środa, 30 marca 2016

Diane Ducret „Kobiety dyktatorów”

Diane Ducret, Kobiety dyktatorów, Znak, Kraków 2012, 359 s.

Miłość, szaleństwo czy żądza władzy? 
Tylko Claretta nie opuściła mężczyzny, który jeszcze niedawno był uwielbiany przez miliony Włochów. Stojąc przed plutonem egzekucyjnym, wyszeptała: „Jesteś zadowolony, że zostałam z tobą do końca?”.
Dla Jiang Quing śmierć męża miała być dopiero początkiem wielkiej kariery - była bardzo bliska przejęcia władzy w komunistycznych Chinach. Wiedziała, że gra o najwyższą stawkę.

Piętnastoletnia Catherine po prostu nie miała wyboru - czuły na kobiece wdzięki dowódca środkowoafrykańskiej armii wypatrzył ją, gdy szła do szkoły. Tytułem cesarzowej cieszyła się tylko przez kilka lat - dopóki zazdrosny małżonek nie oskarżył jej o romans z francuskim prezydentem.

Co łączy te nieprawdopodobne, ale prawdziwe kobiece losy? Niebezpieczna miłość, chwila szaleństwa czy nieokiełznana żądza władzy? Dlaczego pokochały zbrodniarzy i despotów? Jaką odegrały rolę w dziejach najmroczniejszych reżimów XX wieku?

Za każdym pomnikiem dyktatora stoi człowiek i rzadko kiedy człowiek ten, będąc na samym szczycie aparatu państwowego, jest tam zupełnie sam. Władza jest równie silnym afrodyzjakiem jak pieniądze czy uroda i chyba nie ma w tym nic dziwnego, że kobiety lgną do tych, którzy władzę sprawują. Tak było i za czasów starożytnych, i za czasów oświecenia, i później. Wiek XX wraz z całym rozwojem techniki i wysypem dyktatur (szczególnie w pierwszych dekadach) nie był inny. Nawet Hitler nie mógł przemawiać cały czas (choć wydaje się, że to go bardziej kręciło niż towarzystwo kobiet), kto wie, kim byłby Stalin, gdyby Kato Swanidze nie umarła tak wcześnie, Mussolini zaś lawirował i łączył władzę z miłością z mistrzostwem godnym południowca.
Diane Ducret postanowiła zebrać i opisać życiorysy dyktatorów skupiając się na ich życiu prywatnym i kobietach, które ich otaczały. Kolejno opisuje: Benito Mussoliniego, Włodzimierza Lenina, Józefa Stalina, Antonio Salazara, Jeana-Bédela Bokassę, Mao Zedonga, Nicolae Ceauşescu i Adolfa Hitlera. Pomysł i ciekawy, i pracochłonny. Niestety, efekt nie jest zadowalający. Razi przede wszystkim chaotyczność opisywanych wydarzeń, nadinterpretacja niektórych faktów. Brakuje przy skokach w czasie dat, które sprawiłyby całość bardziej strawną. To znaczy, daty są, najczęściej miesiąc i dzień, acz Ducret tak gania po całym życiu swych bohaterów, że taka kotwica w postaci roku nie obciążyłaby tekstu, tylko sprowadziła czytelnika w odpowiedni czas.
Bardzo istotne jest wprowadzenie, w którym autorka cytuje listy zakochanych kobiet do Hitlera. Ja wiem, że ten wariat odznaczał się niesamowitą charyzmą, ale wyznania dorosłych kobiet żenująco przypominają egzaltowane listy do idolów popkultury z późniejszych dekad. Inny jest tylko styl pisania, sedno pozostało to samo: uwielbienie i ofiarowanie siebie. Zbiorowo pogłupiały Niemki w latach trzydziestych. Bo jak inaczej nazwać takie słowa: „Drogi Führerze Adolfie Hitlerze! Pewna kobieta z Saksonii bardzo pragnie mieć z Panem dziecko. Oczywiście jest to pragnienie dość niezwykłe, i obsesyjnie prześladuje mnie myśl, że Pan nie powinien mieć dzieci.”[1], „Szanowny Panie Hitler, nie bardzo wiem, jak rozpocząć ten list. Przez wiele, wiele lat było mi trudno, dręczyły mnie niepokoje i problemy moralne, brak zadowolenia z siebie, potrzeba odnowy... Jednak wszystko to uległo zmianie, gdy zrozumiałam, że moją odnową jest Pan, Panie Hitler.”[2], „Drogi Adi! Pewnie będziesz za mną tęsknił odrobinę. Pragnę Ci jeszcze posłać fotografię, jako symbol mojej miłości. Zatem dołączam moje maleńkie zdjęcie. Przypominam na nim Madonnę na nieboskłonie.”[3] Czy wreszcie: „Mój Umiłowany, mój wierny, kochany, nasz wielki Führerze i genialny generale «Niech żyje zwycięstwo!», «Niech żyje zwycięstwo!», «Niech żyje zwycięstwo!».”[4] Podobne wyznania słały Włoszki do swojego „Duce”, ale i on był kochliwy, kłamał kobietom, zaprzeczał prawdom oczywistym, byle tylko sobie dogodzić.
Nawet Lenin, szowinista twierdzący, że nie zna kobiety, która przeczytałaby „Kapitalizm” Marksa czy umiała grać w szachy, szukał wytchnienia od „rewolucyjnej roboty” u Inessy Armand. Pożądanie do Nadieży Krupskiej szybko się wypaliło, acz pozostała ona u jego boku aż do jego śmierci. Mało natomiast wiadomo o kobietach Stalina, oficjalnie miał dwie żony, a potem już cicho jest o jego życiu erotycznym. Pierwszą żonę kochał tak bardzo, że pisał dla niej wiersze, a po jej śmierci, próbował skończyć ze sobą. I powiedział: „To było jedyne stworzenie zdolne zmiękczyć moje kamienne serce. Umarła, a razem z nią wszystkie ciepłe uczucia, jakie miałem dla ludzkich istot."[5] Braku uczucia doświadczyła druga żona Stalina, która wolała się zabić niż żyć u boku tyrana.
Ale nie tylko kobiety pełne poświęcenia i oddania łączą swe losy z tymi, którzy trzęśli całymi narodami. Jiang Qing – żona Mao i Elena – żona Nicolae Ceauşescu potrafiły doskonale wpasować się w życie na partyjnej górze i uszczknąć trochę władzy dla siebie. Jiang Qing pierwotnie miała być, jak jej poprzedniczki, też tylko zwykłą żoną i sekretarką, a jednak w końcu wywarła ogromny wpływ na „rewolucję kulturalną”, spiskowała i nie ukrywała, że chce być kimś więcej niż tylko żoną przywódcy Chin. Elena Ceauşescu to z kolei podręcznikowy wręcz przykład tego, jak miernota może osiągnąć szczyty: niedouczona i niekompetentna miała ostatnie zdanie odnośnie prowadzenia badań naukowych. Śmiano się za jej plecami z jej naukowych aspiracji i tytułu profesora, którego nigdy by nie zdobyła, gdyby nie była żoną przywódcy państwa. Co ciekawe, zarówno Qing, jak i Ceauşescu tak zżyły się przez lata z graną przez siebie rolą, że do końca nie potrafiły pojąć za co narody tak ich nie cierpią. Zdecydowanie rozdziały poświęcone tym kobietom są najlepsze w całej książce. Natomiast najsłabszy jest rozdział poświęcony kobietom Antonio Salazara, gdzie chaos sięgnął szczytu.
Ostatni rozdział poświęcony został Hitlerowi, temu narcyzowi, który tak zahipnotyzował Niemki i który nie potrafił poradzić sobie z własną seksualnością. Stłamszony katolickim wychowaniem uważał pozamałżeński seks za coś bardzo wstydliwego. A przecież nie tylko Ewa Braun była z nim do końca, również Magda Goebbels, która kochała bardziej go niż własnego męża.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego Ducret zdecydowała się dołączyć do tej części kacyka Bokassę. Geograficznie i mentalnie zupełnie nie pasuje do pozostałych postaci. Za jego rządami nie stała żadna „idea”, czerpał z życia garściami, ba! nawet się koronował na cesarza i miał tak rozdęte ego, że uważał się za boga seksu i uroku.
Wszyscy opisani dyktatorzy żyli w oderwaniu od rzeczywistości i udowodnili, że słowa: „władza deprawuje” są do gruntu prawdziwe. Pozostawili po sobie setki, czasami miliony trupów. Trzymali się stołka zamieniając życie kolejnych setek i milionów w piekło. I najdziwniejsze jest nie to, że rozkochiwali w sobie kobiety, bo zawsze się takie znajdą, ale to, że do tej pory są ludzie uważający Lenina, Stalina czy Mao za polityków wybitnych, za ojców narodów z prawdziwego zdarzenia.
„Kobiety dyktatorów” to dobry punkt wyjściowy do bliższego zapoznania się z sylwetkami niektórych kobiet i zrozumienia mechanizmu uroku dyktatury.
Moja ocena: 3.5


[1] D. Ducret, Listy miłosne w archiwum dyktatora, [w:] eadem, Kobiety dyktatorów, Znak, Kraków 2012, s. 14.
[2] Ibidem, s. 15.
[3] Ibidem, s. 17.
[4] Ibidem.
[5] Cyt. za: Eadem, Stalin – miłość, sława i dacza, [w:] eadem, Kobiety dyktatorów..., s. 129.

