradoks historii.

Kapuściński Ryszard; Rwący nurt historii;
Wojna we współczesnym świecie zaczyna się od zmiany języka w propagandzie.
Kiedy śledzimy język, to, jak on się zmienia, jak zaczynają pojawiać się pewne słowa, okazuje się, że raptem, nie wiadomo skąd, pojawiają się takie słowa, jak: wróg, nieprzyjaciel, zniszczyć, zabić... A zatem zaczyna pojawiać się język agresji, język nienawiści. Inaczej mówiąc, to, co się nazywa hate speech. Jeszcze nie ma żadnej wojny, nie ma w ogóle jej śladu, w ogóle nic się o tym nie mówi. Natomiast zaczyna się zmieniać język komunikacji.

Kapuściński Ryszard; Rwący nurt historii;
Historia zna wiele przypadków, kiedy stadion piłkar­ki zmieniał przeznaczenie. Pinochet podczas przewrotu w Chile przekształcił stadion w Santiago w obóz koncentracyjny, gdzie ludzie nie dostawali nawet wody. Widziałem to na własne oczy.
Stadion jest bardzo wygodnym miejscem do zamienienia go na więzienie. Zamyka się te parę wejść i koniec. Wiele dyktatur wpadało na ten pomysł. Choćby Amin. Dzisiaj do egzekucji wyzyskuje się stadion między innymi z kibicami. Robi się przewrót i trzeba zamknąć w parę godzin parę tysięcy ludzi. Gdzie ich umieścić? O wyborze stadionu decydują względy praktyczne, a nie symboliczne.

piątek, 25 kwietnia 2014

Elizabeth Haynes „W najciemniejszym kącie”

Elizabeth Haynes, W najciemniejszym kącie, Papierowy Księżyc, Słupsk 2012, 434 s.

Catherine Bailey jest singielką wystarczająco długo, by na pierwszy rzut oka rozpoznać smakowity kąsek. Lee – wspaniały, charyzmatyczny i spontaniczny – wydaje się mężczyzną idealnym. Znajomi Catherine, którzy po kolei ulegają jego urokowi, również podzielają tę opinię.
Wkrótce jednak Lee ujawnia swe prawdziwe oblicze, a miejsce czułości i namiętnego seksu zajmuje chorobliwa zazdrość. Choć nieprzewidywalność mężczyzny i jego bezwzględne dążenie do sprawowania kontroli zaczynają przerażać Catherine, nikt nie traktuje poważnie jej obaw.

„W najciemniejszym kącie” to debiut Elizabeth Haynes, która co prawda studiowała historię sztuki na Leicester University, ale zanim zdecydowała się chwycić za pióro, pracowała jako analityk policyjny. Właśnie praca dla policji i styczność z drastycznymi ludzkimi dramatami zainspirowała panią Haynes do pisania.
Stworzyła powieść wymowną, mroczą i niepokojącą. Fabuła „W najciemniejszym kącie” przebiega dwutorowo, raz opisane jest współczesne życie Catherine Bailey, to znów mamy możliwość wglądu w czasy, kiedy spotykała się ze swoim przyszłym oprawcą.
W życiu obecnym, mówiąc kolokwialnie, Catherine jest wrakiem człowieka. Cierpiąc na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, nie potrafi stawić czoła realnemu światu. Przed wyjściem z domu obsesyjnie, po kilka razy sprawdza okna i drzwi, a jeśli się pomyli, zaczyna od początku. Na tym bezproduktywnym, z punktu widzenia zdrowego człowieka zajęciu spędza po dwie, trzy godziny na dobę. Stroni od ludzi, od barów, od alkoholu i wyzywających ubrań, czyli od tego wszystkiego, co kiedyś było całym jej życiem.
Haynes opisała bardzo wiarygodnie strach i chorobę swojej bohaterki. Ukazała też, jak krok po kroku i przy dużej sile woli można zniwelować skutki zaburzeń i stanąć oko w oko nawet z najstraszniejszą przeszłością. Proza Angielki jest soczysta i brutalna, perfidna i nieprzewidywalna. Najważniejsze w tej książce jest to, że każdej kobiecie może stanąć na drodze psychopata, który zmanipuluje otoczenie do tego stopnia, że ofiara nie będzie miała w nikim oparcia. Od Catherine odwrócili się wszyscy od najlepszej przyjaciółki począwszy, a na policjantach, którzy mieli jej pomóc – skończywszy.
Haynes nie udało się uniknąć pewnych schematów. Kolejny nieznajomy nie jest co prawda rycerzem na białym koniu, ale lekarzem, który dzięki uporowi i perswazji potrafi pomóc Catherine. Uczucie, które ich łączy, trąci kliszą. Znalezienie pomocy i oparcia w drugiej osobie wcale nie jest takie łatwe. Poza tym jednym „potknięciem” nie ma się o co przyczepić. Metamorfoza Catherine z łatwowiernej imprezowiczki w znerwicowaną kobietę opisana jest dokładnie i boleśnie. Najgorszy przy tym jest nawet nie strach, który wzbudzają poczynania Lee, ale bezsilność, kiedy dziewczyna zostaje złapana w potrzask nienawiści i psychozy.
Mocna rzecz. Polecam.
Moja ocena: 5

