poniedziałek, 30 listopada 2015

Walter Isaacson „Einstein”

Walter Isaacson, Einstein. Jego życie, jego wszechświat, W.A.B., Warszawa 2013, 623 s.

Wiemy, kim był Albert Einstein. Znamy - przynajmniej pobieżnie - listę jego najważniejszych dokonań, łącznie z najsłynniejszym wzorem świata, pamiętamy o nagrodzie Nobla, a także bez trudu przywołujemy z pamięci wizerunek uśmiechniętego mężczyzny z bujną, niesforną czupryną.
Niezwykłość biografii Isaacsona polega nie tylko na tym, że dzięki niej uświadamiamy sobie, jak mało w gruncie rzeczy wiemy. I nie tylko na tym, że weryfikuje obiegowe opinie, jak choćby tę o Einsteinie niemiłosiernie ponoć rzępolącym na skrzypcach.
Książka Waltera Isaacsona jest wyjątkowa, ponieważ jasno pokazuje, w jaki sposób Albert Einstein został wielkim Einsteinem. Bynajmniej nie było mu to przeznaczone. W trudnych i zniechęcających początkach kariery mógł równie dobrze obrać inną drogę; zostać dyrektorem urzędu patentowego w Bernie lub znakomitym konstruktorem nowatorskich urządzeń elektrycznych.

Bardzo dobrze napisana biografia człowieka, który przez lata stał się nie tylko jednym z najsławniejszych naukowców, ale i jedną z ikon popkultury. Rozwiana grzywa siwych włosów, dobrotliwy uśmiech i zdecydowane poglądy sprawiły, że Einstein uznawany jest za symbol zdroworozsądkowego myślenia w epoce, kiedy do głosu dochodzili głównie przywódcy szukający poparcia w masach za pomocą polowań na wszelkiej maści ludzi myślących inaczej.
Biografia napisana przez Isaacsona nie jest laurką, wazeliniarską próbą ostatecznego osadzenia bohatera na granitowym cokole. Odwrotnie – Einstein ukazany jest jako zwykły człowiek, co prawda o niezwykłym umyśle, ale bardzo ludzkich odruchach: nie obca mu była miłość, zdrada, ucieczka od kłopotów. I chociaż zapamiętano fizyka jako człowieka prawego, to jego najbliżsi poznali ciemniejszą stronę charakteru męża i ojca. Na wszelkie problemy domowe Einstein reagował ucieczką w pracę. Ilość dokonań przed rokiem 1920 sugeruje, że życie rodzinne naukowca nie było szczególnie udane. I jako ojciec, i jako mąż sprawdzał się średnio, więcej empatii odczuwał w stosunku do swoich „bawidełek” i obcych ludzi, z którymi się stykał na co dzień.
Isaacson wykonał tytaniczną pracę pisząc biografię Einsteina. Na kartach książki często przywołuje fragmenty osobistej korespondencji różnych ludzi z naukowcem, przedstawia jego światopogląd nie uciekając się do znanych aforyzmów, często przedstawia źródło i genezę narodzin takiej a nie innej postawy naukowca. Ponadto w dość przystępny sposób stara się wytłumaczyć naukowe osiągnięcia Einsteina, jego zasadę równoważności czy ogólną teorię względności. Wszystkie wydarzenia są solidnie udokumentowane, nie ma miejsca nie niedomówienia czy nieścisłości.
Ważna książka o ważnej postaci. Polecam.
Moja ocena: 5.5

sobota, 28 listopada 2015

Przemysław Borkowski „Hotel Zaświat”

Przemysław Borkowski, Hotel Zaświat, Oficynka, Gdańsk 2013, 311 s.

Krzysztof wraca po latach do rodzinnej miejscowości, by sprzedać dom, w którym się wychował. Tak sielska dawniej kraina lat dziecinnych nie jest już jednak taka jak kiedyś. Powoli ukazuje swoje inne, groźne i mroczne oblicze. Świat, który zapamiętał z czasów dzieciństwa, zmienił się i zdegradował. Powrót do niego nie jest już ani przyjemny, ani bezpieczny, a kolejne wydarzenia popychają bohatera w kierunku tajemnicy, której wcale nie ma ochoty poznawać…

Zacznijmy od tego, że pan Bałtroczyk popełnił wielkie nadużycie rekomendując „Hotel Zaświat” następująco: „«Lśnienie» sobie obejrzyj, szybciej zaśniesz!” Bo książka Przemysława Borkowskiego tak ma się do „Lśnienia” jak pisarstwo Katarzyny Grocholi do prozy Simone de Beauvoir. Kuriozalnie kończy się również druga rekomendacja (Roberta Górskiego): „(...) brak ortograficznych błędów - w Hotelu Zaświat warto zatrzymać się na dłużej”. A ja, głupia, sądziłam do tej pory, że poprawna ortografia to uzus, o którym nawet się w przypadku tekstu literackiego nie wspomina!
Nie wiem, co Przemysław Borkowski chciał przekazać pisząc „Hotel Zaświat”. Książka przez większą część nuży po prostu. Tytułowy bohater szwenda się po rodzinnej miejscowości, rozmawia z ludźmi, obdarowywany jest dziwacznymi opowieściami, które niestety przytacza w całości, czym nuży jeszcze bardziej. Czasami ma zwidy, czasami znajdzie część ciała, czasami poględzi o istocie zła. Nic ciekawego się nie dzieje prawie do ostatnich stron książki. Finał zaś, w zamierzeniu ekscytujący i nieoczekiwany, jest po prostu mieszanką „inspiracji” z filmów „Siedem” i „Boxing Helena”. Nic nowego Borkowski nie wymyślił. Nie znam jego twórczości jako kabareciarza, ale powinien przy niej pozostać, bo pisarzem jest raczej miernym i nawet pisanie bez błędów ortograficznych tu nie pomoże.
W sumie nie bardzo wiadomo, czym miał być „Hotel Zaświat” – tęsknotą za dzieciństwem, traktatem o złu, zbiorem bajań nudzących się ludzi, thrillerem psychologicznym? Do mieszania gatunków też trzeba mieć dryg, a tego pan Borkowski nie posiada.
Książka dobra do czytania w poczekalni u dentysty. Bo nawet borowanie będzie wytchnieniem od perypetii pana Rozkrocznego, aspiranta Kota i biznesmena Wrony.
Moja ocena: 1

piątek, 27 listopada 2015

Rosamund Lupton „Siostra”

Rosamund Lupton, Siostra, Weltbild, Warszawa 2011, 320 s.

„Moja siostra nigdy by się nie zabiła, moja siostra nigdy by się nie zabiła, moja siostra nigdy…” - rozpaczliwie powtarza Beatrice, odkąd poznała potworną prawdę. Rzeczywistość jest gorsza od koszmarnego snu. Zaginięcie, dni gorączkowych poszukiwań, wreszcie – znalezione ciało. Policja, przyjaciele, nawet matka – wszyscy wierzą w hipotezę „samobójstwo”. Ale nie Beatrice. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, na własną rękę szuka przyczyn tragedii. Prawda okazuje się bardziej bulwersująca od najgorszych podejrzeń. A ta powieść – ostra jak brzytwa, zaskakująca nawet dla tych, którzy myśleli, że o thrillerach wiedzą już wszystko.