Źródła zdjęć:
1. Elena Ceauşescu: http://www.casapoporului.ro/article/17732/Elena-Ceausescu
2. Ewa Braun: http://wiadomosci.onet.pl/swiat/100-rocznica-urodzin-ewy-braun/k1e6x

piątek, 25 marca 2016

Elisabeth Åsbrink „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa”

Elisabeth Åsbrink, W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa, Czarne, Wołowiec 2013, 363 s.

Ingvar Kamprad z farmy Elmtaryd w Agunnaryd na południu Szwecji tuż po wojnie otworzył małą firmę meblową. Dziś to najbardziej znana na świecie szwedzka marka. Ale wtedy zatrudniał zaledwie kilka osób. Wśród nich swojego najlepszego przyjaciela — Ottona Ullmanna. Otto wyjechał z Austrii tuż po anszlusie, gdy stało się jasne, że pozostanie w kraju jest zbyt ryzykowne. Wyjazd do Szwecji, załatwiony z wielkim trudem przez rodziców, miał zapewnić chłopcu bezpieczeństwo w niepewnych czasach.

Z jednej strony jestem zła, bo wydawnictwo postanowiło wypromować książkę Åsbrink opisem niemającym nic wspólnego z treścią. Bo nie jest to książka ani o Ingvarze Kampradzie, ani o jego rodzinie, ani tym bardziej o tym, jak po wojnie zaczął rozkręcać firmę meblową. Antyżydowskie i prohitlerowskie uczucia potraktowane są marginalnie, niewiele więcej się o nich dowiadujemy ponad to, co już zostało napisane na tylnej okładce książki.
Z drugiej jednak strony Åsbrink na podstawie listów i dokumentów ukazała los jednej z żydowskich rodzin mieszkających w Austrii. Odsłoniła największą z możliwych prywatność cytując listy pozostających w hitlerowskim Wiedniu, a potem w kolejnych miejscach deportacji rodziców, którzy z każdą wysłaną wiadomością cieszyli się coraz bardziej, że los był łaskawy chociaż dla ich syna i mieli świadomość, że ich przyszłość jest coraz bardziej niepewna. To, co przedstawia Åsbrink nie jest żadną fikcją, nie wymyśliła tego autorka. To napisało życie. I jeśli listy w pewnym momencie przestały przychodzić, oznaczać to mogło właściwie jedno – że rodzina Ullmannów już nie istnieje.
W swojej książce Åsbrink porusza kwestie, o których do tej pory dużo się nie mówiło, bo i Szwedzi nie mają być z czego dumni: ich nastawienia do hitleryzmu, do idei głoszonych przez Hitlera, ich stosunku do Żydów. Szwecji podczas II wojny światowej udało się zachować neutralność. W kraju czuć jednak było wyraźne sympatie do poczynań Hitlera, rodziły się ruchy nazistowskie, a rząd oficjalnie zamknął granice nie chcąc, aby na tereny szwedzkie trafili niepożądani goście – Żydzi. Otto Ullmann trafił do Szwecji wraz kilkudziesięcioma innymi dziećmi za sprawą Szwedzkiej Misji dla Izraela. Od początku mieli stanowić raczej siłę roboczą niż stać się pełnoprawnymi członkami szwedzkiego społeczeństwa. Dodajmy do tego, że warunkiem wyjazdu było odżegnanie się od religii i przyjęcie chrztu. A ceną przeżycia była samotność.
Åsbrink stawia przed czytelnikiem wiele pytań, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Pyta o pobudki ratowania Żydów przez członków Misji (czyż nie chodziło raczej o wykorzenienie judaizmu niż ratowanie istnień ludzkich?), o postępowanie Ingvara Kamprada, który swe nazistowskie przekonania głosił jeszcze w latach pięćdziesiątych, jak bardzo można usprawiedliwiać go sytuacją rodzinną, przekonaniami wyniesionymi z domu? Jak to się miało do jego przyjaźni z Ottonem Ullmannem?
„W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” to przede wszystkim opowieść o dziecku, które nagle musiało dorosnąć, zmienić swe nastawienie do życia, rozstać się z najbliższymi i czuć, jak umiera nadzieja na spotkanie z rodziną, której nikt nie chciał pomóc, bo należeli do nieodpowiedniej rasy. To także opowieść o strachu Szwedów przed obcymi, przed „inwazją” obcej krwi.
Moja ocena: 4

czwartek, 24 marca 2016

Paweł Smoleński „Oczy zasypane piaskiem”

Paweł Smoleński, Oczy zasypane piaskiem, Czarne, Wołowiec 2014, 262 s.

Temu reporterowi jeden konflikt i dwa kraje nie dają spokoju. Paweł Smoleński na nowo rusza w najbardziej zapalne tereny Palestyny i Izraela, w Jerozolimie, Gazie i wioskach na Zachodnim Brzegu niestrudzenie pyta, czy pokój jest wciąż możliwy. Patrzy na rosnący z każdym miesiącem mur separacyjny, czyta o kolejnych samobójczych zamachach, słucha o nienawiści. Próbuje zrozumieć, ale nikt nie ma złudzeń, że o jakiekolwiek porozumienie będzie bardzo trudno.

Smoleński próbuje uchodzić za eksperta od konfliktu palestyńsko-izraelskiego, kreuje się na osobę, która nie tylko rozumie ten konflikt, ale poprzez posługiwanie się językami hebrajskim i arabskim w stopniu komunikatywnym, potrafi również zgłębić problemy nurtujące tamten region.
Na próbach i czynieniu dobrego wrażenia się kończy. Bo wiedza Smoleńskiego jest żałośnie powierzchowna i fragmentaryczna. Przedstawiane fakty interpretuje on zgodnie ze stanem swojej (niepełnej) wiedzy i wyraża opinie na tematy, które zna pobieżnie, czyni to jednak z pewnością siebie osoby, która na temacie izraelskim zęby zjadła.
Tymczasem... myli on nie tylko osoby, o których się wypowiada, ale nawet nie do końca wie, gdzie szukać na ich temat wiadomości. Po szczegóły odsyłam do recenzji książki Smoleńskiego na Erec Israel, gdzie punkt po punkcie wytknięto dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” najważniejsze błędy, a dodatkowo udowodniono jego naiwność. Oficjalna postawa Hamasu, ich twarze ukazywane światu, a ich słowa do własnego narodu różnią się niczym dzień i noc. To co po angielsku zostało potępione, po arabsku zyskało ich całkowitą aprobatę. „Tym” był zamach z marca 2011 r., w którym zginęła trójka dzieci. Smoleński, podobnie jak większość kosmopolitycznych dziennikarzy, chociaż twierdzą, że są nastawieni proizraelsko, nadal widzą w Palestyńczykach tylko i wyłącznie ofiary. Ewentualnie ofiary, które muszą się bronić. Jak zwykle zaś wszystkiemu winni są Żydzi.
Dziwią mnie zachwyty nad książką Smoleńskiego, dziwi bezrefleksyjne przyjmowanie wszystkich tych bzdur, które napisał i przyklaskiwanie, że pisze dobrze, szczerze i rzetelnie. Czy ta rzetelność przejawia się w przekręcaniu faktów? Czy może w ich dopisywaniu, kiedy wiedzy nie starcza?
Nie uważam się za osobę nastawioną proizraelsko. Ale ostatnie miesiące ukazały jak mało wiemy o muzułmanach. Europa postanowiła przyjąć imigrantów. Oni „odwdzięczyli się” Niemcom gwałtami i molestowaniem. Pochylając się nad Palestyńczykami, żałując ich i broniąc, popatrzcie sobie, ich obrońcy, na zdjęcia uśmiechniętego mordercy, który dumny był z tego, że zabił troje dzieci (ponownie mam na myśli zamach z marca 2011 r.).
Nie ma mowy o porozumieniu, skoro górę nad zdrowym rozsądkiem bierze najgorszy z możliwych fanatyzmów: religijny. Skoro oszołomy zdolne są zabijać z imieniem swego boga na ustach. I nie ważne czy to Bóg chrześcijański, czy starotestamentowy, czy muzułmański. I tutaj kończę, bo kwestia moich przekonań nie ma nic wspólnego z książką Smoleńskiego.
Moja ocena: 0.5

środa, 23 marca 2016

Wilkie Collins „Tajemnica pałacu w Wenecji” aka „Nawiedzony hotel”

Willkie Collins, Tajemnica pałacu w Wenecji, Akapit, Katowice 1992, 175 s.

