piątek, 29 listopada 2013

Paul Begg „Kuba Rozpruwacz”

Paul Begg, Kuba Rozpruwacz. Historia kompletna, PIW, Warszawa 2010, 385 s.

Do dziś nie wiadomo, kto stał za zbrodniami przypisywanymi Kubie Rozpruwaczowi, mordercy prostytutek z londyńskiego East Endu końca epoki wiktoriańskiej. Paul Begg rozważa kilka równie prawdopodobnych hipotez. Jego opowieść o zagadce seryjnego mordercy różni się od innych książek na ten temat wyjątkowo skrupulatnie przedstawionym tłem historycznym i społecznym, na którym rozegrały się opisywane wypadki. Dzięki temu poznajemy tajemnice cieszących się złą sławą dzielnic dziewiętnastowiecznego Londynu, zasady pracy i techniki dochodzeniowe brytyjskiej policji oraz skrupulatne portrety ofiar mordercy. Autor dowodzi, że Kuba Rozpruwacz byłby prawdopodobnie zapomniany, gdyby mordował gdzie indziej, gdyż East End był sceną przygotowana na to, by rozegrały się na niej jakieś sensacyjne wydarzenia

Postać Kuby Rozpruwacza jest jednym z symboli wiktoriańskiego Londynu. To raz. Seria PIW-u kojarzyła mi się z gwarancją jakości i rzetelności. To dwa. Chciałam poczytać o niewyjaśnionych do tej pory morderstwach, które rozpoczęły się w drugiej połowie 1888 roku. To trzy.
A co dostałam?
Traktat o Londynie z czasów podbojów rzymskich, a potem o dziewiętnastowiecznych zamieszkach robotniczych i wojnie interpersonalnej w policji londyńskiej. Mało tego, Paul Begg bezczelnie twierdzi, że demonstracje, opisy koczowania bezdomnych na Trafalgar Square i przepychanki pomiędzy inspektorami tworzą tło dla działalności mordercy z Whitechapel (jak przemianowano go na Kubę Rozpruwacza, o tym za chwilę). A prawda jest taka, że gdyby wyrzucić z książki wszystkie te dyrdymały, to dzieło Begga byłoby co najmniej o połowę krótsze, ale nadal niekompletne!
Pseudonim Kuba Rozpruwacz wymyślił jakiś „dowcipny” żurnalista. Dopóki do Centralnej Agencji Prasowej nie zaczęły napływać listy z takim podpisem, mówiono o „morderstwach na Whitechapel” i „mordercy z Whitechapel”. Potem niestety przyjęło się miano Kubusia, z jedenastu morderstw popełnionych na East Endzie w latach 1888-1891 przypisano mordercy pięć i nazwano „kanoniczną piątką” ofiar Kuby Rozpruwacza. Ciekawe, prawda? Tyle że dowiedziałam się o tym z internetu, a nie z książki pana Begga!
Bo Paul Begg, owszem, wspomina dwie pierwsze domniemane ofiary, ale po Mary Jane Kelly już nie ciągnie wyliczanki, uznając, że o wiele ciekawiej będzie zanudzić czytelnika szczegółami na temat życia osobistego Charlesa Warrena czy Roberta Andersona.
Pierwszą (domniemaną) ofiarą była Emma Elizabeth Smith, którą zaatakowało trzech mężczyzn. Nie bardzo pasuje do kolejnych zbrodni i nic dziwnego, że powątpiewa się, czy Kuba Rozpruwacz miał coś wspólnego z tą zbrodnią czy nie. O wiele ciekawiej ma się sprawa z Marthą Tabram zamordowaną 7 sierpnia 1888 roku. Została kilkadziesiąt razy pchnięta nożem. Jej zwłoki znaleziono na schodach budynku przy George Yard.
Ostatniego dnia sierpnia 1888 zginęła Mary Ann Nichols, zwana potocznie „Polly”. Znaleziono ją na Buck’s Row o 3.45 nad ranem. Miała poderżnięte gardło i rozpłatany brzuch. Miała 43 lata. Nad miłość do męża i piątki dzieci, przedkładała miłość do alkoholu.
Ofiarą kolejną była czterdziestosiedmioletnia Ann Chapman (znana w swoim środowisku jako „Dark Annie”). Stało się to 8 września 1888 roku, około szóstej nad ranem, przy Hanbury Street. Zachowało się jej zdjęcie z mężem, kiedy jeszcze pociąg do alkoholu nie zmienił jej we wrak człowieka. W sumie miała zadatki na normalne życie, bo John Chapman był stangretem u Josiaha Weeksa, ale musiał zrezygnować z posady, kiedy Ann Chapman nie mogła powstrzymać się od popijania i okradania swych pracodawców. Chapman, podobnie jak Nichols, miała poderżnięte gardło. Do tego wyciągnięte wnętrzności. Brakowało macicy.
30 września morderca zaatakował dwukrotnie. Najpierw zabił Elizabeth Stride (znaną również jako „Long Liz”), która miała 44 lata, na Brener Street. Kiedy znaleziono ją o pierwszej w nocy z poderżniętym gardłem, jej zwłoki były jeszcze ciepłe. Prawdopodobnie ktoś spłoszył atakująceo i nic dziwnego, bo miejsce na morderstwo było wybrane nieszczególnie. Tuż obok znajdował się International Working Men’s Educational Club, gdzie mężczyźni często do późnej nocy prowadzili gorące dyskusje. Trzech z nich widziało tego wieczora Elizabeth Stride (w towarzystwie mężczyzny), a czwarty członek klubu – Louis Diemschutz dokonał makabrycznego odkrycia. Życiorys Stride do złudzenia przypominał życiorysy Nichols i Chapman: małżeństwo, produkcja dzieci, a potem pijaństwo i prostytucja.
