piątek, 31 stycznia 2014

Gabriel García Marquez „W tym mieście nie ma złodziei”

Gabriel García Marquez, W tym mieście nie ma złodziei, Czytelnik, Warszawa 1971, 150 s.

Zbiór opowiadań jest próbką twórczości tego niezwykle interesującego pisarza, tłumaczonego dziś na wiele języków i cenionego po obu stronach oceanu.
Książki Czytelnika wydawane w serii „Nike” świetnie nadają się do czytania w pociągu czy to podmiejskim, czy dalekobieżnym. Są małe, poręczne i wydane na tyle dobrze, że jeszcze po kilkudziesięciu latach po ukazaniu się, kartki nie wypadają i nie fruwają po całym wagonie.
Marquez trafił w moje ręce właśnie z powodu częstych wyjazdów, które musiałam odbywać zeszłej zimy. Starczył na krótko, bo opowiadania czyta się szybko, są wciągające, a zarówno fabuła, jak i treść znacznie odbiegają od stylu powieści Kolumbijczyka. Nie ma długich, niekończących się zdań dobrych w większych formach, ale zupełnie niestosownych w formach krótkich. Jest za to opisane zwyczajne życie ludzi, ich troski, kłopoty, marzenia i małe radości.
Opowiadanie tytułowe jest moim skromnym zdaniem najlepsze. Z jednej strony – przewrotne, z drugiej celnie oddaje charakterystykę i istotę machismo. „Cudowny wieczór Baltazara” urzeka z kolei smutkiem i prawdą, że więcej jest hojności w biedakach niż w bogaczach miłości rodzicielskiej. I wiele jest wstydu i obaw u tych ostatnich przed przyznaniem się do porażki. „Śmierć i pogrzeb Mamy Grande” skojarzyła mi się z „Jesienią patriarchy”, aczkolwiek tym razem bohaterką była kobieta, którą szanowano i uznawano.
Czasami w naszym życiu godny zapamiętania jest zaledwie epizod, jakaś chwila lub wydarzenie. Marquez z doskonałym wyczuciem pisarza potrafi wychwycić właśnie ten istotny moment i przekuć go w słowa, zainteresować czytelnika i nadać pozornie błahemu zdarzeniu – głęboki sens.
Moja ocena: 5

Laura Esquivel „Z szybkością pragnienia”

Laura Esquivel, Z szybkością pragnienia, Zysk i S-ka, Poznań 2002, 157 s.

Meksyk, początek XX wieku. Lata tuż po rewolucji meksykańskiej.
Júbilo posiada wrodzony dar radości oraz zdolność "słyszenia" prawdziwych ludzkich uczuć, niemożliwych do wyrażenia słowami. Od lat dziecięcych Júbilo - najmłodsze z dzieci bardzo skromnej rodziny - pełnił funkcję tłumacza i pośrednika między swą indiańską babką i hiszpańską matką.
Júbilo odkrył moc słowa, równie potężną jak siła pragnienia. Odkrycie to określi jego przyszłość: Júbilo zostanie telegrafistą, by nadal móc tłumaczyć i interpretować po swojemu słowa innych. Jego zawód oraz łagodny i jowialny charakter pozwolą mu nadal być pośrednikiem, tym razem między zakochanymi i wrogami. Jednakże wrodzony dar stanie się równocześnie jego największym przekleństwem…


Ta powieść nie jest zła. Ma w sobie wielkie pokłady miłości i tej fizycznej, i tej psychicznej. Esquivel pisze o miłości męża do żony, żony do męża, córki do ojca i ojca do dzieci. Ta cieniutka książeczka aż kipi od słów: miłość, pragnienie, seks, oddanie. Nie ma w tym nic wulgarnego, bo język pisarki jest iście literacki, a styl chwilami uroczo naiwny, przypominający wypracowanie zdolnej uczennicy z liceum.
Ale strona po stronie czytając o życiu Júbila, o jego namiętnym seksie z żoną, momentach zazdrości i załamań, znowu o namiętnym seksie z żoną, o jego pracy telegrafisty-pośrednika słów i znowu o namiętnym seksie z żoną, chwilami miałam dość i seksu, i głównego bohatera. Sympatyczny on, sympatyczna jego żona – Luz Maria, równie sympatyczna ich córka – Lluvia, w ogóle prawie sami sympatyczni ludzie zostali opisani w książce. Kronika pewnego małżeństwa spisana w pośpiechu, z naciskiem na seksualną stronę życia, do tego kilka truizmów o zaufaniu, o mądrościach ludowych i śmierci.
Czytało się dobrze, ale szału nie było. Júbilo i jego rodzina znikną w odmęcie niepamięci mojego umysłu, nie pozostawią po sobie śladu. W sumie – taka sobie. Ani dobra, ani zła. Nijaka.
Moja ocena: 2.5

Mons Kallentoft „Jesienna sonata”

Mons Kallentoft, Jesienna sonata, Rebis, Poznań 2011, 461 s.