Zagadkowa kobieta staje się przyczyną zerwania zaręczyn Agnieszki Lockwood z jej dalekim kuzynem, lordem Montbarrym, a następnie zostaje jego żoną. To początek historii, w której losy obu kobiet są ze sobą splecione, a udział w akcji biorą nawet duchy. Nadprzyrodzone wydarzenia, szybkie tempo akcji i mnożące się tajemnice to główne atuty tej klasycznej prozy.

Po pierwsze – w 2015 roku Zysk i S-ka wydały tę minipowieść pod tytułem „Nawiedzony hotel”. Po drugie – nie należy się sugerować okładką (i serią) wydawnictwa katowickiego, ani też literówką w imieniu autora, bo jest to ten sam utwór. A po trzecie – nie jest to poziom „Kobiety w bieli”, jednak czyta się dobrze, choć początek przypominał mi nieco „Moją kuzynkę Rachelę” Daphne du Maurier, acz ta pani lubiła „inspirować się” cudzymi pomysłami, więc proszę się nie sugerować, bo „Tajemnica pałacu w Wenecji” aka „Nawiedzony hotel” powstał ponad 70 lat wcześniej.
Hrabina Narona od początku ukazana jest jako kobieta egzaltowana i nadwrażliwa. Nie przeszkadza jej to jednak zakręcić się wokół Herberta Westwicka – spadkobiercy tytułu Lorda Montbarry na tyle skutecznie, by odwieść go od planowanego ślubu ze skromną i spokojną Agnieszką Lockwood. Już jako Lady Montbarry wyjeżdża z mężem i bratem do Wenecji, gdzie niespodziewanie lord umiera. I tu zaczyna się druga część opowieści, gdzie kwestie towarzyskiego ostracyzmu schodzą na dalszy plan, a rodzina Westwicków przeżywa chwile przerażenia w nowo otwartym hotelu. Collins sięgnął do tradycji powieści grozy, zjawisk nadprzyrodzonych i połączył to z wątkiem romansowym i kryminalnym. Choć zazwyczaj zjawy pokazują się w starych zamczyskach, u Collinsa zjawiska paranormalne mają miejsce nie w jakiejś opustoszałej siedzibie, lecz w numerze hotelowym, gdzie wokół przewijają się może nie tłumy, ale jednak spore ilości gości. Jest to chyba pierwsza powieść, gdzie bohaterem jest właśnie hotel, miejsce równie wdzięczne do snucia intryg i na tyle anonimowe, by pozornie wydawać się nieszkodliwym.
Postacie kobiece zarysowane są wyraźnie: ciemnowłosa Dalmatynka, hrabina Narona, jest postacią demoniczną, typową femme fatale, z kolei Agnieszka Lockwood, przez całą powieść ukazywana jako stworzenie szlachetne i wspaniałomyślne, to typowy angielski słowik. Ale to mieści w konwencji i jest to do wybaczenia. Jeśli chodzi o sceny przerażające, są one tak literacko dopracowane, że bardziej zwraca się uwagę na styl niż na strach. Sama zbrodnia jednak godna jest zwichrowanych umysłów Lisy Gardner czy Sharon Bolton, choć uprzedzam, że koniec nie jest klasyczny i można poczuć pewien niedosyt. Ale powieść Wilkiego Collinsa to dobry przykład dobrej literatury popularnej końca XIX wieku. Więcej jest w „Tajemnicy pałacu...” położonego nacisku na opisy stanów psychologicznych poszczególnych osób niż scen mrożących krew w żyłach. Innymi słowy jest to horror iście w wiktoriańskim stylu.
Moja ocena: 4

Agatha Christie „Morderstwo na polu golfowym”

Agatha Christie, Morderstwo na polu golfowym, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, 219 s.

Tajemniczy list z wezwaniem o pomoc, owszem, zrobił wrażenie na Herkulesie Poirocie. Jednak o wiele większe wywarł na nim skreślony niewprawną ręką dramatyczny dopisek o treści: „Na litość boską, niech pan przyjedzie”.
Detektyw wyrusza w podróż, jednak gdy dociera na miejsce, nadawca listu, pan Renauld, już nie żyje. Podejrzanych w tej sprawie nie brakuje - żona, syn, kochanka - jednak Poirot wątpi, by rozwiązanie było tak proste. Kolejna zbrodnia potwierdza jego obawy...

Tym razem mamy do czynienia ze zbrodnią bardzo dziwną, której przyczyny sięgają daleko w przeszłość. Jako że do zbrodni doszło na francuskiej ziemi, z Poirotem rywalizuje francuski gliniarz z Sûreté – Giraud. Poirot wierzy w „szare komórki”, Giraud – w dowody, a kapitan Hastings w końcu może czuć się szczęśliwy: obserwuje pracę „prawdziwego detektywa” i po raz kolejny się zakochuje, tym razem w tajemniczym Kopciuszku. I również po raz kolejny czytelnik ma okazję czytać o angielskiej rycerskości ocierającej się o skrajną naiwność. Ale cóż, Hastingsowi wiele można wybaczyć.
Christie podrzuca mylne tropy, kieruje podejrzenia ku wszystkim po kolei osobom dramatu i w pewnej chwili można się już zupełnie pogubić kto korzystał na śmierci milionera. Co tu dużo mówić, dobrze się czyta „Morderstwo na polu golfowym”, jak większość kryminałów Angielki. Konkretna, logiczna acz pogmatwana zagadka – w sam raz na chwile odpoczynku, na podróż, na wakacje albo na chwilę oderwania się od przedświątecznej krzątaniny.
Moja ocena: 4

poniedziałek, 21 marca 2016

Sophie Hannah „Twarzyczka“ aka „Buźka”

Sophie Hannah, Twarzyczka, G+J, Warszawa 2009, 470 s.

Alice Fancourt po raz pierwszy wychodzi z domu bez swojego dwutygodniowego dziecka. Po dwóch godzinach wraca i zastaje męża śpiącego w łóżku na piętrze. Koszmar zaczyna się, kiedy wchodzi do pokoju córeczki. Oświadcza, że niemowlę nie jest jej dzieckiem. Mąż oskarża żonę o kłamstwa albo utratę zmysłów. Zostaje wezwana policja. Za kilka dni ma być przeprowadzony test DNA. Ale matka wraz z dzieckiem znikają. Rozpoczyna się śledztwo.

Sophie Hannah znana jest polskim czytelnikom głównie jako osoba odpowiedzialna za wskrzeszenie (na życzenie spadkobierców Agathy Christie?) postaci Herkulesa Poirota. Przyznam, że „Inicjałów zbrodni” nie czytałam i chyba nie będę czytać. Jednak kryminały Hannah, w których głównymi postaciami są Simon Waterhouse i Charlie Zailer to już zupełnie inna bajka. Powiedziałabym, że nawet całkiem dobra bajka, chociaż część pierwsza: „Twarzyczka” (wznowiona ostatnio jako „Buźka”) jest zdecydowanie najsłabsza.
Cała intryga opiera się na tym, że młoda matka uznaje, że podmieniono jej dziecko. Wszelkie zdjęcia zrobione tuż po porodzie – zniknęły i prawdziwość jej słów może tylko potwierdzić test DNA. Bez testu jest słowo matki przeciwko słowu ojca dziecka, który uznaje żonę za histeryczkę. U Sophie Hannah równie istotny, jak sam pomysł, są związki między bohaterami i emocje, które im towarzyszą. Powiedziałabym nawet, że bez tego nie byłoby książek Hannah. Sprawą Alice Fancourt zaczyna się interesować tyleż inteligentny, co zamknięty w sobie Simon Waterhouse, który z czasem zaczyna nawet czuć coś więcej do zdesperowanej matki. Sam musi współpracować z Charlie Zaidler, która swego czasu próbowała go uwieść i skończyło się to koszmarnym upokorzeniem. Pozostali policjanci są równie barwnie opisani, a nad wszystkimi nimi czuwa szef-półgłówek, który najchętniej wykopałby Waterhouse’a na drugi koniec Anglii, ale nie może, bo konstabl jest jedynym osobnikiem na komisariacie, który ma instynkt. Tak to z grubsza wygląda, plecie się chwilami przydługo, ze szczegółowymi opisami sytuacji osobistej i konstabla, i Alice.
Akcja zaczyna przyspieszać gdzieś w połowie książki. Trochę późno. Ale od tej pory Hannah logicznie i przebiegle prowadzi czytelnika pomiędzy meandrami ludzkich skrzywień i dewiacji. Nagle wszyscy ukazują swe prawdziwe twarze i prawdziwe motywy.
Debiut średnio udany, za to kolejne książki wynagradzają to ciut nudne wprowadzenie do serii.
Moja ocena: 4

Richard Dawkins „Magia rzeczywistości”

Richard Dawkins, Magia rzeczywistości, CiS, Stare Groszki 2012, 271 s.