W niedługi czas potem zginęła również Catherine Eddowes. Miała 46 lat. Znaleziono ją zaledwie 45 minut po odkryciu zwłok Elizabeth Stide, na Mitre Square, do którego można było z Berner Street dojść w ciągu kwadransa. Eddowes miała poderżnięte gardło, zmasakrowaną twarz i wywleczone wnętrzności. W dwie godziny później znaleziono fragment zakrwawionego materiału, jak się okazało – fartucha Eddowes. Na ścianie, nad chodnikiem gdzie znaleziono fartuch, widniał napisany kredą napis, który prawdopodobnie brzmiał: “The Juwes are not the men who will be blamed for nothing.” (Żydzi są ludźmi, którzy nie będą obwiniani o nic). Komisarz Warren z obawy przed antysemickimi rozruchami kazał napis zmyć nim zrobiło się na tyle jasno, aby go sfotografować.
Mary Jane Kelly – ostatnią z „kanonicznych” ofiar znaleziono 9 listopada. Była młoda, miała 25 lat. Zamordowano ją w pokoju, który wynajmowała na Miller's Court. Tym razem morderca nie tylko poderżnął ofierze gardło i wywlókł wnętrzności. Pastwił się nad ciałem o wiele bardziej. Szczegóły są tak w książce Begga, jak i w internecie. Mnie bardziej interesuje kwestia, że w swej opowieści o Kubie Rozpruwaczu Paul Begg nawet się nie zająknął, że były jakieś kolejne ofiary. Nie wspomniał o Rose Mylett i wątpliwościach czy padła ofiarą morderstwa czy też popełniła samobójstwo 20 grudnia 1888 roku. Nie napisał nawet jednego zdania o Alice McKenzie zamordowanej 17 lipca 1889 roku, na skutek poderżnięcia gardła. Miała 40 lat. Opinie co do tego, czy była ofiarą Rozpruwacza czy nie, były podzielone. Na przykład Anderson od dawna miał ugruntowany osąd o tym, kto jest mordercą, zatem prezentował stanowisko, że Alice McKenzie nic wspólnego z Rozpruwaczem nie ma. 10 września 1889 roku odkryto na Pinchin Street tułów kobiety. Wreszcie – 13 listopada 1891 roku znaleziono zamordowaną Frances Coles. O niej też pan Begg nie wspomniał.
Poświęcił za to krótki rozdział potencjalnym podejrzanym. I chociaż zarówno policja, jak i prasa dziewiętnastowieczna typowały kilkanaście nazwisk, Paul Begg ogranicza się do czterech (sic!), gdzieś tam mimochodem, bardziej w przypisach końcowych niż w głównym tekście wspominając Johna Pizera alias „Skórzany Fartuch”, Jamesa Maybricka, który był rzekomo autorem „Diariusza Kuby Rozpruwacza”, księcia Alberta Wiktora i malarza Waltera Sickerta.
Pierwszym, o którym pisze Begg jest Montague John Druitt; jego  ciało wyłowiono z Tamizy pod koniec grudnia 1888 roku. Autor biografii nie precyzuje kiedy Druitt popełnił samobójstwo ani w jakim stanie były znalezione zwłoki. Druitt był adwokatem i nauczycielem, który w listopadzie został zwolniony z pracy. Podejrzewał u siebie chorobę psychiczną.
Drugim był Seweryn Kłosowski – polski Żyd, który wyemigrował do Wielkiej Brytanii. W annałach kryminalistyki londyńskiej został zapamiętany jako truciciel swoich trzech żon.
Michael Ostrog był rosyjskim oszustem. W czasie morderstw popełnianych przez Rozpruwacza przebywał w więzieniu we Francji.
Najpoważniejszym kandydatem i zdaniem Andersona rzeczywistym sprawcą „kanonicznych pięciu” morderstw był Aron Kozminski, również polski Żyd przebywający od 1891 roku w zakładzie dla obłąkanych. Jego nazwisko pojawia się właśnie we wspomnieniach Andersona i innego londyńskiego policjanta - Melvilla Macnaghtena. Powodem, że nie został oficjalnie zidentyfikowany miała być solidarność rasowa (świadkami widzącymi Elizabeth Stride z jakimś mężczyzną byli Żydzi). Co prawda jest to powód naciągany, ale Paul Begg gładko to przełyka. Jego zdaniem Kozminski mógł być Kubą Rozpruwaczem i już.
I w sumie w większości rozdziałów roi się od „może”, „chyba”, „prawdopodobnie”, ale i „niemożliwe”, „wykluczone”. Begg gani innych, wcześniejszych badaczy za zbyt wąski tok myślenia, sam pozornie poszerza go dodając od siebie wspomniane już wcześniej zaplecze socjalne. Mnie nie przekonuje. Niewiele więcej niż w internecie znalazłam wiadomości w jego opracowaniu. Chwilami zaś Begg idzie na skróty i ogranicza się do faktów, które pasują do jego hipotez.
Nie przeczę, wykonał dużo pracy, ale przy okazji mocno zboczył z kursu. Gdyby to była monografia dziewiętnastowiecznego Londynu, nie miałabym zastrzeżeń. Ale mam, bo swą książkę Paul Begg zatytułował: „Kuba Rozpruwacz. Historia kompletna”. Rzecz w tym, że historia jest rozpaczliwie niekompletna i niedopracowana!
Moja ocena: 3