Jesień. Linköping tonie w strugach deszczu. Ciężkie krople padają na zamek Skogsa i zwłoki pływające w fosie. Trop prowadzi do poprzednich właścicieli, członków arystokratycznej rodziny Fagelsjö. Czy sprzedaż zamku mogła być przyczyną morderstwa? Kim właściwie był nowy właściciel posiadłości Jerry Petersson i jakie tajemnice kryje jego przeszłość? Podążając tropem mordercy, Malin Fors musi stawić czoło własnym demonom, które powoli przejmują władzę nad jej życiem.

W „Jesiennej sonacie” nie tyle istotna jest zbrodnia, co całkowity upadek Malin Fors w głąb alkoholowego nałogu. Kallentoft tak naprawdę opowiada dwie historie – jedną jest historia o zbrodni, bogatych Szwedach, patologicznej chęci utrzymania władzy i poczuciu zemsty za doznane krzywdy. Patrząc zarówno na sylwetki zamordowanego, jak i poprzednich właścicieli zamku Skogsa, trudno jest doszukać się choćby odrobiny sympatii do nich. Ludzie bogaci mają to do siebie, że uważają się za lepszych, sprytniejszych, takich, którzy mogą więcej i takich, którzy pieniędzmi potrafią zastąpić sprawiedliwość.
Druga historia opowiada o psychologii alkoholizmu. Najczęstszym wizerunkiem alkoholika jest mężczyzna, do tego bezrobotny, z niskim wykształceniem. Tymczasem Malin Fors zadaje kłam wszystkim tym cechom. I jest niesamowicie prawdziwa w tym swoim upadku, zarzyganych ciuchach, rundach po barach i upijaniu się w samotności, rozpaczliwym seksie, strachu o córkę i traceniu kontroli nad własnym życiem.
Do Kallentofta trzeba się przyzwyczaić. Do stylu pisania bardziej pasującego do autora powieści obyczajowych niż kryminalnych. Kallentoft nie skupia się na zbrodni, lecz na ludziach i ich poczynaniach. Mnie się podobało.
Moja ocena: 5

* * *

Kallentoft Mons; Jesienna sonata;
Teraz wiem, czym jest strach. Uczuciem, że tylko to będzie, tylko to było. I że nigdy nie było żadnej różnicy.

Kallentoft Mons; Jesienna sonata;
Samotność biegnie niczym czerwona nić przez historię ludzkości, jest tym tonem, który leży u podstaw naszych opowieści.

Kallentoft Mons; Jesienna sonata;
To nasze tajemnice czynią z nas ludzi.

M. William Phelps „Za młoda na śmierć”

M. William Phelps, Za młoda na śmierć, Hachette Polska, Warszawa 2012, 346 s.

Szesnastoletnia Adrianne Reynolds nie potrafiła rozerwać sieci zazdrości i dominacji, która komplikowała jej życie. Po trudnym dzieciństwie miała właśnie zacząć wszystko do nowa. Jednak jej życie nagle i zupełnie bezsensownie zostało przerwane...
Adrianne została uduszona, jej ciało spalono, rozczłonkowano, upchnięto do worków na śmieci i rozrzucono w kilku miejscach. Morderstwo wyglądało na robotę zatwardziałych kryminalistów prawda jest jednak bardziej przerażająca. Zbrodni dokonali jej koledzy, młodociani mordercy..