Do tej pory Dawkins swoje książki – nawet te popularnonaukowe – kierował do dorosłych czytelników. Magia rzeczywistości to w jego dorobku coś zupełnie nowego, po raz pierwszy bowiem autor „Samolubnego genu” i „Boga urojonego” zwraca się do młodego czytelnika, którego z całą mocą swego talentu pragnie przekonać do najwspanialszej magii, magii natury, a więc magii rzeczywistości właśnie, oraz do najwspanialszego osiągnięcia człowieka, z którym żadne cudy, mitologie i religie nie mogą się równać: do NAUKI i naukowego wyjaśniania świata.

Kolejna bardzo dobra książka przeczytana w tym roku. Polecona mi przez M. dla mojej starszej córki, okazała się również świetną lekturą dla mnie. Richard Dawkins tym razem nie przedstawia swych racji odnośnie nieistnienia Boga, skupia się natomiast na pięknie otaczającego nas świata przy okazji tłumacząc jego zawiłości. I muszę przyznać, robi to fantastycznie. Wszystkie te rzeczy, które pozostawały dla mnie czarną magią na lekcjach fizyki, teraz objawiły się jako kwestie zrozumiałe.
W podobnie precyzyjny i logiczny sposób tłumaczy teorię ewolucji, przybliża wiadomości o gwiazdach, galaktykach i porach roku, odnosi się do kwestii początku naszej planety i tego, jak powstają „cuda”, o których z takim przejęciem opowiadają ludzie. Nikogo nie osądza, nikogo nie wyśmiewa, ale rzeczowo wyjaśnia racjonalność naszego świata.
Nie powiedziałabym, że jest to typowa książka dla dzieci, ale sądzę, że dla młodzieży gimnazjalnej powinna to być lektura przyjemna i zajmująca, a i człowiek dorosły może wiele z niej wynieść. Dodać do tego trzeba świetne ilustracje Dave’a McKeana uzupełniające słowa Dawkinsa. Czytać o teorii ewolucji, a zobaczyć przy okazji naszych praprapraprzodków – to zasadnicza różnica i przy okazji zadanie kłamu słowom, że człowiek wywodzi się od małpy, bo tak na dobrą sprawę, wszyscy wywodzimy się od bardzo prostych organizmów.
Książkę wypożyczyłam, ale już wiem, że „Magię rzeczywistości” będę musiała kupić. Teraz przyda się starszej córce, a za kilka lat dzięki niej łatwiej mi przyjdzie wytłumaczyć młodszej, dlaczego żadne mity i opowieści nie dorównują magii Natury.

piątek, 18 marca 2016

Flint Whitlock „Bestie z Buchenwaldu”

Flint Whitlock, Bestie z Buchenwaldu. Karl i Ilse Kochowie najgłośniejszy proces o zbrodnie wojenne XX wieku, Replika, Zakrzewo 2014, 366.

Historia Karla i Ilse Kochów, pary nazistów, która rządziła obozem Buchenwald twardą ręką od 1937 do 1941 roku. Rządy terroru, które obejmowały bicie, tortury i zabijanie niewinnych więźniów, by ich wytatuowane skóry mogły zdobić abażury i inne osobiste przedmioty, zakończyły się egzekucją Karla, a dla Ilse najgłośniejszym procesem o zbrodnie wojenne XX wieku. W dziesiątki lat po tragediach nazistowskich obozów koncentracyjnych i obozów śmierci, ludzie wciąż zadają te same pytania: Jak to się mogło stać? Jak na pozór kulturalne i cywilizowane społeczeństwo mogło dokonać aktów tak niewyobrażalnej przemocy, która miała miejsce w tych obozach? Jakie bestie mogły być za to odpowiedzialne?

Nie do końca ufam domorosłym historykom. Flint Whitlock z wykształcenia jest grafikiem, historią II wojny światowej zainteresował się dzięki ojcu. O Buchenwaldzie napisał trzy książki: „Bestie z Buchenwaldu”, „Ocalałem z Buchenwaldu” i „Buchenwald: Hell o a Hilltop”.
Monografia Whitlocka jest dobra jako punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań. Dość dobrze, choć powierzchownie opisane są kulisy II wojny światowej oraz powstanie i działanie weimarskiego obozu koncentracyjnego. Okolica kiedyś kojarzona z najbardziej znanym niemieckim poetą – Goethem – od 1937 roku stała się miejscem śmieci tysięcy przeciwników Hitlera. Przede wszystkim jednak Whitlock skupia się na osobie pierwszego komendanta obozu – Karlowi-Ottonowi Kochowi i jego żonie – Ilse Koch, z powodu swego okrucieństwa, zwanej „Wiedźmą z Buchenwaldu”.
Korupcja, morderstwa, bestialskie traktowanie więźniów były na porządku dziennym w obozach koncentracyjnych. Zło, które się wówczas ujawniło w Niemcach, do dziś pozostaje przykładem tego, jak bardzo nie znamy naszych sąsiadów. Ludzie nie wierzyli, że ten „mądry i światły naród” stać na tak nieludzkie zachowanie, zaślepienie słowami jednego austriackiego wariata, który zmienił oblicze historii XX wieku. Karl Koch był do tego tak pazerny, że zwróciło to uwagę jego przełożonych, którzy choć sami kradli na potęgę, nie lubili być oszukiwani i okradani. Za przywłaszczenie sobie kilkuset tysięcy marek został postawiony pod ścianą (a nie powieszony, jak pisze „dziennikarz” Łuszczyna snując odautorską wersję biografii Kochów). Ilse Koch udało się wówczas wybronić, została aresztowana i osądzona dopiero przez Amerykanów. Do historii przeszła jako osoba otaczająca się przedmiotami z wytatuowanej ludzkiej skóry. Nigdy jej tego nie udowodniono, zaprzeczała słowom więźniów, zaprzeczała zresztą większości rzeczy, o które ją oskarżano. A było tego dużo, bo Ilse Koch nie bez powodu została nazwana „wiedźmą”. Whitlock nie epatuje jednak makabrą (w tym jest dobry „dziennikarz” Łuszczyna piszący o całej manufakturze wyrobów z ludzkiej skóry), przedstawia fakty, relacjonuje przebieg procesu, przytacza rozmowy z ocalałymi, pisze o reakcjach Amerykanów, o reakcjach Niemców mieszkających tak blisko obozów koncentracyjnych.
Czytając „Bestie z Buchenwaldu” zastanowiła mnie jedna sprawa: postawa generała Luciusa Clay’a, który pomimo zaznajomienia się z działalnością i postępowaniem Ilse Koch, ułaskawił ją po dwóch latach więzienia. I do końca życia nie miał sobie nic do zarzucenia z tego powodu. Czyżby sądził, że wszystkie zeznania były kłamliwe i stanowiły odwet za pobyt w obozie? Od czasów wojny minęło kilkadziesiąt lat, świadków tamtych wydarzeń jest coraz mniej, pozostają w większości świadectwa pisane, często dopiero po latach. A przecież większość procesów zbrodniarzy odbyła się dość szybko. Ludzie pamiętali niedawne przeżycia i nie mieli powodu, aby konfabulować i uatrakcyjniać to, co przeżyli. A jednak nie dano im wiary wówczas, a i do tej pory wciąż trafiają się sceptycy wątpiący w niemieckie obozy koncentracyjne.
Podsumowując, książka Flinta Whitlocka jest napisana dobrze. Autor jest rzeczowy i dość dokładny. Nie wyraża naiwnych, subiektywnych opinii wiedząc, że i bez jego osądu ludzie pokroju Ilse Koch byli ludźmi tylko z nazwy.
Moja ocena: 4.5

czwartek, 17 marca 2016

Sándor Márai „Zazdrośni”, „Obcy”

Sándor Márai, Zazdrośni, Czytelnik, Warszawa 2010, 251 s.