Zdjęcia „kanonicznej piątki” po obróbce Garry’ego Wroe: http://forum.casebook.org/showthread.php?t=4266, polecam przejrzenie całej dyskusji. Można tam znaleźć fantastyczne zdjęcia Londynu z przełomu wieków XIX i XX.

Heather Graham „Nawiedzony dom”

Heather Graham, Nawiedzony dom, Mira, Warszawa 2004, 382 s.

Matt, urodzony sceptyk, nie znosi opowieści o duchach, a to właśnie o jego domu mówią, że jest nawiedzany. Rzeczywiście, w Melody House ostatnio miało miejsce wiele dziwnych wydarzeń, toteż Matt postanawia sprawdzić, kto za tym stoi... Do jego domu przybywa wysłanniczka firmy badającej zjawiska paranormalne. Matt nie wierzy w nadzwyczajne uzdolnienia Darcy, podejrzewa ją o nieuczciwość lub szaleństwo. Złości go, że ta nawiedzona dziewczyna coraz bardziej mu się podoba, a jej mroczne proroctwa okazują się zadziwiająco trafne. Czy to jakiś spisek? A jeśli naprawdę istnieje więź między światem żywych i umarłych?

Gdybym dawała tytuły recenzjom, napisałabym „Duchy i szalony taniec miłości”. Harlequinowski thriller innymi słowy. Ja rozumiem, że romans sensu stricto, szczególnie ten w wydaniu Harlequina narzuca pewną konwencję: on się waha, ona się waha, a na końcu i tak lądują razem w łóżku. Ale nadal tej konwencji nie trawię.
Ckniło mi się za horrorem, duchami i tajemnicami. I niby to wszystko u Graham jest. Ale dolukrowane taką ilością „szalonego tańca miłości”, „gorących tchnień” i „wspólnych doznań”, że czyni ten produkt horroropodobny wręcz niestrawnym, przesłodzonym gniotem. I do tego bezsensownym, bo gdzieś po drodze gubi się spójność, duchy zostają pominięte i tylko romans, niczym karaluchy katastrofę – jest w stanie przetrwać wszystko.
Nie moja bajka.
Moja ocena: 0.5

czwartek, 28 listopada 2013

Wojciech Kałużyński „Pół życia w ciemności”

Wojciech Kałużyński, Pół życia w ciemności. Biografia Zygmunta Kałużyńskiego, Zwierciadło, Warszawa 2012, 345 s.

Erudyta i gawędziarz. Miłośnik kina, jazzu, muzyki poważnej i kultury francuskiej. Mistrz autokreacji. W życiu prywatnym ciepły, dobry i uczynny, w życiu publicznym - bezwzględny krytyk bez wahania wygłaszający niepopularne poglądy. Przez kinomanów uwielbiany, przez wielu twórców - znienawidzony. Z upodobaniem cytował wypowiedzi, w których luminarze polskiej kultury folgowali swojej niechęci do niego. Krzysztof Zanussi widział w nim upadłego wyrobnika w służbie stalinowskiej, zaś Agnieszka Holland szkodnika niszczącego kulturę narodową.
Biografia jednego z najbardziej wyrazistych polskich krytyków filmowych pióra Wojciecha Kałużyńskiego - nomen omen - krytyka filmowego (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa).