Środkowy Zachód Stanów Zjednoczonych, około dwustu kilometrów od Chicago, niby (na warunki amerykańskie) blisko dużego miasta, a jednak – mentalnie głęboka prowincja. M. William Phelps ukazał Amerykę małych miasteczek od podszewki wraz z jej patologią, narkotykami, alkoholem, seksem i subkulturami.
Adrianne Reynolds nie była szczęśliwą nastolatką, jedną z tych najpopularniejszych w szkole, chirliderką i mającą chłopaka w drużynie futbolowej. Odwrotnie – usunięta w cień, ubrana na czarno, z ciężkim dzieciństwem za sobą i trudnym okresem dojrzewania, który trwał, z rodziną daleką od wizji Walta Disneya, Reynolds znajdowała się na marginesie życia szkolnego. Okaleczała się, żeby poradzić sobie z wewnętrznym bólem. Jest to jeden z najbardziej drastycznych sposobów wołania o pomoc i rzadko rozumiany, bo dla większości ludzi samookaleczanie się jest czymś ohydnym, nie do przyjęcia.
Reynolds miała pecha w życiu i kiedy już wydawało się, że wyjdzie na prostą, pech po raz kolejny objawił swe paskudne oblicze. Jej domniemani przyjaciele okazali się jej oprawcami. I chociaż wydawałoby się, że początkowe poczynania Sarah Kolb mogły nosić znamiona zbrodni w afekcie, pójścia o krok za daleko w zapamiętałej przemocy, to wszelkie pozostałe czyny ukazały już premedytację i bezmiar moralnej nędzy zabójców.
Phelps przedstawił, jak okrutne i bezmyślne potrafią być nastolatki. Jego relacja jest napisana z werwą i empatią. Wydaje się być naprawdę dobrym dziennikarzem. Sama zaś relacja jest o tyle istotna, że nastolatki coraz częściej są agresywne, szukają granic do przekroczenia i czasami doprowadza to do prawdziwego nieszczęścia, gdy ginie człowiek.
Moja ocena: 3.5

środa, 29 stycznia 2014

Lisa Gardner „W ukryciu”

Lisa Gardner, W ukryciu, Sonia Draga, Katowice 2008, 412 s.

Annabelle Granger uciekała, odkąd sięga pamięcią. Jej rodzina regularnie zmieniała nazwisko, miejsca zamieszkania, samochód. Problem w tym, że po śmierci rodziców dorosła już Annabelle dalej nie ma pojęcia, przed kim jej rodzina tak naprawdę uciekała. Stara się żyć normalnie, nie dopuszczając do siebie myśli, że gdzieś tam czyha na nią coś, przed czym ojciec całe swoje życie próbował ją ochronić. Jednak, gdy pewnego dnia bierze do ręki poranną gazetę, z której dowiaduje się, że zmumifikowane ciało małej Annabelle Granger znaleziono w masowym grobie na terenie byłego szpitala psychiatrycznego, koszmar powraca...

Ilekroć patrzę na zdjęcie Lisy Gardner, zastanawiam się skąd w tej ślicznej i pogodnej kobiecie takie wyczucie zła i patologii? Bo nie ukrywajmy, patrząc na zdjęcie Stephena Kinga widzę genialnego kosmitę i żadne chowanie się za okularami tego nie zmieni. A Gardner jest kobieca, fotogeniczna i z pozoru bardziej nadawałaby się na autorkę ckliwych romansideł niż mrocznych dreszczowców. Cóż, pozory mylą.
„W ukryciu” to kolejny bardzo dobry thriller, z niebanalnymi bohaterami i wciągającą akcją. Pojawiają się starzy znajomi - Bobby Dodge i D.D. Warren. Starają się rozwikłać zagadkę grobu na terenie szpitala psychiatrycznego i dojść kim naprawdę jest Annabelle Granger. Poza tym istnieje podejrzenie, że ktokolwiek przygotował podziemny grób lata temu, postara się dokończyć swe zbrodnie.
Intryga jest zawiła, do końca trzyma w napięciu. Śledztwo sobie, dowody sobie, a Gardner i tak skupia się na ludziach i ich poczynaniach. Czegóż więcej chcieć? Doskonała lektura na długie, zimowe (i mroźne) wieczory, czyli dokładnie na teraz, kiedy za oknem zimno, pada śnieg i nie chce się wychylać nosa z domu. „W ukryciu”, kubek herbaty i ciepły koc – definicja dobrze spędzonego wieczoru, kiedy można się trochę pobać, trochę podedukować i pogimnastykować szare komórki.
Polecam.
Moja ocena: 4.5

Jürgen Thorwald „Stulecie detektywów”

Jürgen Thorwald, Stulecie detektywów, Znak, Kraków 2009, 701 s.