„Siostra” napisana jest w formie listów do... zmarłej siostry. Co ciekawe, sprawdza się to bardzo dobrze, bo oprócz zagadki śmierci Tess, Rosamund Lupton skupia się na czymś jeszcze: na sile siostrzanej miłości. Listy Beatrice pragnącej dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się z bliską jej osobą pełne są ciepła i intymności; pisząc, może pozwolić sobie na porzucenie maski osoby uporządkowanej i opanowanej, sięga do wspomnień z dzieciństwa – tych szczęśliwych, i tych, które doprowadziły ją do ucieczki z Wielkiej Brytanii. Przeszłość splata się z teraźniejszością, z poszukiwaniami prowadzonymi samodzielnie. Bo w swoim uporze, że nie było żadnego samobójstwa, Beatrice jest osamotniona, pozostali niezmiennie wierzą, że młoda, pełna życia kobieta postanowiła skończyć z sobą. Tymczasem podejrzanych o popełnienie potencjalnej zbrodni przybywa i czytelnik ma pole do popisu do dedukcji własnej.
W „Siostrze” najistotniejszy jest czynnik psychologiczny. Lupton drąży relacje rodzinne, przyczyny ucieczki Beatrice do Nowego Jorku, rozluźniony kontakt z matką, wreszcie – osobowość samej ofiary. Wraz z upływem dni i poznawaniem kolejnych faktów, Beatrice zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę swojej siostry nie znała, ucieknąwszy w poukładane życie, poznawała tylko te chwile, o których Tess mówiła. Zaskakująco dużo zaś, młodsza siostra zostawiała dla siebie.
W książce krew nie tryska na prawo i lewo, autorka nie epatuje drastycznymi scenami. A jednak czytając „Siostrę” można poczuć narastający strach: ile w istocie wiemy o swoich najbliższych, ile chcemy wiedzieć? I do czego prowadzi odkrycie prawdy?
Dobra i mocna powieść.
Moja ocena: 5

czwartek, 26 listopada 2015

Cilla Börjlind, Rolf Börjlind „Przypływ”

Cilla Börjlind, Rolf Börjlind, Przypływ, Czarna Owca, Warszawa 2013, 441 s.

W księżycową noc młoda ciężarna kobieta pada ofiarą wyjątkowo okrutnego morderstwa. Przypadkowym świadkiem zbrodni jest mały chłopiec. Śledczemu Tomowi Stiltonowi nie udaje się ustalić motywu, ani znaleźć sprawców morderstwa. Nie zna on nawet tożsamości ofiary.
Kilkadziesiąt lat później Olivia Rönning, studentka Wyższej Szkoły Policyjnej, przygotowuje referat na temat tej brutalnej zbrodni. Korzystając z wszelkich dostępnych źródeł, stara się wyłowić jak najwięcej informacji. Najtrudniej jest jednak dotrzeć do człowieka, który prowadził wtedy śledztwo - Tom Stilton zapadł się pod ziemię…

Kolejny skandynawski kryminał, kolejne piszące małżeństwo i kolejny policjant z problemami, tak w skrócie można opisać „Przypływ”.
Książka zaczyna się mocnym akcentem, potem, kiedy akcja przenosi się do teraźniejszości, wszystko zwalnia, mnożą się wątki i pojawiają się coraz to nowe postaci. I tak, obok próby rozwiązania zagadki sprzed lat, mowa jest o pobiciach bezdomnych, biznesmenie i matce samotnie wychowującej syna. Pozornie jedno z drugim, trzecim i czwartym nie ma wiele wspólnego, w końcu jednak wszystko zaczyna się ze sobą zazębiać i układać w gładką całość.
Cilla i Rolf Börjlindowie zanim zaczęli pisać kryminały, zajmowali się tworzeniem scenariuszy i to niestety daje się w „Przypływie” odczuć. Rozdziały wydają się być rozpisanymi poszczególnymi scenami, postaci zaś ukazane są powierzchownie, bez większego wnikania w ich myśli i przeżycia. Może w następnych częściach autorzy stali się bardziej powieściowi. Tego nie wiem, bo może kiedyś sięgnę po kontynuację, ale na czas nieokreślony zrobiłam sobie wolne od skandynawskich pisarzy w „Czarnej Serii”.
Ogólnie seria z Tomem Stiltonem i Olivią Rönning zapowiada się ciekawie. Dobra rozrywka na dobrym poziomie.
Moja ocena: 4

Lucinda Riley „Dom orchidei”

Lucinda Riley, Dom orchidei, Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2012, 528 s.

Julia Forrester, słynna pianistka, zrozpaczona po śmierci męża i ukochanego syna, szuka spokoju na angielskiej prowincji. Jednak przewrotny los i przypadkowa wizyta w wiekowym dworze Wharton Park, gdzie Julia spędziła dużo czasu w dzieciństwie, sprawiają że zamiast ukojenia odnajduje miłość i natrafia na trop rodzinnej tajemnicy.

Nie jest wskazane streszczanie treści całej książki na skrzydełku książki. Opis ma zaciekawić, a nie zastąpić lekturę. Dlatego też opis skróciłam maksymalnie, bo znajomość tego, co wydarzy się prawie przy końcu opowieści, tylko psuje przyjemność.
„Dom orchidei” zaczyna się ospale, wręcz nużąco. Akcja nabiera tempa wraz z kolejno czytanymi stronami. Przy końcu zaś, toczy się tak szybko, że czytelnik zastanawia się czy aby autorka nie przesadziła, upychając coraz to nowe pomysły rodzące się w trakcie pisania powieści. Tym samym „Dom orchidei” jest książką nierówną, co nie oznacza, że złą.
Pretekstem do sięgnięcia w przeszłość uczyniła Riley smutną teraźniejszość Julii Forrester, słynnej pianistki. Kobieta przeżywa śmierć męża i syna, próbuje dojść do siebie w domu swego dzieciństwa. Odwiedza też stary dwór Wharton Park, z którym związana była jej rodzina. A potem trafia na pamiętnik lorda Harry’ego Crawforda, syna właściciela Wharton Park i zaczyna się właściwa opowieść. Riley zabiera czytelnika w czasy II wojny światowej. Jest w tej opowieści w opowieści i nieszczęśliwa miłość, i kłamstwa, i zdrada, i przede wszystkim – tajemnice. A wspomnieniom i próbom poznania sekretów po latach towarzyszą orchidee.
Ciekawe jest ukazanie wojny z dala od europejskich pól bitewnych, przeniesienie czytelników do miejsc egzotycznych, równie porywających, co przerażających. Powinność, obowiązek i honor walczą w bohaterach Riley o lepsze z miłością i namiętnościami. Żaden wybór nie będzie dobry, każdy kogoś skrzywdzi.
Czyta się „Dom orchidei” przyjemnie, chociaż, jak wspomniałam, koniec jest zbyt przeładowany, lawina faktów wali się na czytelnika i dosłownie go ogłusza. A jednocześnie niektóre wątki, które mogłyby zostać pociągnięte dalej, są bagatelizowane i muszą ustąpić nowym rewelacjom.
W oczekiwaniu na nową Kate Morton, która zgrabniej sobie radzi w tym gatunku, pewnie sięgnę po inne książki Riley.
Moja ocena: 4

środa, 25 listopada 2015

Marcin Mortka „Miasteczko Nonstead”

Marcin Mortka, Miasteczko Nonstead, Fabryka Słów, Lublin 2012, 295 s.

To Nonstead. To cholerne miasto kryje w sobie coś, co niszczy ludzi. Jednego po drugim. Uwielbiam strach. Nie ma prawdziwszego uczucia od strachu. Ci, którzy uważają miłość za uczucie silniejsze, chyba nigdy się naprawdę nie bali. Ci których dotknęło Zło, nie zamieniają się w krwawe bestie. Nie mordują zatracając się w krwawym szale. Po prostu znikają, tak jakby coś się nimi żywiło. Ich jaźń zapada się w siebie niczym strawiona. A zły tymczasem zanosi się strasznym, obłąkanym śmiechem szaleńca, który właśnie zgasił kolejne życie.