Po prawdzie, to Zygmunt Kałużyński ani mnie ziębił, ani grzał. Pamiętam go z czasów tak „Pereł z lamusa”, jak i „Pereł w południe”. Coś tam wlatywało jednym uchem, drugim wylatywało – bo głównie czekałam na film albo byłam zajęta czymś innym. Ponadto nad kino, już od wczesnej młodości, przedkładałam książki. Czasami czytałam to, co publikował Kałużyński w „Polityce”, ale też raczej przy okazji.
Zanim wzięłam się za „Pół życia w ciemności” wiedziałam, że Zygmunt Kałużyński był krytykiem filmowym, pyskatym gościem i lubił gestykulować. Wystarczy?
Niezupełnie.
Kałużyński młodszy, może spokrewniony z Kałużyńskim starszym w dziesiątym lub piętnastym pokoleniu, a może i nie, stara się już na wstępie rozjaśnić mroki mętnego dzieciństwa i młodości swego mentora. Mamy zatem pana Zyzia uczącego się grać na fortepianie, działającego z innymi młodymi lubelskimi intelektualistami, a potem wypuszczającego się samopas do Warszawy na studia prawnicze i po roku – dodatkowo na studia reżyserskie. Gdzieś po drodze złapał bakcyla marksizmu, o co było nietrudno, skoro wychowywał go wuj o postępowych poglądach.
Bakcyl marksizmu nie był zaskoczeniem, ale te intelektualne ciągoty – i owszem. A już pragnienie, aby być reżyserem teatralnym à la Leon Schiller – zdziwiło mnie niepomiernie.
Po wojnie Kałużyński stał się marksistą pełną gębą, tym bardziej że taki był oficjalny kurs nowo powstałej Polski Ludowej (Systemu – jak wolał nazywać to bohater książki). Wyrwał się jednak (z miłości, a nie powodowany ciekawością świata) do Paryża. Miłość umarła śmiercią bolesną, ale w stolicy Francji Kałużyński pozostał przez kilkanaście miesięcy. Pisał do „Polski i Świata”, gdzie często spotykał się z Czesławem Miłoszem. Ich rozmowy trąciły dwuznacznością: najpierw Miłosz pouczał swego podopiecznego, coby ten wtrącił akapit lub dwa o łajdactwach Amerykanów, a potem gawędzili sobie swobodnie o francuskiej kulturze. W 1953 roku Miłosz popełnił tak błyskotliwy, jak i żenujący paszkwil ukryty pod pozorami esejów filozoficzno-politycznych „Zniewolony umysł”, którego Kałużyński nie mógł mu wybaczyć. I się nie dziwię, tak krytyce książki, jak i późniejszym wątpliwościom Kałużyńskiego co do zasadności przyznania Miłoszowi Nobla. Jednakże de gustibus non disputandum i po wtóre – nie jest to recenzja biografii Miłosza, acz pana Abnegata Stańczyka znanego też jako Zyzio Kałużyński.
Po powrocie do Polski, przyszły polski krytyk filmowy wszech czasów (określnie nie moje) zaczepił się najpierw w „Nowej Kulturze”, stamtąd go z czasem wyrzucono. Wtedy zaczepił się w „Polityce”. Patrząc z perspektywy czasu, był to jego najbardziej udany związek. Oba małżeństwa Kałużyńskiego trwały hollywoodzko krótko, a u boku „Polityki” wytrwał do końca. Nie straszne były im burze dziejowe, te na skalę krajową, jak i europejską. Marzec ‘68, Gdańsk ’70, „karnawał Solidarności”, stan wojenny, obrady Okrągłego Stołu, upadek komunizmu – wszystkie te burze Kałużyński przetrwał wierny „Polityce” i pisaniu o kinie. Właśnie poprzez recenzje zaczął błyszczeć jako osobowość pełna pasji, skrajnie subiektywna, erudyta i prowokator. Obrażał ludzi na prawo i lewo, zniechęcał wszystkich do siebie, nie uznawał stawiania twórców na piedestale. Obrywał Andrzej Wajda, potem Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland. Nie ukrywał swych sympatii do kina stricte rozrywkowego, chciał objaśniać jak współczesny mu świat znajduje odbicie w filmach. Kina „moralnego niepokoju” nie lubił, a to co pisał o naszych wygrzewających się na polskim Parnasie reżyserach – do dziś skrzy się ciętą ironią i bezwzględną krytyką.
Wraz z upływającą lekturą, coraz bardziej widoczne jest, że młody Kałużyński nie szczędzi starszemu Kałużyńskiemu pochwał, usprawiedliwień, wyjaśnień. Czasami nadmiernych i niepotrzebnych wybieleń. Tym samym jest to biografia nierówna. Można zrozumieć przyjęcie przez Zygmunta Kałużyńskiego pozy błazna, abnegata i pierwszego antyklerykała Polski Ludowej. Można zrozumieć jego skłócenie z grajdołkiem filmowym. Ba! Można zrozumieć nawet flirt „Literata” z SB, ale pewne rzeczy nie są „dwuznaczne” tylko po prostu chamskie. Zazdrość nie zawsze jest wzniosła, a świadomego donosicielstwa na poszczególne osoby nie da się wytłumaczyć światopoglądem.