„Stulecie detektywów" przedstawia jedną z najbardziej fantastycznych, a zarazem prawdziwych historii, jakie zna świat dzieje nowoczesnej kryminalistyki. Jej początki sięgają drugiej połowy ubiegłego wieku, kiedy to po raz pierwszy posłużono się odciskami palców w identyfikacji podejrzanych, zastosowano fotografię kryminalistyczną oraz zwrócono uwagę na ślady pozostawione na miejscu przestępstwa, wykorzystując je w skomplikowanym procesie wyświetlania zbrodni. Jest to również epoka, w której medycyna sądowa wydarła zmarłym ich tajemnice, toksykologia stała się skuteczną bronią przeciw truciznom i trucicielom, a balistyka osiągnęła pewność w identyfikowaniu broni palnej na podstawie wystrzelonych z niej pocisków. „Stulecie detektywów” to bez wątpienia jedna z najważniejszych i najlepiej napisanych książek spoza literatury pięknej. Została ona nominowana w 1966 roku do nagrody im. Edgara Allana Poe.

W „Kryminalnych zagadkach Las Vegas” Gil Grissom epatuje elokwencją podczas przeprowadzania przeróżnych badań kryminalistycznych. Pomijając nieprawdopodobieństwo niektórych poczynań telewizyjnych kryminalistyków tak z Las Vegas, jak z Nowego Jorku czy innych miast, przyznaję, że seriale te swego czasu działały na mnie odstresowująco. Z jednej strony tajemnica, z drugiej – naukowe metody prowadzące do wyjaśnienia zbrodni. Pobieranie próbek krwi, odcisków palców czy porównywanie ze sobą włókien – to podstawy; bez tego kryminalistyka nie istniałaby, a większa część zbrodniarzy spacerowałaby na wolności. Zastanawialiście się kiedyś kto i jak doszedł do tego, że ludzkie odciski palców są niepowtarzalne? Przemknęło Wam przez głowę ilu pasjonatów strawiło życie na poszukiwaniu sposobów udowodnienia, że brudny, zakrwawiony gałganek może być dowodem na popełnienie zbrodni? Myśleliście kiedyś o tym, jak rodziła się kryminalistyka, jakie były jej początki?
Jürgen Thorwald zabiera czytelnika w podróż w czasie, właśnie do źródeł narodzin medycyny sądowej oraz nauk kryminalistyki. Medycyna sądowa rodziła się w iście dantejskich miejscach – śmierdzących kostnicach, gdzie sekcje wykonywano bez (nieznanych wówczas) rękawiczek lateksowych, babrano się w martwych narządach gołymi rękoma. Zaiste, pionierzy musieli mieć mocne nerwy i pasję w sercach.
Dość kręte były ścieżki identyfikacji za pomocą odcisków palców: miejscem narodzin daktyloskopii były Indie. Jednakże za ojca tej nauki uważany jest Francis Galton, którego noga w koloniach nie postała. A po raz pierwszy nazwy daktyloskopia użył dziennikarz argentyński. Zaiste,. Acz zanim nauka ta zdobyła sobie należyte miejsce, policja opierała się na systemie antropometrycznym Alphonse’a Bertillona. Był to system pracochłonny, obecnie już zapomniany i będący (też obecnie) zaledwie kryminalistyczną ciekawostką. Ale wywiedziony zeń portret pamięciowy ostał się do dziś.
Jürgen Thorwald opowiada również o narodzinach balistyki i toksykologii. Jego opowieść, choć zajmuje siedemset stron, odsłania fascynujące początki prób skutecznych walk ze zbrodnią. Niemiec zgromadził nie tylko wszelkie możliwe dane, ale ponadto ilustrował je konkretnymi przypadkami. „Stulecie detektywów” jest zatem nie tylko suchą monografią, lecz kroniką morderstw popełnianych w drugiej połowie XIX wieku i pierwszej – wieku XX.
Bardzo dobra, rzetelna książka, która jest z pewnością ciekawsza niż nie jeden współczesny, dyletancki kryminał. Przedstawione w „Stuleciu detektywów” postaci, ich pasje i pragnienie zwalczania zła górują niezaprzeczalnie nad fikcją literacką. Działania prekursorów tak medycyny sądowej, jak i kryminalistyki opisane przez Thorwalda ukazują odwieczną pogoń człowieka za prawdą i wyjaśnianiem tajemnic. Za tym, by żadna zbrodnia nie mogła ujść bezkarnie.
Polecam.
Moja ocena: 6

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Caroline Graham „Morderstwo w Madingley Grange”

Caroline Graham, Morderstwo w Madingley Grange, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2008, 280 s.

Simon Hannaford i jego siostra Laurie postanawiają wykorzystać posiadłość swej ciotki w Madingley, by trochę zarobić. Najmują służbę i zapraszają grupę ekscentryków gotowych zapłacić za dreszczyk emocji na weekend, w czasie którego ma się odbyć zabawa...