Marcin Mortka znany jest zapewne miłośnikom fantastyki. Ja takowej literatury nie czytam, ale lubię się bać. Skoro Mortka popełnił horror, chciałam przekonać, jak straszy polski autor. Po lekturze uczucia mam mieszane, bo horror okazał się thrillerem i to, co nadprzyrodzone okazało się znajomo ziemskie. Ale ogólnie rzecz biorąc nie było źle.
Głównym bohaterem „Miasteczka Nonstead” jest młody pisarz Nathaniel McCarnish, autor tomu opowiadań „Szepty” bijących na głowę „Buszującego w zbożu” (ograny motyw), który ma dosyć popularności i zaszywa się w jedynym miejscu, gdzie był kiedyś szczęśliwy. Miasteczko zagubione jest wśród lasów (niby też ograny motyw, ale mogłabym czytać takie książki bez końca!), atmosfera wokół niego jest ponura, mieszkańcy dziwni, gdzieś w tle czai się zło. Ludzie żyjący dzień w dzień obok siebie w małej społeczności wydają się doskonale obywać bez świata z zewnątrz, są też wyjątkowo nieufni w stosunku do przybyszów i nie witają McCarnisha z przesadną gościnnością. Ba! Traktują go jak intruza pragnącego poznać ich tajemnice. A tych mają wiele!
Są w „Miasteczku...” nawiązania do prozy Stephena Kinga i do serialu Davida Lyncha „Miasteczko Twin Peaks”. Odpowiednio dawkowany nastrój, nieźle oddany klimat miejsca odciętego od cywilizacji, ludzkich obaw i obsesji. Gdzieś w duszy pobrzmiewa muzyka Angelo Badalamentiego, wraca wspomnienie niedomówień i specyfiki mikrokosmosu małego miasteczka, ludzi doskonale się znających, a przecież w gruncie rzeczy zupełnie sobie obcych.  I chociaż Mortka nie popadł w kicz i schematyzm opisując amerykańską prowincję, zastanawiam się dlaczego akcji nie umieścił w Polsce?  Czyżby u nas nie było obszarów wystarczająco odludnych?
Źle nie jest, wybitnie niestety też nie. Ot, średnia krajowa z tendencją zwyżkową.
Moja ocena: 4

Katarzyna Bonda „Tylko martwi nie kłamią”

Katarzyna Bonda, Tylko martwi nie kłamią, Videograf, Chorzów 2012, 647 s.

Profiler policyjny musi rozwikłać zagadkę śmierci śmieciowego barona, którego ciało znaleziono w jednej z katowickich kamienic. Wszystkie poszlaki wskazują na biznesowe porachunki, ale Hubert Meyer czuje, że sprawa może mieć związek z morderstwem sprzed 17 lat.

Drugie spotkanie z Katarzyną Bondą i jej profilerem Hubertem Meyerem. Wyszło lepiej niż w „Dziewiątej runie”, ale wciąż nie rozumiem: skąd ta popularność autorki.
W „Tylko martwi nie kłamią” namnożyło się wątków jak królików i nie nad wszystkimi Bonda zdołała zapanować. Życie i rozterki miłosne Meyera bardziej męczyły niż ciekawiły, poza tym wydaje mi się, że ilość latorośli uległa zmianie in minus w stosunku do „Dziewiątej runy”, jakby Bonda sama nie wiedziała o czym pisała wcześniej. Dodatkowo, Meyer zachowywał się chwilami żenująco i tandetnie. Nadal nie dało się go polubić, to pewne. Na szczęście w książce pojawiły się postaci na tyle dobrze rozrysowane, że antypatyczność głównego bohatera nie wybija się na pierwszy plan.  
Sama zagadka i nawiązanie do morderstwa sprzed lat okazały się dość ciekawe, chociaż Bonda tak naplątała, że przy końcu trudno było się zorientować kto, kiedy i kogo zabił. Mnożenie tropów i poszlak nie tyle zagmatwało akcję, co uczyniło z niej istny węzeł gordyjski. Gubiłam się w dłużyznach tekstu i meandrach myśli autorki. Sama autorka też nie do końca wiedziała co i kiedy chciała przekazać. Spodobały mi się natomiast opisy Katowic, na tyle sugestywne i interesujące, że zaczęłam szukać „miejsca zbrodni” na mapie Google. Rzadka to frajda nie tylko czytać, ale i widzieć.
Ogólnie wyszło lepiej.
Moja ocena: 3

wtorek, 24 listopada 2015

Anne Holt „W jaskini lwa”

Anne Holt, W jaskini lwa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, 464 s.

Jest 4 kwietnia 1997 roku, pół roku po zmianie rządu w Norwegii. Pani premier Birgitte Volter zostaje znaleziona martwa w swoim gabinecie z raną postrzałową głowy. Ale kogo właściwie zastrzelono? Norweską premier czy Birgitte, osobę prywatną? Norwegia jest wstrząśnięta. Oprócz funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, do sprawy zostaje przydzielonych dwustu policjantów z Komendy Okręgowej Policji w Oslo. Śledztwo prowadzą Billy T. i prokurator Håkon Sand. Obaj tęsknią za Hanne Wilhelmsen, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Czy Hanne wróci, by zaangażować się w tak poważną sprawę w kraju?

Zgrabnie napisany thriller z tajemnicą w tle. Po raz kolejny Norwegia ukazana jest jako kraj nie tak idealny, jakim go chcemy widzieć. W sumie ludzie są tylko ludźmi i zwęszywszy pieniądze i możliwość wzbogacenia się kosztem bliżej nieokreślonych mas, potrafią iść na wiele kompromisów z własnym sumieniem.
Dobrze mi się czytało „W jaskini lwa” nie tylko dlatego że lubię, kiedy zagadka sięga daleko w przeszłość i po latach odbija się sprawcom moralną czkawką. Istotne jest również to, że Holt oddawała głos poszczególnym bohaterom i każdy z nich relacjonując akcję, dodawał coś niecoś od siebie. Nieszczególnie brakowało mi za to Hanne Wilhelmsen, prawdę mówiąc, jej postać w „Śmierci demona” trochę mnie irytowała. Nie ma też w książce galopującej akcji, nie przepadam za pościgami, wybuchami i wszelkimi efektami pirotechnicznymi, więc mi to odpowiadało. Opisała za to Holt cały brud, w jakim (w mniejszym lub większym stopniu) babrają się politycy. Coś o tym wie, sama przez parę miesięcy pełniła funkcję ministra sprawiedliwości.
Jeśli mi wpadnie jeszcze jakaś Holt w ręce, pewnie książkę wypożyczę. Ale wątpię czy będę specjalnie szukać innych tytułów, bo mam zbyt dużo do czytania.
Moja ocena: 3.5

Joe Alex „Cicha jak ostatnie tchnienie”

Joe Alex, Cicha, jak ostatnie tchnienie, Elipsa, Warszawa 2005, 191 s.

Znany wydawca Melwin Quarendon zaprasza wybraną grupę ludzi związanych z kryminologią do swej ponurej posiadłości, w celu uczczenia kolejnego sukcesu wydawniczego. Organizuje z tej okazji kontrowersyjną zabawę związaną z mroczną historią zamku. Warownia, odcięta w czasie przypływów od świata, była kilkaset lat wcześniej świadkiem niewyjaśnionego nigdy morderstwa lady Ewy de Vere. Uczestnicy spotkania, wśród których nie zabrakło Joe Alexa i Bena Parkera mają za zadanie odnaleźć ukryte od lat szczątki dziewczyny, zamordowanej przez zazdrosnego męża. Gra niespodziewanie kończy się z powodu innego morderstwa - w okrutny sposób ginie sekretarka wydawcy. Jedynie słynna spirytystka Alexandra Wardell widzi w tym sens, gdyż - według niej - śmierć ślicznej Grace Mapleton stała się wypełnieniem klątwy ciążącej na zamczysku. Joe Alex musi jednak odsunąć na bok możliwość działania sił nadprzyrodzonych i wśród gości odnaleźć osobę z najpoważniejszym motywem zabójstwa.