„Zazdrośni”, drugi (po „Zbuntowanych”) tom sagi Sándora Máraiego poświęcony jest już bez reszty losom rodu Garrenów. Péter, najstarszy z braci, po wielu latach pobytu za granicą wraca do rodzinnego miasta, wezwany zawiadomieniem o ciężkiej chorobie ojca. Opuszcza Zachód Europy, by wrócić na Wschód. Tymczasem miasto, w którym się urodził i wychował, i które rozkwitło dzięki pracy pokoleń Garrenów i podobnych im rodów, znalazło się już w granicach innego państwa – rządzą w nim obcy. 








Sándor Márai, Obcy, Czytelnik, Warszawa 2012, 246 s.

„Obcy”, trzecia część nieformalnej sagi rodu Garrenów Sándora Máraiego. W „Obcych” autor cofa się w czasie w stosunku do poprzedniej części cyklu i ukazuje, jak doszło do zajęcia miasta przez obcych, jaki opór wewnętrzny stawiała ludność, nie pozwalając się zdominować moralnie i duchowo, i jak powoli kruszał ten opór. Jednocześnie gasła wola życia Gábora Garrena, jednego z dwóch - obok biskupa Jànosa - duchowych przywódców miasta, którego w końcu zmogła niedająca się do końca określić choroba. Śmierć seniora rodu stała się jednocześnie czymś w rodzaju wyroku dla miasta, po utracie „artysty”, który czuwał nad tradycją i kulturą, stanowiącymi ramy i sens życia, mieszkańcy prędko utracili siły do walki o zachowanie własnej tożsamości.

„Zazdrośni” i „Obcy” byli kiedyś całością i tak zdecydowałam się potraktować te części. Trudno mówić o akcji w książkach Máraiego, treścią jest powrót synów na wieść o śmiertelnej chorobie ojca. Powracają znani już ze „Zbuntowanych” Péter i Tamás, oraz Albert z rodziną i Edgár z młodą żoną. Ich spotkanie po latach z siostrą, która jako jedyna pozostała w domu, daje Máraiemu pretekst do zastanowienia się nad stosunkami panującymi w tej rodzinie i nad tym, jak zmiana granic wpłynęła na ludność całego miasta.
Garrenowie nie są typową mieszczańską rodziną, nie są ze sobą zżyci i właściwie łączy ich tylko osoba ojca - Gábora Garrena, który żenił się trzykrotnie i tyleż żon urodziło mu dzieci. Rodzeństwo czuwając przy umierającym ojcu jednocześnie stara się przyjrzeć bliżej dziełu swego ojca i przodków, odkurza zaśniedziałe relacje i przygląda się na nowo miastu, o którym więcej za chwilę. Każdy z młodych Garrenów prezentuje inny typ osobowości, co w sumie nie dziwi, skoro są tylko przyrodnim rodzeństwem. Co ciekawe, nijak nie mogłam dojść, kto u licha był matką Alberta! A akurat Albert jest najmniej garrenowski z nich wszystkich, jest typem dusigrosza, bez artystycznej duszy, z sakiewką zamiast mózgu. Właśnie on najbardziej materialistycznie podchodzi do zaistniałej sytuacji: „znajduje” różne ciekawe i wartościowe przedmioty z myślą, aby potem wziąć je jako pamiątkę po ojcu. Rodzeństwo przyjmuje to w milczeniu, nie potępia go, ale i nie naśladuje. Bardziej zajęci są stagnacją, w której się znaleźli i dochodzą w końcu do momentu, kiedy po prostu chcą, aby sytuacja uległa jakiejkolwiek zmianie. A zmiana może być tylko na gorsze, bo przede wszystkim ojciec już nie chce żyć, nie chce patrzeć na obcych, którzy zadomowili się w „jego” mieście, objęli wszelkie ważniejsze urzędy, wyparli rdzennych mieszkańców z posad i z ulic.
Po traktacie w Trianon w 1920 roku Węgry straciły większą część swego terytorium na rzecz Czechosłowacji, Rumunii i Jugosławii (plus skrawki, które dostała Polska i Austria). Miasto, w którym urodził się i dorastał Márai, trafiło pod zarząd Czechosłowacji. Kassa (obecnie Koszyce) stała się pierwowzorem miasta Garrenów, jednakże Márai odrealnił je i uczynił bardziej abstrakcyjnym poprzez usytuowanie go nad morzem. Nie pada zresztą w powieściach ani razu nazwa Kassa, nie padają też przymiotniki: węgierski, czechosłowacki. Márai przeciwstawia mieszkańcom – obcych, nieproszonych i niechcianych, którzy wdarli się w spokojne życie tubylców i zachwiali ich poczuciem tożsamości. Gábor Garren wytrzymywał tę sytuację blisko dwadzieścia lat, podobnie jak inni, mając nadzieję, że jeszcze coś ulegnie zmianie, że miasto w końcu zostanie oczyszczone z obcych, ale wreszcie i on dochodzi do konkluzji, że przeszłość nie wróci. Próba powrotu do status quo sprzed wojny to mrzonka, która się nie ziści. Zmiany, do jakich doszło są nieodwracalne, podobnie jak nieodwracalna jest utrata dotychczasowej kultury i języka. Obcy narzucają swoją cywilizację, dominują nad mieszkańcami, relegują relikty przeszłości. I właśnie świadomość, że nie ma nadziei na powrót tego co było, doprowadza starego Garrena do choroby, a jego dzieci – do zastanowienia się nad tym, co pozostanie z dzieła ich ojca po jego śmierci.
Márai oscyluje na granicy baśni i realizmu, opowieść o Garrenach daje mu pretekst do zastanawiania się nad kondycją nie tylko jednego abstrakcyjnego miasta, ale też nad kondycją całej Europy, dominowanej po Wielkiej Wojnie przez kulturę amerykańską. Pytanie o tożsamość, które stawiał Márai przed kilkudziesięciu laty, nabrało jeszcze większego znaczenia po przyspieszeniu komercyjnego wpływu Ameryki na Europę. Właśnie kwestia europejskości i bycia Europejczykiem okazała się tak bardzo istotna w kolejnych częściach sagi, a słowa pisarza zaskakująco aktualne.
Polecam również teksty Teresy Worowskiej zamieszczone na końcu każdego tomu.
Moja ocena: 6

* * *

Márai Sándor; Zazdrośni;
(...) surowe i zazdrosne matki każą wkładać swoim dorastającym synom ubrania, z których wyrośli, i trzymają ich w pokojach dziecinnych, ponieważ nie potrafią się od nich oderwać i chciałyby ich ochronić przed książkami, sportem, kobietami, chorobami wenerycznymi i polityką; dlatego trzymają ich w tym specyficznym zamknięciu jak kobiety z afrykańskiego plemienia karłów, które chowają swoich mężczyzn w wielkich donicach.

Márai Sándor; Obcy;
(...) wiedział wreszcie, że w życiu liczyło się naprawdę tylko kilka gestów, uczynków i uczucia, które tym uczynkom towarzyszyły: kiedy człowiek zachował się odważnie i wreszcie czynił to, na co miał naprawdę ochotę i o czym zawsze wiedział, że daremnie od tego ucieka. Większość ludzi ucieka. Zawsze oznaczało to tylko tyle: trzeba było wypowiedzieć jakieś słowo lub wyciągnąć za kimś rękę – oznaczało chwilę, w której człowiek czuje, że coś przeskoczył. Ten skok, to słowo, ten gest jest sensem życia. Większość ludzi go nie poznaje.

Márai Sándor; Obcy;
Każdy człowiek umiera, kiedy zostanie w nim uszkodzone to, w co wierzy, co dla niego ważne, co stanowi jego godność i dzieło w świecie.

środa, 16 marca 2016

Thomas Bernhard „Wymazywanie”

Thomas Bernhard, Wymazywanie, W.A.B., Warszawa 2004, 539 s.