Max Frisch „Homo Faber”

Max Frisch, Homo Faber, Muza, Warszawa 2000, 225 s.

„Homo Faber” to powieść o sprawach miłości i śmierci, to historia kogoś, kto pada ofiarą swej przeszłości, próbując od niej uciec. Znajdziemy tu nową wersję mitu Edypa, jak również przejmujący obraz sytuacji człowieka w świecie zdominowanym przez współczesną cywilizację.


Jako inżynier, Walter Faber nie wierzy w przypadki. Wierzy w matematykę i rachunek prawdopodobieństwa.
Jako mężczyzna, Walter Faber nie wierzy w małżeństwo. Bycie w nieformalnym związku mu wystarcza i za nic ma oczekiwania partnerki. Słowo: miłość pobudza jego pamięć i przypomina o przedwojennej młodości, o uczuciach do pięknej pół-Żydówki, pół-Niemki i własnym tchórzostwie.
Jako człowiek, Walter Faber wydaje się być mdły i nudny. Jeździ to tu, to tam, żeby nadzorować montaż maszyn i tak się już do tych podróży przyzwyczaił, że egzotyczne nazwy nie wywołują w nim nawet najmniejszego dreszczyku ekscytacji.
Przymusowy pobyt na meksykańskiej pustyni i rozmowy z przygodnym towarzyszem podróży to początek przemian Fabera, które zaskoczą nawet jego. Dzień po dniu nastawienie tytułowego bohatera do życia zaczyna ulegać zmianie. Gotów jest opóźnić służbową podróż, aby odnaleźć przyjaciela sprzed lat. Wędrówka zmienia się w awanturniczą wyprawę. Potem nadchodzi kolejna zmiana, i kolejna... A przecież życie Waltera Fabera wcale nie zmienia się przez to na lepsze. Owszem, może zaczyna odczuwać bardziej, inaczej postrzega świat wokół siebie, ale jednocześnie ściąga nieszczęście na te, które kocha.
Język Fabera, kiedy czytamy jego notatki, jest przeciętny, nawet ubogi, trąci banalnością. Łatwo to usprawiedliwić, bo przecież Faber jest inżynierem, nie żadnym literatem. Acz wraz z rewizją postrzegania świata, słowa Szwajcara nabierają innego rytmu, stają się bardziej poetyczne, bardziej emocjonalne. Istotne jest to, że Irenie Krzywickiej udało się doskonale oddać niuanse związane z przemianą Fabera. Ta towarzyszka życia Tadeusza Boya-Żeleńskiego, pod koniec lat pięćdziesiątych była attaché kulturalnym w Szwajcarii i dokonując tłumaczenia „Homo Fabera” miała możliwość częstych konsultacji z Maksem Frischem. Taka dogodna, zarówno dla pisarza, jak i tłumacza sytuacja zdarza się nadzwyczaj rzadko. Tymczasem właśnie dzięki rozmowom udało się pani Krzywickiej „nie zabić” przekładu, nie uczynić z powieści Frischa zwykłego reportażu z podróży.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

* * *

Frisch Max; Homo Faber; (...) nie można sobie samemu powiedzieć dobranoc –
Czy to jest powód, żeby się żenić?
Frisch Max; Homo Faber;
(...) mężczyzna chce, żeby kobieta była tajemnicza, żeby go jego własne niezrozumienie podniecało i uwznioślało. (...) mężczyzna jest wsłuchany tylko w siebie, dlatego życie kobiety, która chce być zrozumiana przez mężczyznę, musi być spartaczone. Mężczyzna siebie uważa za pana świata, a kobietę tylko za swoje zwierciadło! Pan nie potrzebuje uczyć się mowy swego poddanego, a kobieta musi nauczyć się mowy swego pana, choć to jej nic nie daje, przeciwnie, uczy się języka, w którym jej się zawsze odmawia racji.