„Cicha jak ostatnie tchnienie” to ostatnia książka jaką napisał Maciej Słomczyński vel Joe Alex o przygodach Joe Aleksa i Bena Parkera. I chociaż wszystko wydaje się w tym kryminale pasować do siebie jak dobrze dobrane puzzle, to na koniec poczułam ni to niesmak, ni rozczarowanie.
A zaczęło się klasycznie: odcięty od świata zamek, ograniczona grupa ludzi i pozornie nikt nie mógł popełnić morderstwa, bo wszyscy widzieli wszystkich przez cały czas. Alex i Parker czekając na miejscowe posiłki i odpływ, rozmawiają z gośćmi i personelem, z szafy zaczynają wysypywać się tony trupów i nobliwi goście nie wydają się już tacy nobliwi. Rychło okazuje się, że ofiara sama była sobie winna, a mężczyźni to istoty uczciwe, choć zdarza im się zbłądzić, błądzą jednak nie z własnej woli, ale z powodu kuszących ich kobiet. Mniej więcej taki jest sens tłumaczeń przepytywanych dżentelmenów. Dodajmy do tego wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę i stawianie się ponad prawem.
Zagadka jest logiczna, akcja poprowadzona sprawnie i bez dłużyzn, ale zabrakło w tej książce umiaru. Joe Alex jako męska Nemesis rozszalał się na dobre i jakby stracił kontakt z rzeczywistością.
Moja ocena: 3.5

Filip Springer „Miedzianka. Historia znikania”

Filip Springer, Miedzianka. Historia znikania, Czarne, Wołowiec 2011, 268 s.

Filip Springer przez ponad dwa lata szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego miasteczko z siedmiowiekową tradycją zniknęło z powierzchni ziemi. Czy stało się tak na skutek zniszczeń spowodowanych rabunkowym wydobyciem uranu przez Rosjan prowadzonym tutaj w latach 1948-1952? Czy też opowieści o szkodach górniczych zostały wymyślone przez władzę jako pretekst do wyburzenia miasta i ukrycia tajemnicy z przeszłości?

Filip Springer jeździł do Miedzianki przez kilka lat. Rozmawiał, obserwował i notował. A potem napisał reportaż o zapomnianym mieście innym niż wszystkie. Są w Polsce miejscowości opustoszałe i niszczejące: Pstrąże, Kłomino, Borne Sulinowo. Mają one jednak wspólną cechę: wcześniej stacjonowały w nich wojska radzieckie, były to osady samowystarczalne, blokowiska nie mające historycznej przeszłości. Tymczasem historia Miedzianki jest inna; kiedy znalazła się w powojennych granicach Polski, istniała już kilkaset lat; zamieszkana przez Niemców nosiła nazwę Kupferberg. Po 1945 roku Niemców wysiedlono, Kupferberg stał się Miedzianą Górą i stracił prawa miejskie. W kilka lat później zaczęło się znikanie. Nieszczęściem miasta/wsi było to, że w okolicy znajdowały się bogate złoża rud uranu. Ziemia pod Miedzianką w ciągu dziewięciu lat istnienia ukrytej kopalni została przeorana wzdłuż i wszerz, rabunkowa gospodarka doprowadziła do tego, że zaczęła się zapadać ziemia. Wraz z nią zapadali się ludzie, zwierzęta, nawet budynki.
Springer opowiada historię niektórych wysiedlonych Niemców, którzy wyjeżdżając zostawiali za sobą piękne miasteczko. Wróciwszy po latach, zastali tylko łąki, pola, kilka domów. Springer opowiada też historię górników i górniczek zatrudnionych po wojnie w tajnej kopalni, pracujących w nieludzkich warunkach, pośród tajniaków i rosyjskich nadzorców. W końcu Springer opowiada historię o zamknięciu zakładu i decyzji o likwidacji Miedzianki.
Książka-reportaż to opowieść o tym, jak okres błędów i wypaczeń odbił się na konkretnej grupie ludzi, jak wyglądało powojenne życie na tym obszarze Ziem Odzyskanych, jak sukcesywnie niszczono ludzi i przeszłość. Różnie wspominają powojenną Miedziankę przepytywani ludzie, jedni mówią, że było bardzo, bardzo źle, inni, że wcale nie tak bardzo. Prawdy nie dojdzie już nikt. Prawdą są tylko nieistniejące budynki i mieszkańcy rozrzuceni po okolicznych miastach, upchani w blokowiska, pozbawieni przestrzeni i swej krótkiej, powojennej historii.
Moja ocena: 5.5

Opowieść Springera nie kończy się optymistycznie. Ale życie potrafi czasem spłatać figla. Miedzianka nie znikła z mapy Polski. Odwrotnie – we wsi odbudowano browar, powstała ścieżka edukacyjna „Szlak Miedzianka – Mniszków – 900 lat historii”, podobno buduje się nowe domy. Zatem istnieje szansa, że pozostanie w tym miejscu coś więcej niż tylko drzewo z małą tabliczką: „ERINNER DIE LEUTE VON KUPFERBERG”.

niedziela, 22 listopada 2015

Daria Doncowa „Śpij, kochanie”

Daria Doncowa, Śpij, kochanie, Świat Książki, Warszawa 2005, 318 s.

Daria Wasiljewa, detektyw-amator, ratuje młodą dziewczynę spod kół pędzącego pociągu. Kilka godzin później dziewczyna ta wyskakuje z okna szpitala. Policja umarza śledztwo ze względu na niemożliwość zidentyfikowania samobójczyni - dziewczyna nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Daria nie może się z tym pogodzić i rozpoczyna prywatne śledztwo. Okazuje się, że czworo znajomych zmarłej dziewczyny popełniło samobójstwa w taki sam sposób...

Daria Doncowa zaczęła pisać mając 45 lat, czyli w wieku, kiedy większość pisarzy albo czuje się wypalona, albo ma ugruntowaną pozycję. Przez następne 10 lat wydała około stu książek, co przyniosło jej nie tylko ogromną popularność, ale i posądzenie o zatrudnianie całego sztabu ghostwriterów. Jaka jest prawda, nie wiem i nie wnikam, bo postawmy sprawę jasno: książki Darii Doncowej to nie jest przykład literatury wybitnej. Jest to natomiast przykład, jaka powinna być literatura rozrywkowa. Przy tym opowieści Doncowej to również bardzo dobry (i zdrowy) środek antydepresyjny.
Główna bohaterka ratując samobójczynię wplątuje się w sprawę, której początki sięgają daleko w przeszłość. Cierpliwie podąża śladem dziewczyny, której samobójstwem milicja nie jest zainteresowana w ogóle, nie pierwsza to ani ostatnia ofiara zdecydowana skończyć ze swoim życiem. Kiedy trzeba Daria Wasiljewa udaje dobrą duszę z Francji, kiedy indziej wyjmuje fałszywą legitymację MSW, przy okazji ukazując mentalność swych rodaków przez lata żyjących w obawie przed kontaktami z organami ścigania i tęskniących za niedostępnym Zachodem. W „Śpij, kochanie” pojawiają się pątnicy, czarownik, płaczka, hipnotyzer, primabalerina... Korowód barwnych charakterów uzupełnia lekkie pióro pisarki, dzięki czemu ironiczne, chwilami gorzkie spojrzenie na „nową Rosję” nie zmienia się w litanię skarg i zażaleń do życia. Łatwo nie jest. Ale Doncowa stara się wnieść w to życie chociaż odrobinę pozytywnego myślenia, a przede wszystkim sprawia, że większość jej bohaterów wzbudza sympatię, a nawet ci najgorsi – współczucie. W czasach, kiedy autorzy kryminałów lubują się w opisywaniu wszystkich w czarnych barwach, takie jaśniejsze spojrzenie na ludzi jest ważne. I szczerze mówiąc, przyjemniejsze.
Polecam.
Moja ocena: 4.5

czwartek, 19 listopada 2015

Katarzyna Bonda „Dziewiąta runa” aka „Sprawa Niny Frank”

Katarzyna Bonda, Dziewiąta runa, Videograf II, Chorzów 2011, 427 s.

Kiedy aktorka Nina Frank zostaje znaleziona w swoim dworku nad Bugiem martwa, do Mielnika nad Bugiem przyjeżdża Hubert Meyer - profiler policyjny i zaczyna po kolei odkrywać tajemnice gwiazdy. Poznając sekrety Frank i próbując stworzyć profil jej mordercy, Hubert Meyer analizuje także swoje życie, atakują go wspomnienia i przy okazji badania zbrodni dociera do skrywanych przed sobą własnych tajemnic.