Ostatnia powieść Thomasa Bernharda, znanego w Polsce za sprawą głośnych spektakli Krystiana Lupy, przyjmuje formę autobiograficznego monologu bohatera, Franza-Josepha Muraua. Bohatera poznajemy w chwili, gdy dostaje wiadomość o śmierci rodziców, która budzi w nim wspomnienia dawno porzuconej rodziny. Rozpoczyna się monumentalna retrospekcja, podczas której Murau stopniowo wymazuje fałsz i nicość otaczającego świata, świadomie usuwając z pamięci obłudnych rodziców, karykaturalne rodzeństwo, znienawidzoną ojczyznę, rodzinną posiadłość Wolfsegg. Jednakże stopniowo narrator, poddany nieubłaganej presji objęcia rodzinnego majątku, zaczyna odczuwać, że on sam ulega wymazaniu, że jak inni samotni i nieszczęśliwi bohaterowie Bernharda skazany jest na klęskę w zmaganiu z zimną, wrogą rzeczywistością.

Znając Bernharda tylko z „Partyjki”, nie spodziewałam się takiej zaciekłości w tonie jego ostatniej powieści. A zaczyna się dość niewinnie, zachwytami italofila nad Rzymem, gdzie odnalazł swoją przystań. Tym większy dysonans wprowadzają wszelkie uwagi o Wolfsegg, rodzinie i Austrii, dla których narrator nie znajduje słów usprawiedliwienia na całkowity upadek, unurzanie się w zakłamaniu i obłudzie.
Bohater uciekł od rodziny w poszukiwaniu rozwoju duchowego, „megalomańskiej samodzielności”, „bezwzględnej wolności”, od ludzi, którzy go nie kochali i których on nie kochał, nie rozumiał i nie szanował. Zresztą trudno było mu żywić jakieś cieplejsze uczucia względem osób, które były tak zupełnie inne od niego, nastawione konformistycznie do życia i okoliczności, na „jak największą eksploatację swojej własności”. Symbolem upadku kulturalnego rodziny są biblioteki. „Mieli wprawdzie tysiące książek w pięciu aż wolfseggskich bibliotekach i z absurdalną regularnością odkurzali te biblioteki trzy czy cztery razy do roku, ale nigdy nie czytali książek ze swoich bibliotek. Wszystkie te biblioteki były zadbane w najwyższym możliwym stopniu, żeby je mogli bez wstydu pokazywać gościom, chełpić się przed nimi i prezentować drogocenne druki, ale osobiście z wszystkich tych tysięcy, ba, dziesiątków tysięcy drogocennych druków nigdy nie robili użytku, jaki wydawałby się oczywisty.”[1] Kult wiedzy, tak oczywisty dla ich przodków, zanika, chociaż rodzina nadal nie wychodzi z roli ludzi kulturalnych i oświeconych. Słowa prawdy zaś do nich nie trafiają, nie rozumieją przyczyn zdegustowania i niechęci jednego z nich.
Bernhard nie oszczędza też swojej ojczyzny, każda strona „Wymazywania” ocieka rozgoryczeniem i rozczarowaniem. Hipokryzja i obłuda towarzysząca mieszkańcom miasta to odzwierciedlenie sytuacji panującej w Austrii od chwili, kiedy straciła swą mocarstwową pozycję i została zepchnięta na margines wydarzeń politycznych. Bo Austria Bernharda to już właściwie prowincja niemiecka, a nie samodzielne państwo, z którego zdaniem i polityką liczą się inni. Jest też kwestia postawy Austriaków do wydarzeń w latach trzydziestych, zachłyśnięcia się ideami propagowanymi przez Hitlera i tego, że nigdy za to nie odpowiedzieli. I właśnie za to rozlicza ich Bernhard, dokonuje bezlitosnej wiwisekcji swego narodu, a im głębiej sięga, tym bardziej jest rozczarowany. Wydaje się chwilami, że autor wpada w przesadę, miota oskarżeniami niemalże na oślep, lecz w tym „przerysowaniu” jest metoda, pragnienie zwrócenia uwagi na upadek i zafałszowanie ludzi, pośród których przyszło mu urodzić się i dorastać.
Nie polubili Austriacy Bernharda za jego „Wymazywanie”, to pewne. Nikt nie lubi słyszeć smutnej czy przykrej prawdy o sobie, a tylko smutek i przykrość wylewają się z pisarza; strona po stronie, w jednym, wielkim monologu głównego bohatera słychać gorycz i zniechęcenie.  
Ważna książka. Polecam.
Moja ocena: 6


[1] T. Bernhard, Wymazywanie, W.A.B., Warszawa 2004, s. 10.

wtorek, 15 marca 2016

Amy Chua „Bojowa pieśń tygrysicy”

Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 280 s.

Marzeniem każdego dobrego rodzica jest zapewnić dziecku „udany start”. Jak się okazuje, można robić to na różne sposoby. Amy Chua wyróżnia dwie metody, zachodnią i chińską, której sama jest wyznawczynią i w myśl której wychowała swoje dwie córki. „Bojowa pieśń tygrysicy” to fascynujący, pełen humoru i lekkości zapis codziennych zmagań matki wymagającej, lecz kochającej bez reszty. Bez względu na skrajną – z punktu widzenia „zachodniego” czytelnika – postawę autorki, niejeden rodzic zweryfikuje swoje metody wychowawcze. I być może zarumieni się ze wstydu.

Szczerze mówiąc, gdybym mogła zacząć wychowanie swoich córek od początku, to kto wie, czy nie zainspirowałabym się przynajmniej niektórymi pomysłami Amy Chua. Owszem, ta kobieta wymaga (aż za) wiele od swoich córek, ale i z siebie daje wszystko.
W „Bojowej pieśni tygrysicy” opisuje siebie jako „chińską matkę”, która „wychodzi z założenia, że (1) naukę stawiamy na pierwszym miejscu; (2) szóstka minus to zły stopień; (3) dziecko ma wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata; (4) nie należy chwalić dzieci publicznie; (5) jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub instruktorem, zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora; (6) dzieci mogą uczestniczyć jedynie w zajęciach, w których jest szansa na zdobycie medalu, (7) złotego, oczywiście.”[1] Przeczytałam ten fragment swojej starszej córce i nastąpiła typowa (zachodnia?) reakcja, że uważam ją za gorszą, że powinnam sobie zmienić dziecko, że mogę tak wychowywać młodszą etc. A przecież, chociaż nie zgadzam się z Chua, że szóstka minus to zły stopień, to jednak byłoby miło, gdyby te szóstki pojawiały się w dzienniku przy nazwisku mojej córki.
Chua jest kobietą zdeterminowaną, chwilami despotyczną. Z jednej strony pisze, że nie chce robić z dzieci chińskich zombie, z drugiej – sama wybiera im hobby i w chwili, kiedy dochodzi do buntu, nie odpuszcza. Odwrotnie – zwiększa stopień trudności. Ale czy ktoś zauważył, jak bardzo i sama matka przykłada się do tego, żeby córki ćwiczyły poprawnie? Jest taki fragment w książce, gdzie Chua cytuje swoje uwagi odnośnie tego, jak córka powinna grać dany utwór. Czy rodzice posyłający swe dzieci na lekcje fortepianu, skrzypiec interesują się tym, co ich pociechy ćwiczą? Czy starają się wskazać im słabsze punkty, które należy poprawić? Śmiem wątpić. W towarzystwie chwalą się umiejętnościami latorośli, sami jednak nie współtworzą ich sukcesu.
Tak sobie myślę, że „Bojową pieśń tygrysicy” powinny czytać sobie kobiety w ciąży jako lekturę poglądową, jak można wspomóc rozwój dziecka. I ile z siebie trzeba dać, aby to dziecko wyprawić w świat z jak najprzydatniejszym bagażem umiejętności. Kiedyś myślałam, że jestem matką wymagającą, bo uczyłam starszą córkę czytania, kiedy miała pięć lat. Potem się okazało, że znajomy uczył swego syna już w wieku lat dwóch. Ale i tak to wszystko pikuś przy determinacji Chua. „W przedszkolu [Sophia] nie miała sobie równych, zwłaszcza w matematyce. Podczas gdy inne dzieci uczyły się liczyć do dziesięciu w twórczy, amerykański sposób - za pomocą patyczków, koralików i liczydeł – nauczyłam Sophię dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia, ułamków i dziesiętnych na nudną, chińską modłę.”[2] Taaak... A ja chciałbym dodać, że moja pięciolatka nie jest w przedszkolu uczona nawet liczenia do dziesięciu, nie mówiąc już o literach i alfabecie.
Ja nie twierdzę, że Amy Chua ma we wszystkim rację i wszystko wie najlepiej, ale gdyby rodzice (w tym ja) przykładali więcej uwagi do edukacji już od najmłodszych lat, to może nie byłoby takiego psioczenia, że inni są lepsi, zdobywają lepsze miejsca pracy, osiągają więcej? Bo my zbytnio zgnuśnieliśmy. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby dziecko trzyletnie nosiło pieluchę, teraz widok ten staje się coraz częstszy. Tak jest wygodniej niż ruszyć się i przyuczyć malucha do nocnika. Pewnie, że są wyjątki, ale nikną one w powodzi tego, że najczęściej najpierw cieszymy się na dziecko, a potem sadzamy je przed telewizorem, żeby nie przeszkadzało. Albo obarczamy nadmierną ilością obowiązków, aby tylko nie siedziało w domu i... też nie przeszkadzało.
I wyszła mi z recenzja wielka smuta o kondycji dzieci dzisiejszych. A chciałam tylko napisać, że Chua pisze nie tylko o swoich sukcesach wychowawczych, ale i nie wzdraga się wspominać swoich porażek. Bo chociaż starsza córka wydaje się bardziej ugodowa, to młodsza jest równie harda jak matka. I również potrafi postawić na swoim. Jednakże największą „porażką” okazały się psy – samojedy, które okazały się odporne na wszelkie bardziej skomplikowane formy tresury.
Od blisko dwóch dekad pojawiają się autobiografie „zwykłych ludzi”, jednak w przytłaczającej większości są to wspomnienia związane z bólem, patologią, depresją. Wspomnienia Amy Chua są natomiast zapisem dobrze sytuowanej rodziny, w której egzekwowany jest chiński model wychowania. I można się z nim zgadzać lub nie, ale jedno przyznać trzeba: nie wydaje się, by ta rodzina była nieszczęśliwa. W styczniu tego roku córki Amy Chua wypowiedziały się o swoim dzieciństwie. Obie przyznały, że było szczęśliwe, przy czym starsza bardziej bała się zawieść ojca, a młodsza uznała, że owszem, bywało trudno. Obie studiują, a na zdjęciach nie widać, żeby ich uśmiechy były wymuszone. Może więc coś w tym chińskim wychowaniu jest?
Moja ocena: 4.5