Młody Kałużyński broni krytyka przed etykietką „donosiciela”, ale z drugiej strony nie bardzo sam ma pomysł, jak się odnieść do antyklerykalnej twórczości mistrza. Bo są tematy, których i dziś lepiej nie dotykać, aby nie narazić się na etykietkę „szargającego świętości”. Szczerze mówiąc, mnie też wiersze Karola Wojtyły się nie podobają. Są infantylne i mierne. Ale powiedzenie tego równa się uwłaczaniu świętości papieża. To zupełnie nie tak, ale ponownie – nie jest to recenzja twórczości ani biografii Karola Wojtyły. Młody Kałużyński o handryczeniu się pana Zyzia z przedstawicielami kościoła i dziennikarzy katolickich kwituje tak: „Mieszają się w tych polemikach argumenty trzeźwe z ideologicznym zacietrzewieniem i chwytami ewidentnie poniżej pasa.” Cóż, jeśli Kałużyński stosował chwyty poniżej pasa, to co powiedzieć o grzmotach rzucanych z ambony przez arcybiskupa Ignacego Jeża czy niemalże politycznej agitacji redaktora Jerzego Turowicza?
Redaktor Tomasz Raczek – wieloletni przyjaciel pana Zyzia K., powiedział, że „pierwszym prawem Kałużyńskiego” było: staraj się, żeby nie traktowano cię zbyt poważnie, wtedy możesz powiedzieć więcej i szczerzej. Coś w tym jest. Z pozycji outsidera „na wariackich papierach” mógł sobie pozwolić Kałużyński na szczególną bezpardonowość. Wariackie papiery posiadał jakoby naprawdę. Swego czasu uciekł przed jednym z adwersarzy do kukułczego gniazda w Tworkach (pan Wojciech pisze o Pruszkowie, nie wiem czy pochodzi z Mazowsza, ale chociaż Tworki są dzielnicą Pruszkowa, to jednak wariatów – i nie tylko – wysyła się do Tworek, nie do Pruszkowa, podobnie jak nad morzem tychże samych ludzi wysyła się do Kocborowa, a nie – Starogardu Gdańskiego).
Nie jest to niestety jedyna nieścisłość. Przebój na You Tube, czyli fragment programu „Sam na sam” z Kałużyńskim i Antczakiem miał coś około 30 tysięcy wyświetleń. Przy skeczach z „Kabaretu Dudek” (od trzystu do pięciuset tysięcy wyświetleń) mówienie o „przebojowości” jest bardzo umowne.
Tak samo umowne jest przejście Ryszarda Kapuścińskiego na drugą stronę. Owszem, reporter wypisał się z partii w pierwszych dniach stanu wojennego (Kałużyński nigdy do PZPR się nie zapisał), użyczył swego nazwiska jako osoby popierającej Tadeusza Mazowieckiego, ale do końca pozostał socjalistą i kochał ten swój Trzeci Świat miłością wielką i wierną.
A „Wprost” nigdy nie był miesięcznikiem. (Dodajmy do tego liczne literówki i lektura z dość przyjemnej staje się nieznośna).
Jednakowoż nie ma co ukrywać, że starania młodego Kałużyńskiego, który w ostatnich rozdziałach pisze o zainteresowaniach Kałużyńskiego starszego muzyką klasyczną, współczesną i jazzem, wszelkiego rodzaju literaturą (w tym komiksami) i zbieraniem porcelany uczłowieczają krytyka niezmiernie. Gdzieś na dalszy plan schodzi bałaganiarstwo, do którego Zygmunt Kałużyński odnosił się tak: „Jak człowiek nie ma rodziny, a ma masę książek, płyt, papierów, to mu się kurz łatwo zbiera”; schodzą (jakże polskie) perypetie z robieniem zębów; bo jak pisał z kolei Jerzy Urban: „Niestety, historia pracuje w Polsce szybciej niż dentyści. Kałużyńskiemu wprawiono liczne, wyszczerzone, jadowite zębiska, ale w trakcie tej pracy ustrój się zmienił i całe te zęby są o dupę rozbić.” Przestaje się liczyć wieczne handryczenie się z ludźmi (ale tylko środowiska, bo z szarym człowiekiem nieraz Kałużyński rozmawiał jak równy z równym, a nie z pozycji – wszechwiedzącego krytyka). Ostatnie słowa pozostawiam autorowi biografii: „Ciekawe. Człowiek w ogóle nieprzywiązujący wagi do porządku drży o szkody w zbiorach własnej porcelany. Abnegat, który w kurzu widzi magiczny pył, a z kupowanych reprodukcji malarskich, płyt, książek, porcelanowych bibelotów tworzy sobie namiastkę pałacu i muzeum.” I chwała mu za fantazję.
Biografia (mimo kilku błędów) warta przeczytania.
Moja ocena: 4.5