Zapowiadało się interesująco. I na zapowiedzi się skończyło. Wprowadzenie trzynastu postaci doprowadziło do natłoku informacji; imiona, cechy charakterystyczne i intencje mylą się, więcej się człowiek zastanawia nad tym kto jest kim, niż nad fabułą. A sama fabuła... cóż... topornie to wszystko idzie, akcja się ciągnie niczym gumka od majtek, przez wiele, wiele stron nic się nie dzieje. Nie odczuwa się prawdziwych emocji: strachu, niepokoju, zagrożenia. Bardziej się „Morderstwo...” nadaje na deski teatru niż jako lektura do poduszki. Może aktorzy potrafiliby tchnąć nieco życia w bohaterów.
Z drugiej strony – Caroline Graham powiązała wszystko ładnie i logicznie. Była zagadka, było morderstwo i tylko gdzieś od połowy książki czuć było jakiś szwindel chowany przez autorkę w zanadrzu. Nie porwała mnie.
Moja ocena: 2.5

piątek, 24 stycznia 2014

Lisa Gardner „Pożegnaj się”

Lisa Gardner, Pożegnaj się, Sonia Draga, Katowice 2009, 416 s.

Agentka FBI, Kimberly Quincy, kocha swoją pracę. Jest jednak w piątym miesiącu ciąży i powinna zacząć już myśleć nie tylko o sobie. Pewnego dnia zgłasza się do niej młoda prostytutka, informując o zaginięciu koleżanki. Okoliczności, które przedstawia, są tak przerażające, że aż niewiarygodne. Kimberly, nie zważając na swój stan, daje się wciągnąć w niebezpieczną i wyrafinowaną grę z sadystycznym mordercą zafascynowanym pająkami.

Przeczytałam „Pożegnaj się” w kilka miesięcy po „Sąsiedzie” chociaż chronologicznie powinnam była zacząć właśnie od „Pożegnaj się”. Ale... im dłużej czytałam powieść Gardner o porywaczu, tym bardziej się cieszyłam, że nie znałam jej wcześniej, bo wówczas „Sąsiad” byłby powieścią dość przewidywalną.
Ja wiem, że głównym tematem książek Gardner jest zbrodnia. Lecz mnie najbardziej interesują u Gardner puzzle, które autorka układa z losów postaci. Prawie nigdy do końca nie wiadomo kto jest kim, dostajemy co prawda wszelkie podpowiedzi, ale akcja gmatwa się, rozgałęzia i czytelnik już nie wie na czym skupić się najpierw.
Gardner opowiada o prześladowcy i prześladowanym, o kacie i ofierze, o tym, jak kształtuje się psychika ofiary i kiedy dochodzi się do granicy, spoza której nie ma powrotu. Powrót do normalności po traumie uprowadzenia okazuje się trudny, wręcz niemożliwy, szczególnie dla osób, które powinny posiadać nieograniczony kredyt zaufania. Istotna jest w „Pożegnaj się” postawa rodziców, ich strach o młodsze dziecko, ich niemożność zrozumienia starszego dziecka. Jak to u Gardner – nie ma wielkiego, szczęśliwego końca, gdy wszyscy wpadają sobie w ramiona i dalej żyją długo i szczęśliwie.
I jeszcze te pająki... Taka makabryczna wisienka na torcie makabry. Polecam.
Moja ocena: 5

wtorek, 21 stycznia 2014

Majgull Axelsson „Droga do piekła” aka „Daleko od Niflheimu”

Majgull Axelsson, Droga do piekła, W.A.B., Warszawa 2008, 392 s.

Czterdziestokilkuletnia Cecylia jest pracownikiem szwedzkiej ambasady na Filipinach. Katastrofa wybuch wulkanu Pinatubo, zmienia gwałtownie jej życie i skłania do rozrachunku z przeszłością latami dzieciństwa i młodości w szwedzkim miasteczku, nieudanym małżeństwem, pracą charytatywną w Indiach, śmiercią matki. Tłem tej doskonale skomponowanej, zaskakującej głębią psychologiczną powieści jest skomplikowana sytuacja społeczna i polityczna Filipin oraz losy uwikłanych w nią ludzi. „Daleko od Niflheimu”, wydane po raz pierwszy w 1994 roku, to powieściowy debiut Axelsson, nagrodzony między innymi prestiżową nagrodą Moy Martinson.