Achy i ochy prawie wszędzie nad Katarzyną Bondą, zatem skoro zauważyłam w bibliotece, wzięłam „Dziewiątą runę” i „Tylko martwi nie kłamią”. Lubię zaczynać od początku, więc chociaż część druga wydawała się bardziej interesująca, najpierw sięgnęłam po „Dziewiątą runę”.
Mam mieszane uczucia po lekturze. Ba! Już w trakcie czytania zdarzały się chwile, że „Dziewiątą runę” chciałam odłożyć i pal licho, kto zabił, bez tej wiedzy można żyć. Ciężko jest czytać książkę kiedy głównego bohatera nie można nijak polubić, a ofiary – nijak żałować. Jeszcze ciężej – kiedy autorka posługuje się sztampowym językiem: „ból głowy wgniatał mnie w ciemność poduszki”, „(...) zgubiłam się w meandrach moich marzeń” i wyświechtanymi kalkami: „sprzedałam im trzydziesty siódmy wystudiowany uśmiech”. Wyznania mordercy są wplecione we fragmenty internetowego dziennika i akcji sensu stricto. Nie wnoszą do opowieści nic nowego, żadnego dramatyzmu, chociaż Bonda stara się epatować okrucieństwem i patologią wszelkiego rodzaju: „rycie w twojej idealnej skórze bardzo mnie uspokajało”, „gdybym mógł, zabiłbym cię jeszcze mocniej”. Pomysły są nawet niezłe, nie nadąża jednak warsztat pisarski.
„Dziewiąta runa” reklamowana jest jako powieść kryminalna, stąd może taka ilość pobocznych, niestety najzupełniej zbędnych, wątków. Penisowo-sercowe rozterki Meyera, niesympatyczni współpracownicy/przełożeni, stosunek mieszkańców do obcych – widać, że autorka bardzo się starała przybliżyć czytelnikom cały świat, który sobie wymyśliła, ale wykonanie było toporne, mające tyle finezji co reklama środków na przeczyszczenie. Nic jednak nie jest gorsze od wprowadzenia do powieści elementów onirycznych. Majaki profilera po wypiciu mikstury (sic!) u specjalistów od egzorcyzmów, bioterapii i talizmanów to jakieś nieporozumienie, podobnie jak dwa ostatnie rozdziały książki, mające pozostawić czytelnika w niepewności, a tak naprawdę – budzące raczej irytację.
Dawno nie czułam takiej ulgi, kiedy skończyłam książkę.
Moja ocena: 2

środa, 18 listopada 2015

Audrey Niffenegger „Żona podróżnika w czasie” aka „Miłość ponad czasem. Historia inna niż wszystkie” aka „Zaklęci w czasie”

Audrey Niffenegger, Żona podróżnika w czasie, Świat Książki, Warszawa 2007, 495 s.

Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie..

Pod koniec lipca 2014 na portalu „Lubimy czytać” pojawił się tekst o 20 książkach, które zmieniły życie czytelników. Jedynym kryterium ograniczającym była płeć autorów, a właściwie autorek, bo wybierano utwory kobiet. Pomijając bezsensowność takiego warunku, bo nie płeć autora jest ważna, lecz jego talent, styl i to, co ma do powiedzenia (napisania), listę przeczytałam z zaciekawieniem. Lektura połowy z nich była za mną i nie przeczę, były to w większości książki bardzo dobre i dobre. Gorzej z drugą dziesiątką. George Eliot wciąż czeka w kolejce do czytania, Doris Lessing też. A Niffenegger wpadła mi w ręce w niedługi czas potem. I może bym jej nie wypożyczyła, gdyby nie wspomniany artykuł.
Przeczytałam i... no cóż, mojego życia „Żona podróżnika w czasie” nie zmieniła. Aczkolwiek czytało się „Żonę...” z przyjemnością. Któż nie chciałby podróżować w czasie? Motyw ten wykorzystywano w literaturze już wielokrotnie, autorka ukazała go jednak z zupełnie innej perspektywy: jako schorzenie genetyczne. Henry DeTamble ma problem z pozostawaniem w teraźniejszości. Ani on, ani Clare nigdy nie są pewni dnia, godziny kolejnego rozstania. Żyją we trójkę: oni i choroba Henry’ego. Patrząc z takiej perspektywy już trudniej zazdrościć bohaterowi jego zdolności. Każdy jego przeskok z teraźniejszości to walka o przeżycie, ubrania, pieniądze, zdrowie. Każdy jego powrót to zaledwie próba zahaczenia się w normalności.
Niffenegger bardzo zgrabnie żongluje w powieści teraźniejszością i przeszłością. Z pozornego chaosu wyłania się opowieść spójna i ciekawa. Jak to w życiu: chwilami jest dramatycznie, chwilami dowcipnie, ale zawsze konsekwentnie i logicznie. Owszem, jest to książka o miłości: trudnej, naznaczonej troską i tęsknotą; przy tym wyrozumiałej i gotowej na wyrzeczenia. Przemyca jednak Niffenegger i kwestie etyczne: czy i na ile można wykorzystywać znajomość przyszłości do własnych celów albo jak wiele można powiedzieć a ile przemilczeć dla dobra innej osoby.
Na szczęście autorka nie pisze w konwencji romansu, a pomysł z podróżami w czasie jest tylko pretekstem do ukazania bardziej uniwersalnej prawdy: życia z kimś nieuleczalnie chorym, bycia z nim na dobre i na złe. „Żona podróżnika w czasie” to powieść obyczajowa skrojona na miarę XXI wieku, z udziwnieniami, żeby wyróżnić się w zalewie literatury wszelakiej, ale opowiadająca o wartościach ponadczasowych.
Moja ocena: 5

wtorek, 17 listopada 2015

Paweł Smoleński „Irak. Piekło w raju”

Paweł Smoleński, Irak. Piekło w raju, Czarne, Wołowiec 2012, 295 s.

Książka to zbiór reportaży. Opowiadają one o najnowszej historii Iraku. Autor stara się przedstawić ten kraj w sposób obiektywny. Odwołuje się do opowieści samych Irakijczyków. Czytelnik może dowiedzieć się jak skomplikowana jest sytuacja w tym kraju, przeczytać o okrucieństwie dyktatury, arogancji najeźdźców. Warto przeczytać i ponownie zastanowić się nad koniecznością i sposobem przeprowadzenia misji stabilizacyjnej. Poruszająca, niezwykle barwna, unikająca jednoznacznych ocen książka.

Zastanawiałam się czy nie przełożyć opisywania książki Smoleńskiego. Cztery dni temu doszło do serii zamachów w Paryżu. Do zamachów przyznało się ISIS, które narodziło się w Iraku (w skrócie: ISIS, czyli Państwo Islamskie to organizacja terrorystyczna pełna oszołomów chcących ustanowienia hierokracji opartej na zasadzie szariatu na terytorium Iraku, Syrii i Libii). Jak niepokojąco i aktualnie brzmią słowa jednego z rozmówców Smoleńskiego:

„Chcecie zawładnąć naszą ziemią. Chcecie rządzić naszymi duszami. Nie obchodzi was szczęście Irakijczyków. Patrzycie tylko na naszą ropę, wyciągacie ręce po cały arabski świat. Uderzacie w serce islamu, macie w pogardzie to, co dla nas święte. Ludzie prawdziwej, głębokiej wiary nie mogą się na to zgodzić. W tej wojnie rychło okazało się, że nie idzie o głowę Saddama, ale o podbój Iraku. Musieliśmy coś zrobić.
Walczymy pod wezwaniem «Allah Akbar», Bóg jest wielki. To nasza nazwa, nasze imię, znak rozpoznawczy, jesteśmy mudżahedinami. Nie mamy nad sobą żadnej organizacji politycznej, nigdy nie będziemy partią żebrzącą o amerykańską jałmużnę. Taka polityka nas nie obchodzi. W Iraku nastał czas walki, a nie debat i układów.”1