środa, 27 listopada 2013

Richard Dawkins „Bóg urojony”

Richard Dawkins, Bóg urojony, CiS, Warszawa 2007, 520 s.

W "Bogu urojonym" Dawkins nie pisze (przynajmniej nie bezpośrednio) o biologii. "Bohaterem" jego książki jest religia i relacje między nauką a religią. Dawkins z całą mocą swojej wiedzy, talentu i intelektu wprost i bezpośrednio odrzuca religię i wszelkie jej roszczenia. Zaczyna od tego, że ukazuje fałsz założeń logicznych wierzeń religijnych, a potem - między innymi - pisze o ewolucyjnych korzeniach teizmu. Dawkins nie oszczędza bogów we wszelkich ich postaciach - kieruje ostrze swej krytyki zarówno przeciw cierpiącemu na obsesję seksualną krwawemu tyranowi Starego Testamentu, jak i przeciw znacznie łagodniejszemu (acz wciąż nielogicznemu) "Boskiemu Zegarmistrzowi", "odkryciu" oświeceniowych myślicieli. Rozpoczyna swą krytykę od logicznej wiwisekcji najczęściej przywoływanych argumentów za istnieniem Boga i na ich podstawie wykazuje, że jakakolwiek Istota Najwyższa jest bytem w najwyższym stopniu nieprawdopodobnym. W kolejnych rozdziałach możemy przeczytać o tym, w jaki sposób religia - a raczej wszelkie religie (rozróżnienie między krzyżem, gwiazdą Dawida a półksiężycem ma dla Dawkinsa znaczenie drugorzędne) staje się obfitą pożywką dla wojen, niewyczerpanym źródłem bigoterii i dyskryminacji oraz narzędziem upośledzenia dzieci. Fascynującą lekturę stanowią rozdziały, w których Dawkins - tym razem jako biolog - poddaje miażdżącej krytyce dorobek nowych kreacjonistów, czyli (pseudo)naukowe ataki na ewolucjonizm.