Axelsson nie poszła na łatwiznę i nie skupiła się na pisaniu słodkich, przyjemnych książek. Odwrotnie – zdecydowała się sięgać po tematy trudne, niepopularne wręcz i przede wszystkim – dające do myślenia.
Tę powieść można określić jednym, niestety dość wyświechtanym słowem: przejmująca. Z jednej strony mamy rozwiniętą Szwecję, z drugiej – biedny Trzeci Świat. I kobietę, którą wyrzuty sumienia doprowadzają niemal do obłędu. Nie może przestać wspominać; bezpieczna w swojej ojczyźnie wciąż wraca myślami do pobytu na Filipinach, losu tamtejszych dzieci, które nawet nie mogą marzyć o dzieciństwie, ponieważ kraje rozwinięte bez skrupułów wykorzystują je jako tanią siłę roboczą, do przemocy i okrucieństwa panujących nie tylko w rodzinach, ale i w stosunkach społecznych w ogóle.
A najgorsze jest to, że bohaterka musi żyć z tym, co przeszła, żyć z duchami przeszłości i tym, co zrobiła lub właśnie, czego zaniechała.
Axelsson po raz kolejny daje czytelnikowi książkę-klejnot: piękny język, istotna treść, niewygodne tematy. Nurzając się w swym bogactwie, kraje rozwinięte niechętnie przyjmują do wiadomości, że w Trzecim Świecie spokojnie przeżyty dzień, bez katastrofy, bez przemocy, bez dojmującego głodu – jest szczytem marzeń wielu ludzi.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Chuck Palahniuk „Udław się”

Chuck Palahniuk, Udław się, Niebieska Studnia, Warszawa 2007, 352 s.

Victor Mancini – maniak seksualny umawiający się na randki na mityngach dla uzależnionych – celowo dławi się w restauracjach. W ten kontrowersyjny sposób zdobywa fundusze na zapewnienie opieki śmiertelnie chorej matce.
W miarę rozwoju wydarzeń ta na przemian wesoła i przygnębiająca historia staje się coraz bardziej dziwaczna, szokująca i mroczna. „Udław się” po raz kolejny wciąga w hipnotyzujący, perwersyjny świat Chucka Palahniuka

Chwilami Victor Mancini przypominał mi Tylera z „Podziemnego kręgu” – ta jego bezkompromisowość, kontrowersyjność i niekonwencjonalny sposób na życie. Ale z drugiej strony – Manici jest postacią o wiele bardziej nieprzyjemną, a czytanie „Udław się” przypomina się nurzanie w wymiotach. Palahniuk epatuje ohydą i perwersją, widzi świat jedynie w jego ponurej odsłonie, wszystko jest zbrukane, zniechęcające, utarzane w ekskrementach (chwilami dosłownie), wulgarne i ocierające się o pornografię.
Brnęłam przez tę książkę z trudem. Brud oblepiał moje myśli, czułam się chwilami wręcz zgwałcona mentalnie. A jednak nie potrafiłam jej odłożyć, zamknąć raz na zawsze i oddać niedokończoną do biblioteki. Bo było w „Udław się” coś, co mnie przyciągało, a Palahniuk mimo całego opisywanego bagna, potrafił zainteresować czytelnika (tutaj: mnie) i poruszyć do głębi (nie tylko doprowadzając do mdłości). A gdzieś pomiędzy wersami nieśmiało przebijały się – pragnienie prawdziwej miłości, szukanie nadziei i oczyszczenia się z przeszłości i całego upokorzenia, jakie towarzyszy głównemu bohaterowi.
Mimo wszystko – polecam.
Moja ocena: 4

Atul Gawande „Komplikacje”

Atul Gawande, Komplikacje, Znak, Kraków 2009, 288 s.

Medycyna, jakiej nie znajdziesz w podręcznikach. Gawande fascynująco opisuje przypadki, z którymi zetknął się podczas swojej pracy chirurga. Kulisy zawodu lekarza, dramatyczne decyzje mogące ocalić komuś życie. Pomyłki, komplikacje, przypadkowe rozwiązania. Ta książka pokazuje, że medycyna to niedoskonała nauka, dziedzina nieustannie się zmieniająca, pełna niepewnych informacji i omylnych jednostek.

Jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2013 roku. Atul Gawande przystępnie, chwilami dowcipnie, chwilami gorzko opisuje swoje przemyślenia, do jakich doszedł będąc rezydentem. Odziera lekarzy z etosu bogów i ukazuje ich jako zwykłych ludzi – omylnych, z nałogami, kłopotami rodzinnymi. Są fragmenty w „Komplikacjach”, kiedy wydaje się, że Gawande opisuje jakiś horror, sytuacje, których na próżno by szukać nawet w tak niepoprawnym politycznie serialu jak „Doktor House”. Pomyłki bowiem zdarzają się wszędzie, nawet w medycynie, nie ma ludzi nieomylnych i niestety najbardziej przy tym cierpi pacjent.
Gawande stara się jednocześnie ukazać, ile pracy wkłada się w minimalizowanie tytułowych komplikacji, w ograniczanie strat i złych diagnoz. Przytacza przy tym autentyczne przykłady, z którymi się zetknął. Opowiadając swą historię udowadnia, że medycyna nie może być nauką bezduszną, raz na zawsze wtłoczoną w określone ramy, że zarówno lekarze, jak i pacjenci muszą (dla wspólnego dobra) współpracować ze sobą, nie postępować pochopnie. Gawande zastanawia się nad granicami odpowiedzialności człowieka-lekarza i człowieka-chorego. Kiedy należy przeciwstawić się rutynie i iść za głosem instynktu, i jednocześnie, jak bardzo trzeba być silnym i odpowiedzialnym, by rutyna nie doprowadzała do uśpienia czujności, lecz sprawiała, że lekarz jest osobą kompetentną i niosącą rzeczywistą pomoc.
Istotny jest język „Komplikacji”. Gawande pisze z werwą, odwołując się do konkretnych przypadków wyjaśnia wszystko krok po kroku czytelnikom, potencjalnym laikom. Nie szafuje na prawo i lewo medycznymi terminami, które dla niego są chlebem powszednim, ale dla czytelników już nie. Przy tym sprawia, że nawet mdłości mogą okazać się fascynującym wyzwaniem. Barwny język, autoironia, poczucie humoru i dystans do siebie – wszystko to sprawia, że „Komplikacje” są fascynującą lekturą.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

Lisa Gardner „Zaginiona”

Lisa Gardner, Zaginiona, Sonia Draga, Katowice 2008, 400 s.

Na pustej drodze, nieopodal autostrady w stanie Oregon, policja odnajduje otwarty samochód z włączonym silnikiem i damską torebkę porzuconą na siedzeniu kierowcy. Co się stało z jej właścicielką? Mąż zaginionej, psycholog kryminalny, wraz z córką walczy z miejscowymi władzami, ściga się z czasem i gorączkowo poszukuje odpowiedzi na pytania, których ze strachu nie potrafi sobie zadać.

Mamy w „Zaginionej” tajemnicę, ale Lisa Gardner bardziej skupia się na obserwowaniu psychologicznych zachowań swych bohaterów. Jest to tym ciekawsze, że po raz kolejny spotykamy się z postaciami znanymi już z wcześniejszych powieści Gardner. Pierce’a Quincy’ego zdążyłam poznać w „Drugiej córce” i potem, w „Trzeciej ofierze”. Z kolei tytułową zaginioną jest ni mniej ni więcej – Rainie Connor, również znana z „Trzeciej ofiary”. W ogóle jest to bardzo rodzinna opowieść, bo pojawia się i córka Quincy’ego, to właśnie ona prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia.
Jest to książka nierówna. Skupiając się na swych bohaterach, Gardner gubiła chwilami wątek, nie wiedziała, jak poprowadzić akcję, mnożyły się dłużyzny i czasami wiało nudą.
Dopiero przy końcu Gardner odzyskała werwę i zafundowała czytelnikom doskonałe zakończenie. Niewątpliwie więcej się spodziewałam zarówno po pisarce, jak i po zamyśle. Zaginięcie jest zawsze niepokojące dla najbliższych zaginionego, jest czymś, co doprowadza do skraju szaleństwa, ta świadomość, że nie wiemy, co stało się z ukochaną osobą, że nie mamy żadnego wpływu na jej los czy poczynania... Można to było naprawdę dobrze rozwinąć. Niestety Gardner poszła po linii najmniejszego oporu.
Moja ocena: 3

Kirył Bułyczow „Rycerze na rozdrożach”

Kirył Bułyczow, Rycerze na rozdrożach, Czytelnik, Warszawa 1979, 184 s.

W Guslarze Wielkim dochodzi do zapadnięcia się jezdni. Wewnątrz wielkiej dziury dwaj guslarczycy odnajdują zapomniane piwnice a w nich butle z tajemniczym płynem i pewien zeszyt.


„Rycerze na rozdrożach” to po prostu większe opowiadanie o Guslarze Wielkim. Biorąc je do ręki, czułam się tak, jakbym odwiedzała starych znajomych, bo czyż nie poznałam już guslarczyków w Bułyczowskich „Ludzie jak ludzie”? Mniejsza nawet o fantastykę, za którą nie przepadam. Bułyczow stworzył miejsce i ludzi, do których chętnie się wraca.
Spiritus movens w „Rycerzach...” jest człowiek obcy w Guslarze, ale na szczęście nie brakuje też postaci znanych już z opowiadań, przede wszystkim średnio rozgarniętego acz wzbudzającego sympatię Korneliusza Udałowa czy dociekliwego reportera – Michała Standala.
Opowieść sama w sobie jest nieprawdopodobna, ale Bułyczow wychodzi w niej naprzeciw oczekiwaniom czytelników. Rysuje hipotetyczną sytuację, o jakiej zapewne marzył niejeden z nas (nie powiem o co chodzi, bo zepsułabym przyjemność z czytania), a potem zaczyna zadawać pytania. I właśnie te chwile refleksji z jednej strony, a bezmyślność niektórych bohaterów – z drugiej, sprawiają, że fantastyka sobie, a istota ludzkiego życia – sobie. Wyrosłam już z nierzeczywistych marzeń, ale są chwile kiedy chętnie cofnęłabym czas. Albo znowu miała dwadzieścia dwa lata. Ale czy wiedząc to, co wiem teraz, potrafiłabym być równie beztroska jak wówczas, kiedy ze stoma funtami w kieszeni jechałam podbijać Londyn? No właśnie...
Polecam.
Moja ocena: 4

sobota, 18 stycznia 2014

Krystyna Chiger, Daniel Paisner „Dziewczynka w zielonym sweterku”

Krystyna Chiger, Daniel Paisner, Dziewczynka w zielonym sweterku, PWN, Warszawa 2011, 288 s.

Prawdziwa historia Krystyny Chiger - żydowskiej dziewczynki, której życie w czasie wojny ocalił Leopold Socha - polski kanalarz ze Lwowa. Przez 14 miesięcy pomagał i dawał schronienie ukrywającej się w kanałach grupie uciekinierów z getta. To, co wydawało się okazją do zarobku, stało się jednak heroiczną walką o życie ludzkie...
Tytułowa dziewczynka to ośmioletnia Krysia, która opowiada o pobycie w lwowskim getcie i codzienności w cuchnących kanałach. Jej historia jest pełna kontrastów - między przedwojennym, luksusowym życiem rodziny Chigerów a miesiącami spędzonymi w ciemności, brudzie i wilgoci. Ta książka jest zadziwiającym i budzącym nadzieję dowodem siły ludzkiego charakteru. Jest w niej wszystko: strach, rozpacz, miłość, modlitwa, zdrada, nadzieja, intymność...

Przeczytałam relację Krystyny Chiger już po obejrzeniu filmu Agnieszki Holland. Tym samym niby wiedziałam, czego się mogę spodziewać, znałam podstawowe fakty. I na podstawowych faktach podobieństwa się skończyły.
Opowieść Krystyny Chiger to wyciągniecie na światło dziennie wojennych, wstrząsających wspomnień. To konflikt rozpętany przez dorosłych widziany oczyma dziecka: niepewność, niwelacja życia ludzkiego, ubóstwo a w końcu – ukrywanie się w śmierdzących, ciemnych i wilgotnych kanałach. „Dziewczynka w zielonym sweterku” to Holocaust widziany oczyma dziecka, prosty tekst i odczucia kilkuletniej dziewczynki, której odebrano normalne życie w imię bzdurnych idei napędzających umysły dorosłych. To piekło, przez które Chiger i jej rodzina przeszli dzielnie, zachowując godność ludzką, mimo że przez kilkanaście miesięcy żyli w warunkach urągających higienie i zdrowiu psychicznemu. To opowieść o miłości rodzicielskiej i poświęceniu. I wreszcie – to dozgonna wdzięczność dla Leopolda Sochy, który stał się wybawcą rodziny. Przez wszystkie strony książki Leopold Socha ukazywany jest tylko i wyłącznie jako najlepszy człowiek na świecie, najdzielniejszy i najszlachetniejszy – jest to portret, jaki tylko dziecko mogło stworzyć: pełen miłości acz nie popadający w patos.
Polecam: 5.5