[1] A. Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 14.

poniedziałek, 14 marca 2016

Wojciech Tochman „Eli, Eli”

Wojciech Tochman, Eli, Eli, Czarne, Wołowiec 2013, 135 s.

Kto przeczyta „Eli, Eli”, może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.
Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.

Takie są skutki, jak się książkę opisuje po miesiącach odczekania, a nie na gorąco. Najpierw byłam „Eli, Eli” oszołomiona, potem przyszła refleksja. Refleksja będzie na koniec, teraz postaram się wyważyć to, co czułam wcześniej i to, co czuję teraz.
Tochman wraz z fotografem Grzegorzem Wełnickim zapuszczają się w slumsy Filipin i starają się ukazać całą nędzę wegetujących tam ludzi, z zaznaczeniem, że nieopodal rozwija się konsumpcjonizm: banki, najdroższe hotele, atrakcje dla nieświadomych niczego turystów. Tochman opisuje sfotografowanych bohaterów z upartym sarkazmem, który ma zwrócić na nich uwagę czytelnika. Wyśmiewając ich, chce, aby czytelnik pochylił się nad ich losem. Tochman chce szokować i wstrząsnąć, ale wydaje się nie panować nad tym, co pisze. Za bardzo narzuca swój punkt widzenia, stylizuje się na Kapuścińskiego i... nie bardzo mu się udaje. Owszem, historie większości opisanych Filipińczyków są przejmujące, szczególnie chorej kobiety, dzieci mieszkających na cmentarzu, lub tych mieszkających przy Onyxie. Ale też i takie portrety najszybciej wzruszą, zwrócą uwagę. Czy to Tochmana, czy innych „ludzi z Jezusem na ustach”, którzy „dają dzieciom po lizaku i od razu chcą duszy”[1], czy wreszcie czytelników. Bo przy nich, Danilo Hernandez, co ma „wieczny wkurw w oczach, szkielet na wierzchu, piękne dziary”[2] to tylko kolejny kryminalista, podobny do tych, których opisał Drauzio Varella w „Ostatnim kręgu”. Różnią ich kontynenty i kwestia bycia lub nie bycia na wolności. Bieda pozostała taka sama. I właśnie... czy Tochman musiał jechać aż na Filipiny, tłuc się kilkadziesiąt godzin samolotem, żeby tę biedę, smród i wyzysk pokazać? Bo gdyby się bardziej orientował w sytuacji Europy, pojechałby na południe kontynentu i znalazłby również rodziny wegetujące w skrajnym ubóstwie na wysypiskach śmieci, porzucone dzieci i ciągle obecną śmierć. Ale wówczas bieda straciłaby rys egzotyki.
Są jeszcze fotografie Grzegorza Wełnickiego. Na pierwszych stronach „Eli, Eli” Tochman opisuje (nie podając nazwiska fotografa) słynne zdjęcie dziewczynki z sępem, które stało się w końcu przekleństwem Kevina Cartera (ja nazwisko podaję). Słowa autora ociekają sarkazmem i jadem, oskarżają i stają się jednocześnie usprawiedliwieniem dla statycznego stylu Wełnickiego. Jego prace niestety do mnie nijak nie przemawiają. Maniera ukazywania dosłownie nagiej prawdy w miękkim świetle, upozowanej, sztywnej i nieprawdziwej odstaje od prawdy, którą chciał ukazać Tochman. Spodobały mi się tylko dwa zdjęcia, to z junk shopu (s.108), za które przyszło autorom zapłacić i Josephine z perłą (s. 116), bo opowiada jakąś historię, chociaż poprzez nadmiernie rozwinięty przemysł filmowy i tak najpierw przychodzi na myśl Scarlett Johansson, a dopiero potem obraz Vermeera. Ale to już nie wina fotografa.
Mieszane mam uczucia, choć chcę wierzyć, że Tochman intencje miał wzniosłe.
Moja ocena: 3


[1] W. Tochman, Eli, Eli, Czarne, Wołowiec 2013, s. 16.
[2] Ibidem, s. 49.

Sándor Márai „Zbuntowani”

Sándor Márai, Zbuntowani, Czytelnik, Warszawa 2009, 250 s.

W mieście położonym z dala od frontów pierwszej wojny światowej, której obecność jest jednak odczuwalna każdego dnia, grupa chłopców stojących przed egzaminem dojrzałości w swoisty sposób buntuje się przeciw otaczającemu ich modelowi życia, którym zawiaduje pieniądz. Wiedzą, że po maturze zostaną zmobilizowani i wysłani na front, z którego jeden ze starszych braci już powrócił, utraciwszy rękę i wiarę w jakąkolwiek moralność. Odrzucają więc zachwalaną przez profesorów gimnazjalnych i własnych rodziców przyszłość i próbują stworzyć enklawę, w której mają obowiązywać inne prawa. Nie uświadamiają sobie jeszcze, że świat, przeciw któremu się buntują, rozpada się właśnie wokół nich. Dlatego niezależnie od egzaminu dojrzałości w krótkim czasie zmuszeni są dojrzeć. Ich mentorami stają się dwaj mężczyźni, aktor Amadé i właściciel miejscowego lombardu Havas, którzy z okrutną szczerością konfrontują ich ze światem dorosłych i ukazują ciemną stronę życia.