Albo religia jest częścią naszego życia, albo nie. Albo przyjmujemy istnienie Boga z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo wątpimy czy zupełnie odrzucamy ideę istnienia Istoty Najwyższej. Jeśli wierzymy – książka Dawkinsa będzie lekturą nieznośną i wkurzającą. Jeśli jednak nachodzą nas wątpliwości lub już dawno zrezygnowaliśmy z wierzeń – lektura „Boga urojonego” pomoże te wątpliwości usystematyzować i przemyśleć.
Na dzień dobry Dawkins przywołuje kilka terminów: teizm, deizm, panteizm, ateizm. Zainteresowanych odsyłam do książki, ewentualnie do wujka Google i cioci Wikipedii. Do mnie najbardziej przemówiła idea panteistyczna, ten „podrasowany ateizm” jak pisze Dawkins, czyli to jak pojmowali świat Einstein i Spinoza. Wielki fizyk przyznawał: „Wierzę w Boga Spinozy, przejawiającego się w harmonii wszystkiego, co istnieje, a nie w Boga, który zajmowałby się losem i uczynkami każdego człowieka.” Piękne zdanie. A w ten sposób pojmowany Bóg jest rodzajem poetyckiej metafory, którą jestem skłonna przyjąć, podobnie jak jestem skłonna przyznać, że jestem religijna na sposób Einsteinowski: „Poczucie, że ponad wszystkim, czego możemy doświadczać, jest też coś, czego nasze umysły nie potrafią ogarnąć, czego piękno i subtelność nie ukazuje się nam bezpośrednio i co z trudem poddaje się refleksji, jest religijnością. W tym sensie jestem człowiekiem religijnym".
Można żywo rozmawiać o polityce, o systemach komputerowych, właściwie o wszystkim, co nas interesuje, ale rozmowa o religii zazwyczaj najeżona jest trudnościami. Jakiekolwiek kwestionowanie istnienia Boga uważane jest za obrazoburczy atak. Przyznać się do niewiary, to jak strzelić sobie towarzyskiego samobója. Można podśmiewać się z Ojca Dyrektora i innych religijnych oszołomów, ale co innego negować ich autorytarno-religijne zapędy, a co innego negować istnienie Boga i odmawiać boskości Jezusowi. Towarzyski ostracyzm – gwarantowany. Dlaczego? Bo religii po prostu się nie neguje! Tak wynieśliśmy z mniej lub bardziej praktykujących domów, nieprawdaż? Nie tylko my. Brytyjski pisarz Douglas Adams na jednym ze swoich wystąpień, tuż przed śmiercią, ujął to tak: „Religia [...] ma w swoim centrum idee, które nazywamy świętymi, uświęconymi albo podobnie. [...] tak naprawdę oznacza ona «Oto idea albo pogląd, o którym nie wolno ci mówić nic złego; po prostu nie wolno. Dlaczego nie? Bo nie!»”.
Religia w ogóle jest uprzywilejowana. O aborcji i życiu poczętym najwięcej do powiedzenia mają księża, których doświadczenia seksualne teoretycznie są zerowe. Oni nas pouczają jak mamy żyć, oni mają monopol na wiedzę o Bogu. Najbardziej krwawe wojny prowadzono w imię religii. Wystarczy sięgnąć po „Dzieje wypraw krzyżowych” Stevena Runcimana, by zagłębić się w stronnice spływające krwią w imię umiłowania Boga. Nie trzeba cofać się aż do średniowiecza, żeby napotkać konflikty religijne. Przez kilkadziesiąt lat XX wieku katolicy i protestanci walczyli o dominację swojej religii w Irlandii Północnej. W czasie kiedy cieszono się z końca zimnej wojny, Sarajewo i inne miasta dawnej Jugosławii obracały się w perzynę, bo nagle mieszkańcy Bałkanów przypomnieli sobie o swych religijnych korzeniach. Nastąpiła eskalacja terroru islamskiego, bo przecież zabijanie niewiernych jest takie szlachetne i jakaż „piękna” nagroda czeka na obrońców wiary Mahometa. A mormoni i ich poligamia, wielodzietne rodziny żyjące w ubóstwie w imię proroctw Josepha Smitha? Szkoda, że Dawkins nie dodał jeszcze galaktycznego morsa scjentologów i ich indoktrynacji swoich członków. Wspomina za to o religii jako efekcie ubocznym mechanizmów rządzących człowiekiem, skłonnego do zakochiwania się i człowieka, który musi w coś wierzyć, by przeżyć.
A sam Bóg? Wpajano nam na lekcjach religii, że jest dobrotliwym dziadkiem (fizjonomię teolodzy bezczelnie ukradli greckiemu Zeusowi, bo przecież biblijny Jahwe nie ukazywał się pod ludzką postacią). Dawkins przypomina czytelnikom jaki jest naprawdę starotestamentowy Bóg: zawistny, okrutny i małostkowy. Ludzie mają skłonność do mitologizacji i wyolbrzymiania, bo chociaż Biblia jest książką o największym światowym nakładzie, to tak naprawdę – ile osób przeczytało ją w całości? Ile tych wierzących wyszło poza pierwsze zdania z Księgi Rodzaju o powstaniu świata?
Zresztą samo już powstanie świata, który według Biblii ma kilka tysięcy lat, jest wodą na młyn zwolenników teorii kreacjonizmu. Strach się bać, że są na tym świecie ludzie wierzący, że świat powstał w siedem dni. Gorzej, kiedy zwolennicy kreacjonizmu dążą do tego, by ich teoria była jedyną wykładnią powstania świata, odrzucają teorię ewolucji Darwina i chcą, by dzieci uwsteczniały się nauką biblijnych mitów. Dawkins jest zagorzałym darwinistą, pisze z naukowego punktu widzenia dlaczego nie może istnieć Istota Najwyższa i przypomina, jak faktycznie powstawał świat. Pisze wprost: „Celem mojej książki jest obrona (...) opinii: jakakolwiek twórcza inteligencja, wystarczająco złożona, by cokolwiek zaprojektować, może powstać wyłącznie jako produkt końcowy rozbudowanego procesu stopniowej ewolucji.” Nie zniża się do obrażania czy wyśmiewania Boga. Krok po kroku wyjaśnia swe rozumowanie, przeciwstawia naukę religii. Pisze o doborze naturalnym jako filarze świadomości, o tym, że idea Wielkiego Projektanta nijak ma się do stopniowej ewolucji życia na naszej planecie.
Jakoby to religia wskazuje nam normy moralne, według których mamy postępować etycznie. Ale czy to znaczy, że ateiści to chodzący psychopaci, złodzieje i cudzołożnicy? Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie – ktoś, kto nie wierzy, tym usilniej stara się postępować tak, aby nie skrzywdzić bliźniego. Między innymi dlatego żeby do łatki ateisty nie dopięto mu kolejnej – człowieka niemoralnego. Czynienie dobra nie ogranicza się tylko do osób religijnych. Normy społeczne i współżycia z innymi ludźmi niejako wymuszają na nas takie postępowanie, by nie krzywdzić innych. I tylko psychopaci vel socjopaci mają w głębokim poważaniu emocja i uczucia czy to najbliższych, czy też zupełnie obcych ludzi. Ludzie normalni – czy to wierzący, czy nie – starają się żyć tak, aby nie krzywdzić innych. Przynajmniej tak sądzę.
Na koniec Dawkins rozprawia się również z Wielkim Beethovenowskim Oszustwem, na które dała na przykład się nabrać Katarzyna Grochola, umieszczając w jednej z książek o Judycie, ulubioną historię antyaborcjonistów o tym, jak wyrodna matka mogłaby łatwo zabić utalentowane dziecko. Po szczegóły odsyłam do Dawkinsa. Albo do jakiejkolwiek biografii Beethovena.
Biję się w piersi – książkę Dawkinsa czytałam z górą rok temu. W notatkach wypisałam kilka cytatów i myśli cytowanych przez autora. Wiele o tym myślałam. To, co wynotowałam trąciłoby teraz tanim populizmem oderwanym od kontekstu. Nie mam zamiaru ani nikogo obrażać, ani nikogo uświadamiać. Mnie teorie Richarda Dawkinsa przypadły do gustu i przekonały. I tyle ze mnie.
Moja ocena: 5.5

wtorek, 26 listopada 2013

Artur Domosławski „Kapuściński non-fiction”

Artur Domosławski, Kapuściński non-fiction, Świat Książki, Warszawa 2010, 606 s.