Frisch Max; Homo Faber;
Co Ameryka może ofiarować: komfort, najlepsze instalacje na świecie, ready for use, świat jako zamerykanizowana próżnia, gdzie się zjawia, wszystko jest highway, świat jako dwustronna ściana do nalepiania plakatów, miasta, które nie są miastami, iluminacja, następnego dnia widzi się puste rusztowania, zgiełk, wszystko infantylne, reklama optymizmu jako neonowa tapeta chroniąca przed nocą i śmiercią.

środa, 23 kwietnia 2014

Håkan Nesser „Nieszczelna sieć”

Håkan Nesser, Nieszczelna sieć, Czarna Owca, Warszawa 2012, 303 s.

Inspektor Van Veeteren i jego zespół usiłują zmierzyć się ze sprawą Janka Mattiasa Mittera – nauczyciela gimnazjalnego, który nie może sobie przypomnieć, czy zamordował swoją świeżo poślubioną żonę Evę Ringmar, czy nie. Mittnera oskarżono o zabójstwo i postawiono przed sądem. Van Veeteren nie daje jednak za wygraną. W trakcie żmudnego dochodzenia odkrywa wstrząsające fakty, które doprowadziły do tragedii…

Konkluzja z tego kryminału płynie jedna: nie pij, bo może się to skończyć czymś o wiele gorszym niż kac.
Odnośnie „Nieszczelnej sieci” mam uczucia bardzo ambiwalentne. Kryminał Håkana Nessera czyta się bardzo szybko, bo autor nie bawi się właściwie w żadne opisy i rozważania. Całe strony to dosłownie listy dialogowe; wymiana zdań pomiędzy poszczególnymi osobami. Pytanie – odpowiedź, pytanie – odpowiedź. Bez czasowników: powiedział, rzekł, burknął. Wymiana informacji jest zatem szybka. Przypomina to nieco kryminały Agathy Christie. Czytelnik się nie nudzi. Przypadek Janka Mattiasa też jest nietypowy. Staje się osobą podejrzaną i szybko osądzoną o popełnienie zbrodni. Ale potem i on ginie. Sprawa zaczyna nabierać rumieńców.
Ale nie do końca. Bo niestety bardzo szybko można domyślić się, kto za tym wszystkim stoi. A domysły byłyby jeszcze szybsze, gdyby nie fatalne wydanie książki, gdzie trzecioplanowe postaci zmieniają co chwila płeć. Raz mowa jest o recepcjonistach, to znowu recepcjonistkach i czytelnik się po prostu gubi. Kiedy się już odsieje ziarno od plew, pozostaje wytypowanie obecnego nazwiska mordercy. To też nie nastręcza trudności. I teraz pytanie: czy naprawdę warto wertować trzysta stron, kiedy od połowy książki wie się mniej więcej co i jak? I po co autor wspomina o pewnych poczynaniach Janka Mattiasa, skoro potem są one pominięte zupełnym milczeniem. Na ich temat, w dziwnym kontekście pada kilka zdań na koniec książki. Ale chyba akurat nie taki kontekst powinien być zastosowany w kryminale.
Nadal nie wiem, co sądzić o „Nieszczelnej sieci”. Autor mnie na kolana nie powalił. Nie będę szukała jego kolejnych książek. Może kiedyś same wpadną mi w ręce.
Moja ocena: 3

Éric-Emmanuel Schmitt „Kobieta w lustrze“

Éric-Emmanuel Schmitt, Kobieta w lustrze, Znak, Kraków 2012, 457 s.