Nawiązując niejako do książki Johna Greena, buntu młodych nie wymyślili Amerykanie. Jak można przeczytać w „Zbuntowanych”, postawa ta nie była obca i młodzieńcom zdającym maturę pod koniec Wielkiej Wojny.
Sándor Márai okazał się moim wielkim odkryciem zeszłego roku. Zaczęłam co prawda od „Pierwszej miłości”, ale jako pierwszych mam zamiar przedstawić „Zbuntowanych”, pierwszą część „Dzieła Garrenów”, dalsze – właśnie prawie skończyłam i w końcu wiem, jak podzielić książki do recenzji. Mnie osobiście wydaje się, że pomysł wydawcy, aby Sándor Márai przerobił książki tak, by stworzyć cykl o Garrenach, nie był zbytnio trafiony. W „Zbuntowanych” wyraźnie daje się odczuć, że fragmenty z braćmi są dopisane, a chronologia „Zazdrosnych” i „Obcych” znacząco różni się od chronologii „Znieważonych” i „Maruderów”. Zanim Márai zabrał się za przeróbki, „Zbuntowani”, „Zazdrośni” i „Znieważeni” były odrębnymi powieściami i nawet gdyby tak zostało, nie umniejszyłoby to artyzmu węgierskiego pisarza.
Bo proza Węgra jest najwyższej próby, to trzeba zaznaczyć już na początku. Márai był niezwykle wnikliwym obserwatorem, umiał opisywać szczegóły sytuacji soczyście i wnikliwie. Chociaż akcja „Zbuntowanych” dzieje się w ciągu kilku dni, autor nie stroni od refleksji nad kondycją dorastających ludzi w przededniu ich dołączenia do rzeszy ludzi walczących w wojnie, kiedy przestają chronić ich mury szkoły, a matura dobitnie świadczy o ich dorosłości. Oczywiście, wszystko jest względne. Postępowanie Ábla, Tibora, Ernö, Béli (i dopisanych Pétera i Támasa Garrenów) dalekie jest od dojrzałości. Pierwsze miesiące 1918 roku to czas zawiązania się bandy i eskalacji jej najdziwniejszych wyczynów. To również tytułowa próba buntu przeciwko wojnie, zastanemu porządkowi, pokoleniu ojców, biedzie i kastowości klas.
Chłopcy przez ostatnie miesiące przed maturą wyczyniają najdziwniejsze rzeczy, aby udowodnić sobie po prostu, że mogą. Nie liczą się kradzione pieniądze ani rzeczy. Uprawiają sztukę dla sztuki a przy okazji oszukują się, że wszystko to, co dzieje się poza miastem, ich nie dotyczy. Odczuwają potrzebę bycia w grupie i nierówności społeczne nic do tego nie mają. Pozornie, bo właśnie już po egzaminach maturalnych dochodzą do głosu niższe pobudki, dochodzi zawiść, obawa przed śmiesznością. To wszystko umiejętnie wykorzystane przez podstarzałego artystę doprowadza do nieuchronnego upadku i rozpadu.
Świetnie napisana i przetłumaczona, jak zresztą wszystkie książki Máraiego, które do tej pory czytałam. Autorką przekładu „Zbuntowanych” (i pozostałych powieści Máraiego) jest Teresa Worowska, która udowadnia, że nie chodzi tylko o znajomość języka obcego, ale i umiejętność zachowania piękna stylu i zrozumienia intencji autora. Pani Worowska stara się przybliżyć nie tylko sam tekst, ale i okoliczności jego powstania w krótkim eseju wieńczącym „Zbuntowanych”. W „Stanie całkowitej niepewności” widać cały kunszt tłumaczki i znajomość prozy autora. Rzadko kiedy można się obecnie spotkać z takim profesjonalizmem, chyba jeszcze tylko Jamue Cabré ma w Polsce równie staranną interpretatorkę – Annę Sawicką. Co smutniejsze, najgorsze są obecnie tłumaczenia z języka angielskiego, które prawdopodobnie powstają w myśl zasady „tłumaczyć każdy może”. Acz to nie jest do końca tak.
W każdym razie – „Zbuntowani” to powieść piękna i ciekawa. Polecam.
Moja ocena: 5.5

niedziela, 13 marca 2016

Wiesław Myśliwski „Ostatnie rozdanie”

Wiesław Myśliwski, Ostatnie rozdanie, Znak, Kraków 2013, 447 s.

„Ostatnie rozdanie” to dzieło „totalne”, które chce objąć całość ludzkiego doświadczenia, dotknąć tajemnicy bytu. Jest zachętą do myślenia, nie poucza, nie moralizuje i nie ocenia. Pokazuje życie z jego dobrymi i złymi stronami. To powieść filozoficzna i wielowymiarowa, której tematem jest człowiek i ludzki los zawieszony między przypadkiem a koniecznością. Perfekcyjnie skonstruowana, zachęca do lektury wielokrotnej – przy każdej pozwalając odkryć jej nowe wymiary i perspektywy. Żywioł opowieści sprawia, że czytelnik zatapia się w niej i oddaje się jej zniewalającemu nurtowi.

Nie lubię określeń skrajnych i tekst, że „Ostatnie rozdanie” to dzieło „totalne” odebrałam sceptycznie. I podczas lektury, i po jej zakończeniu nadal owej „totalności” nie pojmowałam. Ale też nigdy nie pretendowałam do tego, że wszystko wiem i wszystko rozumiem. Mogę jednak napisać, że najnowsza książka pana Myśliwskiego jest kawałkiem fantastycznej literatury.
A przyjemność z czytania czerpie się już od pierwszych akapitów, gdzie narrator zaczyna kreślić swą przeszłość za punkt wyjściowy mając porządkowanie starego, sponiewieranego upływem lat notesu z adresami. Pomysł jest przedni. Sama nie korzystam z notesów, ale moje roczne kalendarze pęcznieją w ciągu roku korzystania z nich i zawierają tyle wspomnień, że może kiedyś, kiedy już będę siwą babuleńką z przyjemnością usiądę sobie i przyjrzę się ponownie mojemu życiu.
Głównemu bohaterowi wystarcza notes z adresami, notes kupiony w chwili natchnienia, kiedy go jeszcze nie potrzebował, kiedy nie miał w sumie czego zapisywać a towarzyszący potem mu przez całe życie, dłużej niż trwały jego relacje z kobietami czy męskie przyjaźnie. Myśliwski opowiada o związkach damsko-męskich, o pierwszym zakochaniu, o poszukiwaniu miejsca w powojennej Polsce, o bezkompromisowości i cenie, jaką się za to płaci. I chociaż poznajemy życie narratora dość dobrze, do końca skrywa on przed czytelnikiem swe tajemnice, może więc faktycznie do „Ostatniego rozdania” należy wrócić drugi i trzeci raz?
Porządkowanie notesu, podobnie jak porządkowanie życia, nie jest ani łatwe, ani owocne. Pomimo największych chęci narrator gubi się w gąszczu zapomnianych personaliów nie mogąc zdecydować się czy je pominąć, czy starać sobie przypomnieć. Oddzielenie tego, co było ważne w życiu jest równie trudne.
Myśliwski nie prowadzi fabuły linearnie. To nazwiska dają pretekst do wspomnień i opisu poszczególnych zdarzeń, z których wyłania się przeszłość narratora. Autor pisze jednak z wielką precyzją, dba o szczegóły i pozorna chaotyczność składa się na opowieść o życiu, nie ma luk, nie ma niewyjaśnionych spraw, a wszystko ujęte jest w piękną polszczyznę, w styl iście mistrzowski. Piękna powieść.
Co ja tu dużo będę pisała. Czegokolwiek bym nie próbowała wyjaśnić, opisać i tak nie dorównam nawet w ułamku talentowi pana Myśliwskiego. „Ostatnie rozdanie” po prostu trzeba przeczytać, bo jest to wspaniałe antidotum na tę grafomańską papkę serwowaną nam przez większość obecnie piszących „pisarzy”.
Moja ocena: 6

* * *

Myśliwski Wiesław; Ostatnie rozdanie;
Tylko czy jakiekolwiek życie da się zmieścić w tym, co najważniejsze? I nie sądzę, aby do życia można zastosować hierarchię: najważniejsze, ważne, mniej ważne lub całkiem nieważne. To tak, jakby chcieć ustalić hierarchię ludzkich kalectw. Posłyszałem kiedyś taką rozmowę w pociągu, co by pan wolał, nie widzieć czy nie mówić. Okrutne i bez sensu. Ale w pociągu można usłyszeć najbardziej bezsensowne rozmowy. Zwłaszcza gdy się jazda dłuży, a zawsze się dłuży.

Myśliwski Wiesław; Ostatnie rozdanie;
Powie ktoś: a pamięć? Czyż nie jest strażnikiem naszego ja? Czyż nie zapewnia nam poczucia, że to my, nie kto inny? Czyż nie scala nas, nie nadaje nam znamienia? Otóż nie radziłbym ufać pamięci, jako że pamięć jest podległa naszej wyobraźni, więc nie może być wyrocznią prawdy o nas. Tak naprawdę kim jesteśmy, zawdzięczamy wyobraźni. A wyobraźnia nigdy nie idzie w parze z pamięcią, nie odróżnia prawdy od szaleństwa.

Myśliwski Wiesław; Ostatnie rozdanie;
Są ludzie, którzy nie lubią ciszy, gdyż gubią się w ciszy jak we mgle. A może cisza jest dla nich równoznaczna z samotnością.

Myśliwski Wiesław; Ostatnie rozdanie;
Młodość nie jest tak pociągająca, jak się panu może wydaje. Młodość to zmarnowany czas. Zmarnowany na złudzenia. Jakby życie ofiarowując nam młodość, zadrwiło z nas, aby tym dotkliwiej nas potem doświadczyć.