Smoleński zbierał materiały do „Iraku” ponad dziesięć lat temu, kiedy Amerykanie w ramach wojny z terroryzmem, postanowili „wyzwolić” Irakijczyków od Saddama Husajna (i przy okazji położyć łapę na tamtejszych złożach ropy). „Wyzwoliciele” nie byli jednak witani radośnie przez naród, który wyswobodzili spod tyranii klanu Tikriti. Po interwencji Amerykanów Irakijczykom wcale nie zaczęło żyć się lepiej. Jak każdy medal ma dwie strony, tak i każdą historię można opowiedzieć przynajmniej z dwóch punktów widzenia. Rozmówcy Smoleńskiego narzekają, wspominają i pomstują odmieniając słowo „bieda” przez wszystkie przypadki. Dziennikarz natomiast pisze o mentalności getta, o biedocie z Saddamijjat al-Karch, o stertach śmieci przy przytulnych uliczkach, skwerach zamienionych w wysypiska odpadów, o koślawych komórkach stawianych przy nowych domach. I o nienawiści do wszystkiego, co zachodnie. Paradoksalnie, młodzi Irakijczycy chętnie nazywając Amerykanów terrorystami i okupantami, równie chętnie korzystają z dobrodziejstw technologii komputerowej, do której uzyskali dostęp dopiero po obaleniu dyktatora. Zindoktrynowani przez mułłów i imamów krzyczą, że nie podzielają żadnych wartości ze swoimi zachodnimi rówieśnikami, są muzułmaninami, Irakijczykami... A może po prostu są przeżarci islamem na wskroś? Religią, która stała się ucieczką od kłopotów dnia powszedniego. Człowiek, żeby egzystować, musi w coś wierzyć. Im gorsza egzystencja, gorsze wykształcenie, tym łatwiej oczarować człowieka wizją raju w niebiesiech, nagrodą w postaci dziewic za bycie męczennikiem. Smoleński rozmawiał z różnymi ludźmi, bardziej lub mniej wykształconymi, z mężczyznami, chłopakami, kobietami. Ich teraźniejszość anno domini 2003:

„Trzymam w domu broń do obrony przed bandytami. Nie mam innego wyboru. Zanim przyszli Amerykanie, bronił mnie Sajjid, sypiałem spokojnie, bez strachu, że ktoś zrabuje mój dobytek. Dziś nie mogę zaufać ani policjantowi, ani urzędnikowi. Wszędzie łapownictwo, korupcja, protekcja. Bandytyzm, złodziejstwo, gwałt.”2

„Gdy rządził nami Prezydent, mieliśmy prąd. Gaz do gotowania kosztował trzysta dinarów i też było go pod dostatkiem. Bandyci siedzieli w więzieniach, wieczorami mogłam iść z mężem na spacer. Nie bałam się, że Kuwejtczycy porwą nasze córki albo podpalą dom. Nie lękałam się o majątek. Nawet biedacy z najgorszych bagdadzkich nor mieli każdego ld al-Fitr świątecznego kurczaka (...).”3

Życie Irakijczyków nigdy nie było łatwe. Kiedyś musieli w milczeniu znosić poczynania Husajna i jego klanu; jego synowie mogli mieć wszystko i wszystkich. Mogli zmieniać samochody pod kolor ubrań, mogli zabijać, mogli skazywać na tortury. Właśnie, tortury... Irakijczycy wykorzystywali je nie tylko po to, by zniszczyć wroga narodu, ale i aby „przekonać do współpracy” ludzi opornych, acz potrzebnych. Tak „przekonano” sobowtóra Husajna – Latifa Jahję. Pokazano mu trzydzieści pięć filmów z zarejestrowanymi scenami tortur (nie żyję na tym świecie od wczoraj, nie po raz pierwszy czytałam o torturach, ale drastyczność scen opisanych przez Smoleńskiego przyprawiła mnie o mdłości). Dzięki temu Jahja miał lepiej służyć reżimowi. Torturowano nie tylko mężczyzn. Kobiety i dzieci też.
Dla jednych Irak był więzieniem, inni żyli bezkonfliktowo, z dala od politycznego zgiełku, rozpasanych Tikriti, nieustannej groźby śmierci. Ci drudzy teraz tęsknią za spokojem, wspominają czasy, kiedy bandytyzm był udziałem nielicznych. Po interwencji Amerykanów doszło do eskalacji przestępstw, łapówkarstwa, korupcji. I terroru. Smoleński słuchał, notował, zadawał pytania. Spisał to wszystko w barwach smutnych, szarych jak ówczesne życie Irakijczyków, acz z przebłyskami koloru, czyli słowami tych, którzy starali się nie tylko odnaleźć w nowej rzeczywistości, ale i nie poddawać się rządom domorosłych terrorystów.
„Irak. Piekło w raju” to nie tylko opowieść o zubożałym społeczeństwie. To również opowieść o fanatycznej nienawiści, narodzinach teokratycznego reżimu na ruinach reżimu Husajna. To opowieść o ludziach widzących wszystko tylko w dwóch barwach: czarnej i białej, gdzie nie liczy się to, czy człowiek jest dobry, mądry, uczciwy, ale to, czy wierzy w Allaha czy nie. I chociaż Smoleński starał się zachować neutralność, to ostatnie akapity jego „Podziękowania” ukazują, że zmian na lepsze można oczekiwać długo. Właściwie bez końca.
Moja ocena: 5


1 P. Smoleński, Irak. Piekło w raju, Czarne, Wołowiec 2012, s. 94.
2 Ibidem, s. 55.
3 Ibidem.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Mary Higgins Clark „Zaginiony rękopis”

Mary Higgins Clark, Zaginiony rękopis, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, 319 s. 

Znany archeolog Jonathan Lyons odkrywa w skrytce opuszczonego kościoła bezcenny manuskrypt, skradziony przed pięcioma wiekami z Biblioteki Watykańskiej. Niedługo potem pada ofiarą zabójstwa. Czy winną jest cierpiąca na chorobę Alzheimera żona czy raczej ktoś z najbliższych współpracowników profesora? I czy list Chrystusa do Józefa z Arymatei wróci na swoje miejsce?

Zarówno okładka, jak i tytuł sugerują, iż zaginiony tekst jest większy objętościowo, niż wynika to z książki Higgins Clark. Żeby na tym się skończyło... Strasznie przewidywalna książka, chociaż pomysł ciekawy. Właśnie na ów pomysł dałam się złapać i tym samym nieodwracalnie zmarnowałam kolejne godziny życia na książkę nudną i schematyczną.
Całość jest powierzchowna, setek lat historii w ogóle się nie czuje, a kim jest morderca – można się domyślić aż nazbyt szybko. Nie polecam. Chyba że ktoś lubi się katować literaturą ogłupiającą lub jest wielbicielem twórczości Higgins Clark, która może i była „Królową Suspensu”, lecz z wiekiem i produkowaniem książki za książką stała się raczej „Królową Nonsensu”. Tyle w temacie.
Moja ocena: 1

Agatha Christie „Tragedia w trzech aktach”

Agatha Christie, Tragedia w trzech aktach, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996, 246 s.

Herkules Poirot nie musi szukać roboty, sama go znajdzie. Ktoś otruł pastora i lekarza – mamy ten sam modus operandi i świadków, a jednak śledczy są bezradni. Wśród podejrzanych jest kamerdyner. Uciekł, czyli zabił?
W przedstawieniu bierze udział wiele osób, ale sir Charles Cartwright gra główną rolę, konkurując z legendarnym detektywem.
Trzeba znaleźć motyw i reżysera zbrodni, a tymczasem Herkules Poirot buduje domki z kart. Wprawdzie pozostaje nieco w cieniu, ale zarzuca przynętę i po mistrzowsku rozgrywa finałową scenę „Tragedii w trzech aktach”.

