wtorek, 3 lipca 2012

Caleb Carr „Anioł ciemności”

Lubię grube książki, ale nie lubię pisania dla samego marnowania atramentu. A taka jest kontynuacja „Alienisty”.
Opowieść o Libby Hatch (mowa jest o niej już na pierwszych kartach powieści, więc żadnej tajemnicy nie zdradzam) stała się dla Carra pretekstem do snucia mnóstwa wątków.
Mamy zatem wątek kryminalny, czyli sprawę porwanej dziewczynki i mordowanych dzieci. Wątek miłosny – afekt Steviego Taggerta do młodocianej prostytutki Kat Devlin (i pretekst do opisania kolejnego rozdziału prostytucji dziecięcej w dziewiętnastowiecznym Nowym Jorku). Wątek środowiskowy – opowieść o gangu Nowego Jorku Hudson Dusters, jego przywódcy Goo Goo Knoksie i podrzędnym alfonsie Ding Dongu (pretekst do opisania środowiska kryminalnego). Wątek sądowy, gdzie pojawia się kolejna postać – prokurator Rupert Picton, a powieść zaczyna przypominać książki Jodi Picoult. Mamy też wątek feministyczny – opowieść o biurze detektywistycznym i poczynaniach dzielnej Sary Howard i wątek lojalnościowy – gdzie pojawia się tajemniczy filipiński Pigmej El Niño. Jest też wątek naukowy – bracia Isaaksonowie jako prekursorzy kolejnych nowych technik w kryminalistyce, wątek psychologiczny – doktor Kreizler i jego mała pacjentka, czy wreszcie wątek militarny – pretekst aby na kartach „Anioła ciemności” pojawił się Theodore Roosevelt.
Dużo postaci, dużo wątków, dużo stron. A gdzieś w tej wielości wszystkiego gubi się to co najciekawsze – Nowy Jork końca dziewiętnastego wieku i najważniejsze – sprawa „anioła ciemności”. Powieść jest przegadana, obliczona na ilość a nie – jakość. Osiemset stron nudy. Gdyby książka była o połowę krótsza, czytałoby się ją lepiej. Zdecydowanie.
Moja ocena: 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz