piątek, 27 czerwca 2014

sprzedam, niech mi znikną z oczu!

Pragnąc kupić Hugo Badera „W rajskiej dolinie wśród zielska”, które w bibliotece jest praktycznie nie do dostania, bo jakaś czytelniczka trzyma książkę od grudnia, skupiłam się na cenie. I nie doczytałam, że kupuję audiobooka. Nie lubię słuchać książek. Muszę je czuć pod palcami i wyjątkiem są książki elektroniczne, które rzadko bo rzadko, ale czasami czytam.
Za jednym zamachem kupiłam też Swietłany Aleksijewicz „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” i Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć”. Wszystko to są audiobooki.
Nie będę ich słuchać. Nawet ich nie otworzyłam, ale chętnie za połowę ceny (40 zł), którą ja zapłaciłam, oddam je w dobre ręce. Może Wy nie macie obiekcji i słuchanie książki Wam nie przeszkadza.
Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy (nie w komentarzach) na:


Camilla Läckberg „Kaznodzieja”

Camilla Läckberg, Kaznodzieja, Czarna Owca, Warszawa 2010, 438 s.

Pewnego letniego ranka mały chłopiec w czasie zabawy w wąwozie leżącym nieopodal Fjällbacka odnajduje nagie zwłoki młodej dziewczyny. Patrik Hedström i jego koledzy z komisariatu w Tanumshede stają przed bardzo skomplikowaną zagadką. Okazuje się bowiem, że pod ciałem dziewczyny leżą szkielety dwóch innych kobiet, które zaginęły pod koniec lat 70-tych.

Nadszedł taki dzień, że absolutnie nic mi się nie chciało. Odłożyłam na bok czytane książki i wzięłam drugą część sagi o Fjällbace, chyba tylko po to, żeby się bardziej zdołować.
Ciekawe, że można napisać powieść tak grubą i zarazem tak przewidywalną. Warsztat Läckberg nieco się poprawił od czasu „Księżniczki z lodu” i nie jest już tak beznadziejnie grafomański. Postaci nabrały wyrazu i charakteru. Erica tym razem nie węszy zbytnio w sprawie zabójstw, bo jest w ostatnim miesiącu ciąży i raczej turla się po domu, niż żwawo biega, aby zebrać wiadomości. I zajmuje się najazdem nieproszonych gości spragnionych darmowych noclegów i stołowania.
Gwiazdą „Kaznodziei” jest Patrik Hedström, który wraz z podwładnymi ma rozwikłać zagadkę dwóch morderstw sprzed lat powiązanych z ostatnim, popełnionym w środku lata. Przyznać trzeba, że nawet sprawnie im to idzie, dopóki autorka nie skupia się na opisywaniu różnic w stylu i poziomie życia rodziny Hultów. Z czasem poznajemy ich coraz lepiej i trudno żywić w stosunku do nich jakiekolwiek sympatie. Wówczas też powieść Läckberg staje się coraz bardziej przewidywalna. Poruszamy się wśród wąskiego grona podejrzanych i trudno nie domyślić się finału.
Läckberg stara się też ukazać nieupiększoną, szczerą prawdę o szwedzkiej prowincji. Opisuje problemy większe i mniejsze, żal za przeszłością, zadawnione waśnie, czy rozdarcie kobiety, która nie jest dość silna, by poradzić sobie z groźbami byłego męża. Ale wszystko to jest ujęte tak drętwo, że przeszkadza w odbiorze wątku kryminalnego. Czytając „Śmierć letnią porą” Kallentofta, wręcz czułam żar słońca palącego skórę i pot spływający po ciele od nadmiernego upału. Chociaż w „Kaznodziei” Läckberg cały czas podkreśla, że Fjällbacka i okolice są niemalże spalane słońcem, nie czuć tego w zachowaniu ludzi, nie przebija się ów upał do czytelnika i nie wywiera żadnego wrażenia. Na koniec warto dodać, że autorka się stara wstrząsnąć czytelnikiem, jest w stosunku do niego o wiele bardziej uczciwa niż w swej debiutanckiej powieści o Erice Falck. Lepiej się czyta „Kaznodzieję”, lepszy jest też koniec i podsumowanie. Nadchodzą wakacje. Na plażę, do pociągu – „Kaznodzieja” jest książką idealną.
Moja ocena: 4

niedziela, 22 czerwca 2014

Jodi Picoult „Tam gdzie ty”

Jodi Picoult, Tam gdzie ty, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, 567 s.

Po dziesięciu latach małżeństwa i długotrwałych bezskutecznych staraniach o dziecko, Zoe i Max Baxter postanawiają się rozstać. Zoe, ku własnemu zaskoczeniu, znajduje szczęście u boku kobiety, Max szuka pocieszenia w kościele. Lecz marzenie o dziecku trwa, i to, co wydawało się być na wyciągnięcie ręki, przeradza się w starcie światopoglądów i przekonań religijnych, w którym nie ma miejsca na sentymenty.

Kiedy już się wydaje, że Jodi Picoult podjęła i opisała każdy możliwy drażliwy temat, pisarka wyskakuje z nowym pomysłem. Tym razem pisze o homoseksualizmie i pragnieniu dziecka. Po drugiej stronie barykady znajduje się religia i Biblia jako wyrocznia moralności.
Zoe Baxter pragnie dziecka. To pragnienie coraz bardziej wpływa na jej związek z Maksem. W chwili, kiedy wydaje się, że już są o krok od spełnienia marzenia, dochodzi do nieszczęścia. Maks występuje o rozwód. Dziesięć lat wspólnego życia zostaje przekreślone, kobieta zostaje sama ze swoim smutkiem i rozpaczą, a Maks zamieszkuje u brata i bratowej i po raz kolejny wraca do swego nałogu: alkoholu.
W „Tam gdzie ty” Jodi Picoult oddaje głos zaledwie trzem osobom: Zoe, Maksowi i Vanessie. Jest to powieść dość kameralna, skupiona wokół uczuć i nieodgadnionych ścieżek naszego życia. Zoe zakochuje się kobiecie i u jej boku znajduje spełnienie. Są dla siebie przede wszystkim przyjaciółkami, rozumieją się bez słów, obie starają się dobrze wykonywać swą pracę, której celem jest pomaganie innym. Istotne jest również to, że Picoult przybliża czytelnikom kulisy muzykoterapii, ukazuje, jak muzyka i odpowiednia osoba potrafią dotrzeć do pacjenta. Zoe jest pełna empatii i współczucia dla innych. Kocha to, co robi. Jej zdaniem:

Muzykoterapia ma wiele warstw. Czasami bawię, czasami leczę. Czasem jestem psychologiem, a bywa że powiernikiem. Kunszt polega na tym, aby wiedzieć, jaką w danej chwili odegrać rolę.1

Zatem gra dla poparzonego dziecka, dla umierającej dziewczynki, czy dla starca zamkniętego w sobie i stara się nieść ulgę za pomocą melodii. Chwilami zaś, zmuszona do spontanicznych odruchów, nie waha się wtargnąć do szkolnej stołówki, by z tamtejszych utensyliów kuchennych stworzyć zaimprowizowany zestaw perkusyjny. Zoe jest szczera w tym co robi i równie bezkompromisowa. Nie uznaje połowiczności i tym bardziej dziwi, że była w stanie wytrzymać dziesięć lat z mężczyzną, który potrafi zapomnieć o bożym świecie na widok odpowiedniej fali do surfowania, który rzucił studia przez alkohol, który mając czterdzieści lat nie dokonał właściwie niczego godnego uwagi i mieszka kątem u starszego brata. Wydaje się nieszkodliwym marzycielem, dopóki za sprawą pastora Clive’a Lincolna nie odnajduje Jezusa i nie staje się odurzonym wiarą neofitą, widzącym w swej byłej żonie grzesznicę na skraju piekła. Maks przestaje myśleć samodzielnie i we wszystkim zdaje się na swego przewodnika duchowego, homofoba i mizogina w jednym.
Małżonkowie trafiają wkrótce na salę sądową i tu zaczyna się kolejna odsłona dramatu. Zoe nigdy nie była osobą wierzącą, a teraz jej brak wiary i orientacja seksualna stają się celem ataku ze strony męża i jego wspólnoty religijnej. Wiele się mówi o tolerancji, o rozumieniu inności, wciąż jednak są kwestie, o których ludzie wolą milczeć, aby nie narazić się na ostracyzm. Trafnie to ujęła Zoe:

(...) ateizm to homoseksualizm w nowej odsłonie. Coś, co wolisz zachować dla siebie – z powodu negatywnych założeń, które nieuchronnie pociągnie za sobą.2

Można być najlepszym człowiekiem, pomagać innym i żyć godnie, ale jeśli człowiek ten nie wierzy w Boga, a do tego nie żyje w typowym, heteroseksualnym związku, uważany jest zazwyczaj za osobę do cna zepsutą i niemoralną. Etykietki przykleić łatwo, demagogia i populizm są na usługach kaznodziei wszelkiej maści uważających się za jedynych sprawiedliwych i jedynych, którzy mają rację. Wszystko to ukazuje Picoult, jak zwykle, po mistrzowsku. Brak jednak opowieści z punktu widzenia Lucy czy Liddy, które choć są postaciami drugoplanowymi, odciskają piętno na życiu rozwiedzionych Baxterów. Są niedopowiedzenia, dramatyzm wprowadzony na siłę i nie do końca przemyślany. Nie chodzi o to, by wyjaśniać wszystko od początku do końca, ale skoro się już wprowadza jakąś postać, warto byłoby wytłumaczyć skąd wynikają jej problemy. Tymczasem Picoult skupiona na swoich bohaterach i na kwestiach równouprawnienia, potraktowała innych powierzchownie.
Nowością jest też u pisarki koniec, który nie pozostawia niczego wyobraźni. Nie pozostawia czytelnika z pytaniami i zadumą nad przeczytanym tekstem. Postawiła przysłowiową kropkę nad „i” i sama nie jestem pewna, czy cieszy mnie znajomość dalszego ciągu w odległej przyszłości, czy wolałabym sobie wyobrażać jak potoczyły się losy Zoe, Vanessy i Maksa.
W każdym razie powieść jest istotnym głosem w dyskusji o szukaniu siebie, swojej tożsamości seksualnej i tego, czy ona określa nas, czy też nasze czyny i charakter.
Moja ocena: 4.5

1 J. Picoult, Tam gdzie ty, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, s. 380.
2 Ibidem, s. 505.

środa, 18 czerwca 2014

Maxime Chattam „Tajemnice chaosu”

Maxime Chattam, Tajemnice chaosu, Sonia Draga, Katowice 2010, 535 s.

Bohaterka powieści, młoda Yael zaczyna widzieć w lustrach cienie, które przesyłają jej enigmatyczne wiadomości, wskazówki i polecenia. Twierdzą, że wiedzą o niej wszystko i pomogą odkryć rodzinne sekrety. Każą jej szukać ukrytych znaków, między innymi na banknotach dolarowych, w katastrofie Titanica, w zabójstwie Kennedy’ego i Lincolna.
Yael, wraz z przystojnym dziennikarzem Thomasem i ekspertem od geopolityki Kamelem, próbuje rozwikłać tajemniczą zagadkę. Prowadzone przez nich śledztwo nieoczekiwanie przybiera inny obrót, kiedy okazuje się, że oprócz prawdy na temat historii świata dziewczyna musi odkryć przede wszystkim własną historię.

Nie jestem pewna, czy gdybym zerknęła na skrzydełko i przeczytała, o czym są „Tajemnice chaosu”, w ogóle bym książkę wypożyczyła. Duchy we współczesnym świecie, symbolika na banknocie jednodolarowym czy podobieństwa morderstw szesnastego i trzydziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych nie bardzo mieszczą się w moich obecnych zainteresowaniach.
Szczęśliwie nieświadoma zamysłu na fabułę otworzyłam powieść. Już w prologu, będącym fragmentem blogu Kamela Nasira, pojawia się wiadomość:

... oni nas połkną. Już zaczęli.
Oni są potężni. Bezlitośni.
Yael w to nie wierzyła.
Ona i Thomas przeszli na drugą stronę.
Następnym razem to możecie być wy.
Bo wszystko może się zmienić w jednej chwili.
Właśnie to przytrafiło się moim przyjaciołom.
Kto będzie następny, kto będzie następną?1

A potem poznajemy Yael, dwudziestosiedmiolatkę pracującą w firmie zajmującej się taksydermią, która pewnego dnia po powrocie do domu, zaprojektowanego przez wizjonerskiego a może po prostu szalonego architekta (szklana podłoga salonu, pod którą znajduje się otchłań Paryża) zaczyna widzieć w lustrach cienie. Mało tego, owe cienie zaczynają się z nią komunikować przez komputer, który działa pomimo odłączenia od gniazdka. Zaś do salonu z podziemi paryskich spogląda trup...
Prawie sierota, bo matka zginęła niedawno w wypadku samochodowym, a ojciec wyjechał do Indii, pozbawiona przyjaciół, którzy rozjechali się w cztery strony świata, Yael decyduje się poprosić o pomoc faceta, którego poznała w barze. Tu właśnie rozpoczyna się podróż w poszukiwaniu symboli. O dziwnych i tajemniczych oznaczeniach na banknocie jednodolarowym napisano już wielokrotnie i Chattam nie wniósł tu nic nowego, podobnie dzieje się z zabójstwami Lincolna i Kennedy’ego oraz powieścią Morgana Robertsona „Futility”, znaną również jako „The Wreck of the Titan” i historią Titanica, który zatonął w kwietniu 1912 roku. Wszystko to maglowano już od dziesięcioleci, a w dobie internetu wszelkie publikacje trafiły do sieci. I prawdę mówiąc, większość książki Chattama składa się właśnie z poszukiwania symboli, odnajdowania ich znaczenia i poruszania się w świecie współczesnej geopolityki. Autor skłania się ku tezie wielkiego spisku (nie, nie żydomasonów), liczbie bestii w kodach kreskowych towarzyszących nam na co dzień oraz garstce wybrańców rządzących światem, pozbawionych skrupułów i sumienia.
Yael i Thomas przemierzają najpierw ulice Paryża, potem ruszają we Francję i dalej, aby na koniec szukać odpowiedzi w Nowym Świecie. I tu także mamy do czynienia z symboliką, bo nie tylko chodzi o kontynent, ale i nowy porządek rzeczy, o mocarstwo, które umiało wyzyskać konflikty XX wieku, aby wzmocnić swą władzę nad światem.
Co pewien czas akcja ustępuje na rzecz fragmentów blogu Kamela, który bez ogródek pisze o matactwach i przekrętach polityki prowadzonej przez Amerykanów, o powiązaniach ludzi mających władzę polityczną z wielkimi fortunami, podaje nazwiska, które od roku 2001 znane są wszystkim: Donald Rumsfeld, Dick Cheney, klan Bushów. Wyciąga na wierzch cały brud amerykańskiej polityki w stosunku do własnego narodu. I wspomina o operacjach „Mockingbird” czy „Northwoods”, które narodziły się w głowach Amerykanów pragnących kontrolować wszystko i wszystkich. Paranoja? Majaczenie nawiedzonego? Kamel podsumowuje to tak:

Można się uśmiechać, czytając moje słowa. Oczywiście można uważać mnie za paranoika, za spiskowca. Ale ja tylko łączę ze sobą informacje, których wszędzie jest pełno. Sami włączcie wasze komputery i poszukajcie w Internecie. Poszperajcie trochę na temat tych majaków, a przekonacie się, że są całkiem realne. Zajrzyjcie do archiwów poważnych gazet. Zapytajcie kilku historyków dysponujących mocną dokumentacją. Szukajcie. Sami się przekonacie.2


Mój dziadek mawiał, że w tym smutnym systemie paranoja przestaje być ułomnością, lecz staje się zaletą pozwalającą przetrwać.3

I chociaż tekst faktycznie wydaje się być pisany przez paranoika, to z drugiej strony – „Mockingbird” i „Northwoods” naprawdę narodziły się w umysłach twardogłowych i żądnych kontroli polityków i wojskowych amerykańskich. Tej ostatniej operacji sprzeciwił się stanowczo ówczesny prezydent – John F. Kennedy, jak skończył – wiadomo. O powiązaniach Bushów z Bin Ladenami opowiadał reżyser Michael Moore. Wielka polityka, wpływowi ludzie i wielkie tajemnice wpisane są historię świata. Chattam stworzył powieść, która ma obnażyć działania ludzi dzierżących władzę i zaspokoić ich dwa pragnienia: bogactwa i kontroli. Co by nie mówić, Amerykanie bez szemrania zgodzili się na wprowadzenie „Patriot Act” i ograniczenie wolności, z której są tak dumni. O dzikim marketingu i systemie RFID pisał i Jeffery Deaver w książce „Rozbite okno”, informatyzacja doprowadziła nie tylko do ułatwienia i uatrakcyjnienia życia. Równie często wykorzystywana jest w prywatnych, egoistycznych celach.
W „Tajemnicach chaosu” teksty Kamela są o wiele bardziej spójne i właściwie ciekawsze niż to, z czym przyszło zmierzyć się Yael i Thomasowi. Może dlatego że fragmenty te są mocno osadzone w rzeczywistości, a nie – podszyte wyobraźnią pisarza. Dowiedzieć się więcej o władzy, o geopolityce i nieuczciwości nawet bym chciała. Natomiast postacie Francuzki i Kanadyjczyka, ich postępowanie nie porwały mnie, chwilami natomiast ich zachowanie porażało sztucznością i nieprawdopodobieństwem. I tak było w sumie prawie do samego, przyznać trzeba, widowiskowego końca.
Książka w sam raz dla wielbicieli teorii spiskowych. Ja do takowych nie należę i podobała mi się średnio.
Moja ocena: 4

1 M. Chattam, Tajemnice chaosu, Sonia Draga, Katowice 2010, s. 7-8.
2 Ibidem, s. 351.
3 Ibidem, s. 534.

niedziela, 15 czerwca 2014

Joanna Bator „Ciemno, prawie noc”

Joanna Bator, Ciemno, prawie noc, W.A.B., Warszawa 2012, 527 s.

Reporterka Alicja Tabor wraca do Wałbrzycha, miasta swojego dzieciństwa. Osiada w pustym poniemieckim domu, z którego przed laty wyruszyła w świat. Dowiaduje się, że od kilku miesięcy w Wałbrzychu znikają dzieci, a mieszkańcy zachowują się dziwnie. Rośnie niezadowolenie, częstsze są akty przemocy wobec zwierząt, w końcu pojawia się prorok, Jan Kołek, do którego w biedaszybie przemówiła wałbrzyska Matka Boska Bolesna. Po jego śmierci grupa zbuntowanych obywateli gromadzi się wokół samozwańczego „syna", Jerzego Łabędzia. Alicja ma zrobić reportaż o zaginionej trójce dzieci, ale jej powrót do Wałbrzycha jest także powrotem do dramatów własnej rodziny: śmierci rodziców, samobójstwa pięknej starszej siostry, zafascynowanej wałbrzyską legendą księżnej Daisy i zamku Książ. Wyjaśnianiu tajemnicy Andżeliki, Patryka i Kalinki towarzyszy więc odkrywanie tajemnic z przeszłości Alicji. W swojej najnowszej książce Joanna Bator nawiązuje do konwencji powieści gotyckiej. Nie po to jednak, by bawić czytelnika: w tym, co niesamowite, często ukryta jest prawda o nas, której na co dzień nie chcemy pamiętać.

O książce Joanny Bator usłyszałam w telewizji kilka miesięcy temu. Kolejnych kilka tygodni czekała na swą kolej na półce. Kiedy już po nią sięgnęłam, przeczytałam w trzy wieczory, a lekturze towarzyszył cały kalejdoskop uczuć i emocji, od rezerwy i niechęci nawet począwszy, a na usatysfakcjonowaniu i definitywnym zachwycie skończywszy.
Bohaterka „Ciemno, prawie noc” to samotna z wyboru reporterka Alicja Tabor, która po latach nieobecności wraca do rodzinnego Wałbrzycha bynajmniej nie gnana nagłą tęsknotą, ale w związku ze swoją pracą. W mieście zaginęła trójka dzieci i Alicja ma o tym napisać reportaż. Kobietę wypełnia trauma i pustka, niezbyt udane dzieciństwo pozostawiło w niej bliznę nieufności do bliższych związków i do odkrywania siebie i swoich uczuć przed innymi. Czuje się pewnie tylko wówczas, gdy to ona zadaje pytania, gdy ona słucha.

Moja praca polega na zbieraniu opowieści i wypuszczaniu ich między ludzi. Każdą cudzą opowieść wyprawiam w drogę, by sobie radziła sama. Na tym kończy się moja rola.1

Żyje życiem innych i stara się wciąż trzymać na uboczu, by nie zaznać odrzucenia czy straty. A jednak wie, że kiedyś będzie musiała stanąć twarzą w twarz ze swoją przeszłością. Wraca do pustego, nieprzyjaznego domu, w którym spędziła dzieciństwo.

Pomyślałam, że być może myliłam się, sądząc, iż jestem na tyle silna, że nie porani mnie ten dom pełen śmierci i duchów.2

Alicja musi zanurzyć się w wir dziwacznych wydarzeń, dzięki którym lepiej zrozumie siebie i to, co się przytrafiło jej rodzinie. Pozornie nie ma w tym wielkiej tragedii, ot śmierć zabrała najpierw matkę, potem jej siostrę, wreszcie – ojca. Nie ona jedna żyje bez oparcia w rodzinie. Ale matki właściwie nie znała, nie pamięta jej, siostra Ewa była jej opiekunką, przewodnikiem i istotą najbardziej ukochaną, ojciec zaś od kiedy Alicja pamiętała – szukał zaginionego skarbu księżnej Daisy mieszkającej przed wojną na Zamku Książ.
Rytmem i narracją przypomina „Ciemno, prawie noc” opowieść Jane Eyre o swoim życiu pióra Charlotte Brontë i chociaż Alicja Tabor posługuje się komórką i komputerem, korzysta z internetu, a w jej życiu nie było nigdy żadnego pana Rochestera, to wydaje się kobietą niemalże z innej epoki, odczuwającą więcej, otwartą na ludzi i na otoczenie, nie tylko to z krwi i kości, ale i to z ektoplazmy i empatii.
Zaginione dzieci i nawiedzony przez Matkę Boską Bolesną Jan Kołek to zaledwie początek. Strona za stroną Joanna Bator roztacza przed czytelnikami świat, który naprzemiennie odpycha i przyciąga. Patologia, emigracja, transseksualizm, teorie spiskowe, język nienawiści, miłość, sekrety, oszustwo, wizyty zza światów i tajemnicze kotojady, nawiedzone kociary, porwania, seks, choroby psychiczne, przemoc, katolicyzm w najgorszym wydaniu i plaga karaluchów – jak łatwo można się potknąć na takiej ilości wątków i łączeniu konwencji kryminału, powieści grozy i prozy obyczajowej. Łatwo jest o przesyt. Bator się udało połączyć ilość z jakością, utkać zajmującą opowieść o przeszłej i teraźniejszej Polsce, o prowincjonalnym, kiedyś górniczym, obecnie zapomnianym przez historię i polityków mieście, o ludziach borykających się z bezrobociem, chorobą i nietolerancją.
„Ciemno, prawie noc” to nie książka łatwa i przyjemna. Dużo w niej goryczy, drastycznych faktów i brutalnych scen w imię źle pojętej wiary czy to w Boga, czy idee. Ale nie jest to powieść skupiona na epatowaniu złem. Postaci stworzone przez Bator dzielą się na te, które można polubić od razu, nijakie i takie, których polubić nie sposób. Są w powieści ludzie pełni obaw, zrezygnowani, leniwi, ale są też i osoby wzbudzające sympatię, naznaczeni przez los czy swą inność.
Raz na jakiś czas zdarza się książka, która potrafi mnie poruszyć. Oprócz zwykłej ciekawości „co będzie dalej?”, pobudza do płaczu, śmiechu, zadumy. Czytając „Ciemno, prawie noc” chwilami czułam w sobie narastający gniew, to znowu rósł mi w gardle smutek. Umiejętność pisarki, bo za takową bezsprzecznie uznać Bator należy, do wzbudzania emocji i wywoływania w czytelniku interakcji, jest niesamowita. To nie jest żadne tam komputeropisanie ocierające się o grafomaństwo lecz proza emanująca siłą, grozą i talentem.
Zachwycona i oszołomiona, polecam „Ciemność, prawie noc”.
Moja ocena: 6

1 J. Bator, Ciemno, prawie noc, W.A.B., Warszawa 2012, s. 75.
2 Ibidem, s. 25.

piątek, 13 czerwca 2014

Jonathan Kellerman „Bagno”

Jonathan Kellerman, Bagno, Amber, Warszawa 2009, 304 s.

Najsłynniejszy psycholog w literaturze ściga seryjnego zabójcę, zagłębiając się w odrażające odmęty zła. Obcięte prawe dłonie. Pozornie tylko to łączy ofiary, których kości spoczywają w bagnie pod Los Angeles. Detektyw Sturgis znajduje wkrótce poszlaki, które wskazują podejrzanego mężczyznę niezrównoważonego emocjonalnie, już raz oskarżonego o zabójstwo.

Tym razem Jonathan Kellerman znalazł mnie. Podrzuciła mi do przeczytania „Bagno” Ciocia Malina w ramach uzupełniania moich lektur z pogranicza thrillera i kryminału.
Różnie ta książka jest oceniana i przyznam się, że spodziewałam się kolejnej dawki bondyzmu w wydaniu Aleksa Delaware’a. A jednak nie było źle. Pomijając fragment przyjacielskiej, urządzonej nie wiadomo po co i nic nie wnoszącej kolacji, „Bagno” to zgrabnie napisany thriller z kośćmi, seryjnym mordercą i tajemnicami w tle. Niemal od początku Kellerman wskazuje nam podejrzanego i bawi się podrzucaniem fałszywych tropów. Przy okazji ukazuje całe zepsucie bogatych nastolatków czy ciemną stronę Miasta Aniołów, gdzie seks musi ocierać się o ekshibicjonizm i ból, aby przynieść satysfakcję. Anonimowość i wzajemna nieznajomość nawet pomiędzy członkami rodzin to realia Ameryki. I zalążek tragedii, której finał rozgrywa się na bagnach chronionych przez nawiedzonego weganina od zakusów bogatych deweloperów.
Nie jest to szczególnie błyskotliwa powieść, ale za to dobry „zjadacz czasu”. Czytałam najpierw aby odetchnąć od Baderowskiej „Białej gorączki”, po skończeniu tejże wciągnęłam się na całego i skończyłam w kilka godzin mile zaskoczona sensownym i dość realistycznym zakończeniem. Zbliża się pora odpoczynku, mogę zatem polecić „Bagno” jako powieść do pociągu czy na plażę.
Moja ocena: 4

czwartek, 12 czerwca 2014

Jacek Hugo-Bader „Biała gorączka”

Jacek Hugo-Bader, Biała gorączka, Czarne, Wołowiec 2011, 393 s.

"Biała gorączka (obłęd opilczy) jest efektem długiego ciągu alkoholowego, nazywanego po rosyjsku zapojem. Jej objawy to bezprzedmiotowy strach, halucynacje i agresja. Postsowiecki świat opisany przez Hugo-Badera to rzeczywistość w delirium tremens... W takie obszary turyści się nie zapuszczają, nie rekomendują ich też biura podróży. To przestrzeń włóczęgów wszech maści. Świetna proza!" Mariusz Wilk

Gdzieś na trzecim roku studiów zaczęło się rodzić w mojej głowie marzenie, coby pojechać do Rosji, zobaczyć moskiewskie stacje metra, petersburską kolebkę rewolucji październikowej, a przede wszystkim – przejechać się koleją transsyberyjską i zobaczyć Bajkał. Wyprawa ta była w sferze marzeń przez długie lata, a po lekturze „Białej gorączki” Jacka Hugo-Badera zrozumiałam, że tak już zostanie, że nie chcę nigdzie jechać, nic zwiedzać, niczego poznawać. Nie chcę patrzeć na symboliczne nagrobki zmarłych w wypadkach Rosjan. Że jeżdżą strasznie, pamiętam z autopsji, bo na Podlasiu dużo kiedyś bywało samochodów zza wschodniej granicy, a kierowcy jeździli jak po kursie kamikadze. Nie chcę jechać do Moskwy i patrzeć na dziesiątki bezdomnych dzieci i dziesięć razy tyle bezpańskich psów, nie chcę przekonywać się jak na Dworcu Jarosławskim wegetują bomżychy. I na Syberię też już mnie nie ciągnie, ani nad Bajkał, ani nigdzie.
Reportaże Hugo-Badera z jego wypraw do Rosji to zupełnie inna twarz imperium niż ta, jaką ukazywał Kapuściński. To tygiel narodów mających przeważnie jedno zajęcie: picie, najczęściej samogonu doprawianego tabletkami na uspokojenie. Ewenkowie, Buriaci, Czukcze fatalnie znoszą alkohol, a bieda nie pomaga. To tygiel narodów spragnionych mistycznych doznań i odkupienia. Stąd również mnogość mesjaszy i ślepej wiary w samozwańcze reinkarnacje Chrystusa. Już Dostojewski pisał o rosyjskiej melancholii i mistycyzmie. Po ponad stu latach Rosjanie nadal lgną do religii, a narody niesłowiańskie nadal mają swoich szamanów i szamanki. Jest to również kraj, gdzie żyją miliony ćpunów, zakażonych wirusem HIV, gdzie seks i gwałt to tematy tabu, a kobieta stała się koniem pociągowym, który ma nie tylko harować poza domem przez cały dzień, ale w domu też nie ma od kogo oczekiwać pomocy. Znamy to, bo ten komunistyczny punkt widzenia roli kobiety odziedziczyły wszystkie kraje będące w zasięgu władzy Stalina.
Nie ogranicza się Hugo-Bader do samej Matuszki Rosji. Rozmawia z wdowami po górnikach na Ukrainie, poznaje biedę w Mołdawii słynącej z przebogatych ziem i winnic. Ukazuje cały chaos postkomunistycznego państwa, gdzie garstka oligarchów żyje w niebiańskim bogactwie, a większość żyje poniżej poziomu ubóstwa. Hugo-Bader zabiera nas pomiędzy byłych hipisów, bezdomnych, naukowców, byłych więźniów siedzących za nic. Nie są to reportaże, które zrobiłyby furorę w „Elle” czy „Cosmopolitanie”, nie ma portretów ludzi sukcesu. A jednak oderwać się od pisania Hugo-Badera nie sposób. Przeżywa się wraz z nim i wypadki podczas samotnej jazdy, i rozmowy z podwożonymi, i chwile grozy nad świętym morzem Syberii. Poznaje ludzi. I cieszy się człowiek, że nie musi być tam, na mrozie i w niepewności czy go nie napadną, nie uszkodzą, że siedzi bezpiecznie w domu i może przeczytać relację człowieka, który przeżył to w imię Wielkiej Przygody i w imię takich leniuchów, strachajłów jak ja na przykład.
Świetne teksty, genialne oko i ucho. Ja chcę więcej Hugo-Badera. I niebawem zabieram się za jego „Dzienniki kołymskie”, które chciałam sobie odłożyć co prawda na jesień, ale się okazało, że w tym miesiącu to pozycja Dyskusyjnego Klubu Książki (taka i ironia mojego losu, gdybym sobie książki nie kupiła, to pewnie i w DKK by jej nie było, ani do biblioteki by rychło nie wróciła). Moje tegoroczne odkrycie. Moja radość. Polecam!
Moja ocena: 6

John Irving „W jednej osobie”

John Irving, W jednej osobie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, 520 s.

Czym jest „normalność”? Czy umiemy dać odpowiedź na to pytanie? I czy warto?
Billy Abbott, narrator i główny bohater powieści, nie zaprząta sobie tym głowy. „W jednej osobie” to intymny portret pisarza biseksualisty, który wbrew utartej konwencji woli podążać wybraną drogą. To rzecz o pożądaniu, tajemnicy i poszukiwaniu własnego „ja”, z łyżką dziegciu alienacji, niespełnionej miłości i bólu dojrzewania, kiedy jest się „innym”.
Trzynasta powieść autora „Świata według Garpa” to również ponadczasowa opowieść o ważnym etapie w dziejach kultury amerykańskiej, począwszy od rygorystycznych lat pięćdziesiątych poprzez dwie dekady rewolucji obyczajowej, tragedię „plagi” AIDS aż po czasy współczesne. Opowieść o Człowieku oraz hołd złożony odrębności każdego z nas.

„W jednej osobie” pobrzmiewają echa wcześniejszych, i co tu ukrywać, lepszych powieści Irvinga. Dziecko wychowywane w otoczeniu kobiet, ojczym zajmujący się nauczaniem, zapasy, epizod wiedeński, poszukiwanie siebie, nawet kłopoty z wymową – można znaleźć w innych książkach autora. Podczas lektury „W jednej osobie” chwilami czułam się tak, jakbym czytała wczesna wersję „Modlitwy za Owena” bez finezyjnych i magicznych bohaterów jednakże. Postać Williama Abbotta jest zbyt dwuwymiarowa, chociaż wiedzie nietypowe życie i ma aż nadto oryginalną rodzinę, jego opowieść nie zniewala, nie staje się złodziejem czasu.
Chwilami zamiast dowcipu i irracjonalnie niekonwencjonalnych, acz typowych dla Irvinga zdań, pisarz ociera się o tanią wulgarność. Nikt nie potrafił opisać poszukiwania swej seksualności w sposób tak lekki, a jednocześnie gorzki, jak czynił to dawny, młodszy Irving. „W jednej osobie” zabrakło tej lekkości.
Nie jest to jednak książka zła. Niekonwencjonalne jest środowisko, w którym obraca się William: transseksualistów (obecnie mówi się o nich transgenderzy) nie czujących się komfortowo w narzuconej im przez naturę płci. Szukanie wyjścia z zaistniałej sytuacji i akceptacja siebie, apel o tolerancję. Ludzie pragnący zmienić płeć wciąż wzbudzają wiele kontrowersji, możemy to obserwować i w polskiej rzeczywistości – posłanka Anna Grodzka jest często tematem niewybrednych żartów. Postrzega się ich jako dziwaków ulegających mrocznym fantazjom czy fanaberiom nie starając się nawet wgłębić w ich psychikę. Irving kreśli bohaterów nie tylko niekonwencjonalnych, ale i umiejscawia ich w czasach, kiedy podział płci był wyznaczony raz na zawsze. Przedstawia nam Amerykę sprzed i w czasie rewolucji seksualnej, opisuje zmiany w postrzeganiu siebie, w coraz odważniejszym mówieniu o własnym seksualnym „ja”, o braku tolerancji i o tym, że często wrogość jest objawem braku własnej akceptacji.
Z drugiej jednak strony Irving wydaje się generalizować i skupiać całe życie na seksie. Wszystko sprowadza do przyjemności i dogadzania swoim fantazjom. Jest to niewątpliwie najbardziej zorientowana na seksualność powieść Amerykanina. Ale czy faktycznie tylko to się w życiu liczy?
Moja ocena: 4

wtorek, 10 czerwca 2014

Leonard Rosen „Głosy chaosu”

Leonard Rosen, Głosy chaosu, Amber, Warszawa 2013, 399 s.

Henri Poincaré, as Interpolu, potomek słynnego XIX-wiecznego matematyka, intelektualista ściśle trzymający się litery prawa, a zarazem czuły mąż i ojciec, ujął zbrodniarza wojennego z czasów wojny w Serbii. Banović zza krat poprzysięga zemstę, jednak umysł inspektora zajmuje już inne dochodzenie: W zamachu bombowym przeprowadzonym z chirurgiczną precyzją ginie w Amsterdamie młody genialny matematyk. Poszukiwał uniwersalnej teorii matematycznej wyjaśniającej wszystkie zjawiska zachodzące w przyrodzie, które mają być ze sobą powiązane i funkcjonować według jednego wzorca.

Zapowiadało się ciekawie. Interpol, teorie matematyczne i zbrodnie. Ale jakoś mnie książka Rosena nie przekonała. Ot, opowieść o kolejnym geniuszu i mszczącym się mordercy z Serbii, do tego histeria na punkcie ponownego przyjścia Jezusa i fundamentaliści chrześcijańscy. Prawnuk, czasami praprawnuk (w zależności od strony i rozmówcy) francuskiego matematyka i jego imiennik - Henri Poincaré jest z tymi wydarzeniami powiązany mniej lub bardziej.
Rosen snuje ciekawe acz żadne tam nowatorskie teorie na temat uniwersalności przyrody i fraktali wszech obecnych w naszym otoczeniu i naturze. Niestety zdjęcia zamieszczone w książce są tak miernej jakości, że „genialne” porównania wypadają dość blado, bo wszystko jest szare i zamazane. Tropy, na jakie wpada Poincaré i z którymi ma olbrzymie trudności, czytelnik może skojarzyć od razu. Tak jest z dokumentami adopcyjnymi czy długim na sześćdziesiąt siedem znaków hasłem dostępu do laptopa zmarłego matematyka. Aż chciałoby się krzyknąć, podpowiedzieć bohaterowi i przyspieszyć akcję.
Histeria odnośnie końca świata to z kolei temat wyeksploatowany już do cna. W życiu codziennym nie ma żadnych środowisk, które swoimi przekonaniami i przepowiedniami potrafiły wywołać panikę na skalę dwóch kontynentów, takie cuda udają się w książkach lub filmach Rolanda Emmericha. W „Głosach chaosu” wątek ten wprowadzony jest nie bardzo wiadomo dlaczego i po co. Nie wnosi nic ciekawego ani nowego do powieści. W ogóle jest tak, że Rosen chciałby w swojej debiutanckiej książce zamieścić jak najwięcej pomysłów, jakie przyszły mu do głowy i poszedł w ilość, zamiast skupić się na jakości, która na tym ucierpiała.
„Głosy chaosu” reklamowane są jako kryminał dla myślących. Rzecz w tym, że kryminalnego wątku jest tu dość mało. Rosen skupia się na sensacjach, histerii i walkach antyglobalistów. Ukazuje cały chaos dzisiejszego świata i stara się podczepić pod to uniwersalny matematyczny wzór. Nie znam się na matematyce, nie wiem zatem, na ile jest to teoria fantastyczna, a na ile – prawdopodobna.
Przeczytać można, ale niekoniecznie. A zamiast patrzeć na szaro-szare zdjęcia lepiej iść na spacer i poszukać fraktali w przyrodzie samemu. Ja tak zrobiłam. Spacer plus nowe spojrzenie na świat dookoła warte były więcej niż godziny spędzone nad książką.
Moja ocena: 3.5

Stuart MacBride „Otwarte rany”

Stuart MacBride, Otwarte rany, Amber, Warszawa 2008, 344 s.

Policja udaremnia kolejny atak gwałciciela, który od tygodni terroryzuje Aberdeen. Jednak zatrzymany - gwiazdor piłki nożnej oskarżony o serię brutalnych napaści na kobiety - ma niepodważalne alibi na czas popełnienia wcześniejszych zbrodni. Sierżant Logan McRae musi rozpocząć śledztwo od nowa. Piłkarz siedzi w areszcie, a tymczasem dochodzi do następnych gwałtów. Na biurko Logana trafiają nowe sprawy: samobójstwo i morderstwo. Czy coś je łączy z gwałtami? I dlaczego jego dziewczynie, posterunkowej Watson, tak zależy na udowodnieniu winy piłkarza?

W tutejszej bibliotece stoi sobie na półce i czeka na mnie pierwsza z powieści Stuarta MacBride’a o sierżancie McRae „Chłód granitu”. Zapewne w końcu ją wypożyczę, bo drugie spotkanie z policjantami z Aberdeen było równie udane jak pierwsze.
Czytając „Otwarte rany” miałam wrażenie, że MacBride postanowił popełnić powieść obyczajowo-sensacyjną raczej niż klasyczny kryminał. Owszem, jest zabójstwo, które trzeba wyjaśnić, ale poza tym gliniarze mają jeszcze masę roboty z bezczelnym piłkarzem i jego prawnikiem, kolejnym podejrzanym, środowiskiem sadomasochistów, nagonką prasową i użeraniem się z opinią publiczną. Nie ma akcji w „Otwartych ranach” jako takiej, acz wydarzenia galopują za wydarzeniami, a szkoccy policjanci starają się ogarnąć całość i nie zwariować przy tym, w czym skutecznie pomagają im wieczory w pubie i whisky.
„Otwarte rany” to relacja z życia codziennego zapracowanych, marnie opłacanych i mających różne tajemnice gliniarzy, którzy z każdej strony bombardowani są mniejszymi i większymi przestępstwami. Chwilami powieść przypomina chaotyczny reportaż, życie w biegu, manipulacje faktami, machanie urzędowymi papierkami utrudniającymi śledztwo, nadmiar informacji lejący się strumieniem ze strony mieszkańców miasta. I właśnie sposób, w jaki McRae, jego przełożona i reszta to ogarniają i sposób pisania MacBride’a czynią książkę interesującą. Bo nie tylko zbrodnia się liczy, a ludzie próbujący ją rozwiązać nie są pozbawionymi emocji maszynami. Ich uprzedzenia, przekonania czy preferencje odgrywają nieraz kluczową rolę w postępowaniu i nadaniu kierunku śledztwu. Nie ma u MacBride’a nieskazitelnych funkcjonariuszy, lecz ludzie z krwi i kości, którzy tracą nerwy i opanowanie widząc, jak zbrodniarz chowa się za wygadanym adwokatem i śmieje się im w nos, którzy spędzają dnie na szukaniu zaginionych i noce na obserwacji podejrzanych.
Jest w książce straceńczość i smutek Granitowego Miasta, podejrzliwość i zdrady topione w alkoholu. Są animozje i flirt. Wszystko to opisane z wisielczym chwilami humorem, z dystansem i bez zadęcia. Całkiem dobra lektura.
Polecam.
Moja ocena: 4.5