W „Tragedii w trzech aktach” Herkules Poirot bardzo długo kryje się w cieniu pana Satterthwaite’a, dżentelmena występującego w opowiadaniach o tajemniczym panu Harleyu Quinie, Hermione Lytton Gore zwanej Egg i Charlesa Cartwrighta – uznanego aktora, który bawi się w detektywa.
Najpierw ginie niepozorny pastor, później lekarz, dobry znajomy zarówno Cartwrighta, jak i pana Satterthwaite’a. Aktor wręcz zapala się do śledztwa i przez większość książki, to on gra główne skrzypce. Towarzyszy mu Satterthwaite. „Tragedia w trzech aktach” to klasyczny kryminał w stylu Agathy Christie: dużo śladów, dużo niewiadomych i zaskoczenie na koniec. Nie ma rozwlekłych retrospekcji, które w dzisiejszych czasach tak skutecznie zwiększają objętość książek, ale czy tak naprawdę są potrzebne? Bohaterowie głównie zajmują się rozwiązaniem zagadki, w tle zarysowany jest delikatnie wątek zakochania. Poirot wszystko obserwuje i analizuje korzystając ze swoich „szarych komórek”, aby w końcu odkryć motyw. Co ciekawe, Agatha Christie pierwotnie, w wersji książki wypuszczonej na rynek amerykański, wskazała zupełnie inne przesłanki kierujące mordercą. Zmieniła je rok później, kiedy „Tragedia w trzech aktach” ukazała się w Wielkiej Brytanii. Amerykański recenzent wspominał o „motywie niezwykłym, właściwie niespotykanych w annałach kryminalistyki”, tymczasem podstawą tłumaczenia polskiego jest wersja brytyjska z roku 1935, uznawana za standardową.
Przyznaję, że intryguje mnie ów niespotykany motyw, co nie znaczy, że ten, który przedstawiła Christie później jest banalniejszy. Tak czy inaczej, „Tragedia w trzech aktach” to rozrywka w najlepszym wydaniu.
Moja ocena: 4.5

niedziela, 15 listopada 2015

Anne Holt „Śmierć demona”

Anne Holt, Śmierć demona, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 284 s.

W prowadzonym przez Armię Zbawienia domu dziecka zostaje brutalnie zamordowana wychowawczyni. W tym samym czasie ucieka stamtąd dwunastoletni Olav. Czy jego ucieczka ma związek z zabójstwem? W trakcie śledztwa komisarz Hanne Wilhelmsen odkrywa wiele mrocznych tajemnic związanych z funkcjonowaniem instytucji. Wśród podejrzanych są zarówno wychowawcy, jak i wychowankowie… Powieść kryminalna o winie i pokucie, zaskakująca do ostatniej strony i poruszająca ważny problem ingerencji państwa w opiekę nad dzieckiem.

Nie wiem czy sięgnęłabym po „Śmierć demona”, gdyby nie kraj popełnienia morderstwa. Tyle się w zeszłym roku mówiło o dziwnych poczynaniach opieki społecznej w Norwegii (sprawa odebrania dziecka Polakom była szeroko opisywana i komentowana), że chciałam przekonać się, jak opiekę socjalną opisała Anne Holt, która poza tym, że pisze kryminały z Hanne Wilhelmsen w roli głównej, jest również prawniczką i byłym ministrem sprawiedliwości.
Opisywany w „Śmierci demona” dom dziecka nie jest placówką ani wzorową, ani przyjazną dla podopiecznych. Podopieczni zaś są dziećmi z zaburzeniami emocjonalnymi, często nieprzystosowanymi do życia w otaczającym je społeczeństwie. Holt nie skupiła się wyłącznie na zbrodni, stara się wniknąć w świat dzieci trudnych, ich opiekunów, w świat wychowawców, którzy nie zawsze odnajdują się w swoim zawodzie. Wątki psychologiczne zgrabnie przeplatają się z wątkami kryminalnymi, po raz kolejny wychodzi na jaw, że właściwie każdy ma coś do ukrycia niezależnie od tego czy reprezentuje prawo, czy opiekę społeczną, czy też jest człowiekiem zagubionym w życiu.
Czyta się „Śmierć demona” szybko. Do ostatniej strony Holt wodzi czytelnika za nos. Ba! Do ostatniego zdania! Nie ma dłużyzn, nachalnej dydaktyki, po prostu dobra, acz mroczna rozrywka.
Moja ocena: 4

piątek, 13 listopada 2015

Lars Kepler „Hipnotyzer”

Lars Kepler, Hipnotyzer, Czarne, Wołowiec 2013, 628 s.

W środku grudniowej nocy psychiatrę Erika Marię Barka budzi telefon ze sztokholmskiego szpitala. Komisarz kryminalny Joona Linna prosi go o pilną pomoc – leczenie nieprzytomnego pacjenta, który doświadczył poważnego urazu. Ma nadzieję, że za pomocą hipnozy Erik będzie mógł komunikować się z chłopcem, umożliwiając policji przesłuchanie go. Dzięki temu może uda się ustalić, kto brutalnie zamordował jego rodziców i młodszą siostrę, a następnie znaleźć i ocalić starszą siostrę, zanim będzie za późno.
Jednak od ostatniego razu, gdy Erik praktykował hipnozę, minęło dziesięć lat, a psychiatra obiecał sobie, że nigdy do tego nie wróci. Powracające bolesne wspomnienia z tamtego czasu sprawiają, że decyduje się odmówić policji swojej pomocy. Gdy w końcu daje się jednak przekonać, zostaje uruchomiona seria nieprzewidzianych zdarzeń…

Tak sobie myślę, że małżeńskie duety piszące kryminały stają się szwedzką specjalnością, podobnie jak żarty z IKEA czy kiszony śledź. Wspólnie pisali Maj Sjöwall i Per Wahlöö, wspólnie piszą Cilla i Rolf Börjlindowie oraz Alexandra i Alexander Ahndoril. Ci ostatni przyjęli pseudonim Lars Kepler.
„Hipnotyzer” zapoczątkowuje serię z komisarzem Joona Lima. Komisarz występuje sporadycznie, inaczej niż tytułowy hipnotyzer Erik Maria Barka, którego jest aż za wiele. Połowa książki to jego rozterki, jego wspomnienia i jego kłopoty. Bez poznania większości z nich, czytelnik mógłby się spokojnie obyć. Podobnie jak mógłby się obyć bez żenujących scen seksu.
Sam zarys fabuły jest ciekawy, przyznaję. Acz rozwiązania proponowane przez duet ocierają się chwilami o pomroczność jasną. Fantastyczna wytrzymałość mordercy, który powinien zejść z tego padołu po odniesieniu już jednej trzeciej z tych ran, powierzchowność motywów jakimi się kierował przy zarzynaniu połowy miasta, krew lejąca się litrami... Dodajmy do tego wątki, które pojawiają się i nikną na tej samej stronie... i po prostu człowieka cholera bierze! Chwilami odnosiłam wrażenie, że każdy z autorów pisał swoją część, po czym sprawdzili mniej więcej czy treść trzyma się kupy nie wnikając w szczegóły. Szkoda. I raczej sobie odpuszczę pozostałe książki o Joonie Limie.
Moja ocena: 3.5

Anna Mieszkowska „Dzieci Ireny Sendlerowej” aka „Matka dzieci Holocaustu”

Anna Mieszkowska, Dzieci Ireny Sendlerowej, Muza, Warszawa 2009, 375 s.

Książka Anny Mieszkowskiej dokładnie i szczegółowo pokazuje dzieła i czyny, prace i dnie, ujawnia niezwykły format moralny Ireny Sendlerowej. Tylko ktoś najwyższej ludzkiej klasy mógł dokonać czegoś tak ogromnego, jak uratowanie w czasie Zagłady 2500 żydowskich dzieci.
Irena Sendlerowa stała się w ostatnich latach osobą publiczną, o której mówi się w artykułach i w audycjach radiowych, o której opowiada się w dokumentalnych filmach. Już teraz jest symbolem heroizmu oraz poświęcenia i wszelkie po temu ma dane, by stać się symbolem dobrych, przyjacielskich stosunków łączących społeczność polską ze społecznością żydowską.

Według słownika PWN, bohater to „osoba, która odznaczyła się męstwem”. Prowadząc dyskusje w liceum czy na studiach (historycznych nomen omen) o postaciach, wyróżniających się bohaterstwem w czasie II wojny światowej często padały nazwiska Jana Bytnara („Rudy”), Tadeusza Zawadzkiego („Zośka”), Janusza Korczaka, Maksymiliana Kolbego czy Jana Karskiego. Nie padło jednak nigdy imię i nazwisko Ireny Sendlerowej. Okres liceum mogę zrozumieć, pomimo zmian ustrojowych, szliśmy starym programem jeszcze, a nauczycielką historii była osoba, która nigdy nie dodała od siebie słowa na temat lekcji ponad to, co stało w podręczniku. Historię kończyłam dziesięć lat później (tak się złożyło), wykładowca był dość młodym facetem, miał wiele wiadomości, ale jak to z wykładowcami bywa, specjalizował się w czymś innym i nade wszystko lubił słuchać swego głosu. O Holocauście chyba nawet nie rozmawialiśmy.
O Irenie Sendlerowej dowiedziałam się w jakiś czas po obronie magisterium. A latem zeszłego roku przeczytałam w końcu jej biografię. Muszę przyznać, że oczekiwałam więcej. Rozumiem zapał czterech uczennic z Uniontown, podziwiam ich inicjatywę, napisanie sztuki i zaangażowanie, ale poświęcenie im kilkudziesięciu stron na samym początku książki wydaje mi się dziwnym zabiegiem. Zanim Anna Mieszkowska zacznie opowiadać o Irenie Sendlerowej, trzeba przebrnąć przez tekst bardzo luźno związany z bohaterką opowieści.
Co istotne (dla mnie), nadal nie uzyskałam zadowalającej odpowiedzi, dlaczego w PRL tak skutecznie wyciszono wojenną działalność pani Sendlerowej. Powojenną biografię i działalność społeczną bohaterki swojej książki zamyka Anna Mieszkowska właściwie w kilku akapitach. Owszem, w „Słowie wstępnym” autorka próbuje wyjaśnić powody milczenia, pisząc: „Na liście bohaterów po prostu nie mieściła się działaczka społeczna, wywodząca się wprawdzie z lewicy, ale dalekiej od ideologicznej utopii komunizmu, z lewicy, która legitymuje się w Polsce pięknymi tradycjami.” Wspomina też: „od pierwszych lat powojennych to, co łączyło się w taki lub inny sposób z Żydami, traktowane było w Polsce Ludowej jako temat grząski, niepewny i niebezpieczny, taki, o którym lepiej milczeć niż mówić. Zjawisko to jeszcze się pogłębiło wraz z wybuchem w drugiej połowie lat sześćdziesiątych oficjalnego antysemityzmu, w którym łączyły się wątki zaczerpnięte z dwu najgroźniejszych totalitaryzmów XX wieku: faszyzmu i stalinizmu.” I tyle. Dwa zdania, napisane zgrabnie, dobre jako zaproszenie do dalszych rozważań, ale na pewno nie wystarczające!
Jedno jest pewne, pani Sendlerowa była osobą niezwykłą. Ważne dla niej były nie tylko ratowane dzieci, ale również ich matki. Dzieci przeżyły, choć najczęściej nie potrafią poradzić sobie z własnym dziedzictwem, nie potrafią odnaleźć swojej przeszłości, bo i jak, skoro większość warszawskich Żydów wywieziono do Treblinki, a stamtąd powrotu nie było. Matki oddające dzieci w ręce Sendlerowej nie mogą opowiedzieć o swym bólu, nie pozostawiły po sobie żadnego świadectwa. Zostało po nich tylko wspomnienie, bo nawet grobów nie mają. Wspomniała o nich Sendlerowa na zjeździe Dzieci Holocaustu w 2003 roku:

„ (...) nigdy jednak nie znalazłam opisu ogromu cierpień matek, rozstających się ze swoimi dziećmi, i dzieci oddawanych w obce ręce. Matki, przeświadczone o rychłej śmierci swojej i całej rodziny, chciały uratować chociaż dziecko. A przecież nie ma dla matki większej tragedii niż rozstanie z dzieckiem! Te biedne kobiety musiały przełamać opór własny i opór pozostałych członków rodziny, np. dziadków. Babcie dzieci, pamiętające Niemców z pierwszej wojny światowej, nie widziały w nich morderców, sprzeciwiały się przekazywaniu dzieci, matki jednak wiedziały swoje”1

W książce Mieszkowskiej relacje dzieci uratowanych przez Irenę Sendlerową są. Wydawać by się mogło, że ludzi ci powinni czuć wielką wdzięczność, że przeżyli. Ale... osamotnienie, oderwanie od rodziny i samotność często zabarwiają tę wdzięczność goryczą, są raną, która się nie goi.
„Dzieci Ireny Sendlerowej” są na pewno książką ważną, lecz czy kompletną? Autorka miała dostęp nie tylko do Ireny Sendlerowej, również do jej notatek, zapisków i innych dokumentów. Oczywistym jest, że musiała dokonać wyboru, niektóre rzeczy pominąć, inne uwypuklić. Moim skromnym zdaniem, mogła uczynić to lepiej. Zabrakło Mieszkowskiej warsztatu, drobiazgowości archiwisty i ciekawości historyka.
W 2014 wyszła po raz kolejny poprawiona i uzupełniona książka o Irenie Sendlerowej, tym razem pod tytułem: „Prawdziwa historia Ireny Sendlerowej”, bogatsza o nowe dokumenty i informacje o życiu bohaterki. Tyleż to godne pochwały, co nieprofesjonalne.
Moja ocena: 4

1 A. Mieszkowska, Dzieci Ireny Sendlerowej, Muza, Warszawa 2009, s. 21-22.

wtorek, 10 listopada 2015

Wolf Haas „Wskrzeszenie umarłych”

Wolf Haas, Wskrzeszenie umarłych, G+J, Warszawa 2007, 175 s.

Nieoczekiwanie ostra zima, która zaatakowała leżące na austriackiej prowincji miasteczko Zell am See, nie pozostawiała wątpliwości: takie anomalie nie zwiastują niczego dobrego. Wkrótce fatum, które nadciągnęło wraz ze śniegiem, objawiło się w makabryczny sposób. Na jednym z krzesełek wyciągu zostają odnalezione zwłoki zamarzniętego amerykańskiego małżeństwa. Po szybkim zamknięciu sprawy przez policję, przejmuje ją prywatny detektyw Simon Brenner.

Zewsząd atakuje nas bełkot słowny. Coraz trudniej o prozę, która nie odzwierciedla nieporadności bądź niewiedzy autora. „Wskrzeszenie umarłych” to stylistyczne dno, jedna wielka retardacja, bez której tekst liczyłby może 10 stron, a może i mniej.
Nie szukam w książkach rozrywkowych udziwnień, lubię kryminały sprawnie, logicznie i poprawnie napisane. Tymczasem Wolf Haas postanowił zadziwić czytelnika dziwacznym słowotokiem, z którego mało co wynika. Szkoda, bo gdyby nie irytująca maniera pisania, opowieść o śledztwie w sprawie dwojga Amerykanów byłaby całkiem ciekawa.
Trudno nazwać „Wskrzeszenie...” powieścią, bo utwór liczy sobie 175 stron rozstrzelonego (i chaotycznego) tekstu. Miało być „jak w życiu”, z dygresjami, rwącymi się myślami, odbieganiem od tematu, a wyszło tak, jakby Haas spisał litera po literze nagrany na dyktafon monolog podchmielonego faceta. Zniechęciło mnie to do czytania bardziej niż pojawiające się na scenie dziwne postaci. Mała, zamknięta lokalna społeczność potrafi być skrywać najgorsze tajemnice, o nich Haas napomykał tylko mimochodem. I znowu powiem: szkoda, bo gdyby tekst był inaczej napisany, mniej eksperymentalnie a bardziej literacko – „Wskrzeszenie umarłych” nic by na tym nie straciło. Odwrotnie – byłoby bardziej strawne.
Moja ocena: 2