Życie to coś więcej.
Więcej niż rola do odegrania. Niż religia i konwenanse. Więcej niż mąż i dziecko. Pieniądze i sława.
Trzy kobiety. Gwiazda filmowa, mistyczka, arystokratka zafascynowana psychoanalizą.
Na pozór dzieli je wszystko. Łączy obsesyjna myśl, że muszą porzucić swoje dotychczasowe życie i odnaleźć to, co naprawdę ważne.

„Kobieta w lustrze” to chyba najbardziej babska powieść w dotychczasowym dorobku Schmitta. Czytając tę pokaźną książkę czułam się tak, jakbym odkrywała w jednym z moich ulubionych pisarzy pierwiastek kobiecy. Portrety Anne, Hanny i Anny Lee są chwilami tak intymne, jakby autor podglądał je przez dziurkę od klucza. To się nazywa wyobraźnia!
Anne z Brugii żyła w okresie renesansu. Hanna mieszkała u boku męża w secesyjnym Wiedniu, Anny Lee jest młodą nadzieją Hollywood. Czytamy o ich losach naprzemiennie i krok po kroku poznajemy ich życie. Anne staje u progu dorosłości, właśnie ma wyjść za mąż, co jej rodzina uważa za szczyt marzeń, Hanna ma wszystko: pieniądze, pozycję i tylko jedno zadanie: dać potomka swemu mężowi, natomiast Anny Lee zatraca się w pijaństwie i narkotykach w czasie wolnym od pracy. Żadna z nich nie czuje się szczęśliwa i każda bardziej lub mniej świadomie pragnie wpłynąć na swój los. Anne pisze płomienne, ekstatycznie erotyczne wiersze o Chrystusie, Hanna zatraca się w nałogowym kupowaniu szklanych kul, millefiori, a Anny Lee powraca do zdrowia w świetle kamer. Wiersze młodej brugijki wzbudzają skrajne uczucia, Hanna w końcu zachodzi w ciążę, Anny Lee spotyka na swojej drodze mężczyznę, któremu nie zależy wyłącznie na seksie.
Opowieści o Anne i Hannie bardzo przypadły mi do gustu. I dywagacje na temat istoty dobra i zła, i na temat seksualności to coś, w czym Schmitt czuje się pewnie, pisze z poetycką narracją, z takim zaangażowaniem, że czytelnik przenosi się do renesansowej Brugii lub secesyjnego Wiednia z wszystkimi zaletami i przywarami tamtych miejsc i czasów. Tymczasem w losach Anny Lee pobrzmiewa chwilami fałszywa nuta. Schmitt jest dobrym psychologiem, ale młoda dziewczyna upada tak nisko, spędza czas tak nijako, że chwilami po prostu staje się na wskroś papierowa. Jakoś jej nie polubiłam. Nie uwierzyłam jej. Nie do końca.
Jako całość „Kobieta w lustrze” podobała mi się bardzo. Pozostawiła we mnie nie tylko pytania, ale i pragnienie odwiedzenia Brugii. Może powrotu między wiedeńskie uliczki. Obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisał Schmitt. I może odnalezienia gdzieś duchów Anne i Hanny.
Polecam.
Moja ocena: 5

* * *

Schmitt Éric-Emmanuel; Kobieta w lustrze;
Wierz mi, moje dziecko, lepiej karmić ludzi małym dramatem niż autentyczną tragedią.

Schmitt Éric-Emmanuel; Kobieta w lustrze;
Są dwa uczucia, których natura ludzka nie znosi: wdzięczność i wspólne poczucie winy. Nikt nie żywi ich zbyt długo.

Schmitt Éric-Emmanuel; Kobieta w lustrze;
Słowa nie ograniczają się do samych słów, bo każde z nich ma sens wyłącznie w połączeniu z innymi. Jaki z tego wniosek? Słowa nie są naszą własnością, lecz biorą się z koncepcji, którą wyrażają, i są zawsze solidarne, niczym żołnierze w armii. Wśród słów nie ma strzelców wyborowych. Liczy się tylko cały oddział.

Schmitt Éric-Emmanuel; Kobieta w lustrze;
(...) chyba nie zamierzasz kręcić filmów w Europie, przecież nie upadłaś aż tak nisko! Coś takiego robi się pod koniec kariery, nie wcześniej. Film europejski, tak jak reklamy kremów przeciwzmarszczkowych, jest zawsze oznaką schyłku.