Reporter XX wieku.
– Pasja, pasja, trzeba mieć pasję! – mawiał legendarny reporter (1932–2007), korespondent z ukochanej Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej, świadek wielu rewolucji i przewrotów, autor słynnych książek: „Wojna futbolowa”, „Cesarz”, „Szachinszach”, „Heban”. Historia jego niezwykłego życia to zarazem poruszająca opowieść o Polsce i świecie ostatniego półwiecza.
Domosławski odważnie podejmuje też wnikliwą próbę charakterystyki Kapuścińskiego – człowieka pełnego sprzeczności, wokół którego narosło wiele kontrowersji. O tej książce długo będzie się mówić!

Zacznijmy od końca. Biografia Ryszarda Kapuścińskiego wywołała burzę, a żona reportera nie kryła niezadowolenia z pewnych zamieszczonych tam treści. Dokładniej, nie spodobały się jej cztery rozdziały książki. Dlaczego?
Bo pan Domosławski nie starał się ukryć czy pominąć pewnych faktów? Bo ukazał „mistrza” nie tylko w pochlebnym świetle? Bo biografia nie ogranicza się tylko do „ochów” i „achów” i nie czyni z Kapuścińskiego „Chrystusa przy teleksie i maszynie do pisania”? Co prawda czasy socjalizmu realnego i cenzury mamy już za sobą, ale pani Alicja Kapuścińska doprowadziła do zablokowania dystrybucji książki. Nowa, „poprawiona” wersja pojawi się podobno za kilka lat. Z człowieka z krwi i kości uczyni ona zapewne współczesnego świętego. Do bani.
Dzieło pana Domosławskiego to opasła cegła i faktycznie, przydałyby się w niej skróty, ale niekoniecznie w tych miejscach, w których się pojawią. Domosławski skupia się przede wszystkim na życiu zawodowym Kapuścińskiego, zaledwie kilkanaście stron poświęca (gwoli uczciwości kronikarskiej) jego życiu rodzinnemu i jego miłościom. I dobrze. Bo Kapuściński to przede wszystkim reporter, dziennikarz i literat, a nie – celebryta. Zatem tylko mimochodem dowiadujemy się, że ani ojcem, ani mężem Kapuścińskim idealnym nie był. Zadawnione urazy, uciekanie od życia rodzinnego doprowadziły do tego, że o wiele lepiej dogadywał się z córką przyjaciół niż z własną. Smutne to, ale i w sumie nie takie znów niezwykłe. Ojciec Kapuścińskiego też nie miał wzorowych relacji z synem, podśmiewał się z jego pisaniny i do końca nie pojął na czym polega praca syna. A jeśli chodzi o kobiety, pozostanę przy cytacie z biografii: „Rysiek kochał całą ludzkość, a jej żeńską połowę kochał bardziej.”
Nie można oddzielić młodości Kapuścińskiego od czasów, w jakich żył i się uczył. To był szczególny okres w historii Polski – wyzwolona z nazizmu, poprzez szarady „wielkich” polityków znalazła się w orbicie oddziaływań i zależności od Związku Radzieckiego (a dokładniej Józia Słoneczko). Cała powojenna Polska budowała wówczas socjalizm (tak, wiem, że to uogólnienie), cóż zatem dziwnego, że młodzi ludzie byli pełni zaangażowania i przynależeli tam gdzie przynależeli? Zresztą list rekomendacyjny do partii napisał Kapuścińskiemu kolega ze studiów – Bronisław Geremek, do partii należeli studiująca razem z Kapuścińskim Ewa Wipszycka (wiele lat później profesor historii starożytnej), należał też studiujący dwa lata niżej Jacek Kuroń. Nauczycieli mieli ci ludzie fantastycznych: Tadeusz Manteuffel, Stefan Kieniewicz, Marian Małowist czy Witold Kula. I nie jest to bezmyślne szafowanie nazwiskami z mojej strony. Czytałam monografie i opracowania wyżej wymienionych sama będąc studentką historii. Ale to już nie należy do tej opowieści.
Revenons à nos moutons jak mawiają Francuzi – gros biografii Ryszarda Kapuścińskiego poświęcona jest jego pracy jako korespondenta PAP, jego życiu w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Wielu znajomych, przyjaciół i innych dziennikarzy przyznawało, że Kapuściński był katastrofistą i wyolbrzymiał pewne fakty. Pan Domosławski daje konkretny przykład konfabulacji swojego mistrza. Zamieszcza dwie relacje – Kapuścińskiego i Jardy Boučka z pobytu w Usumburu. Opowieść Czecha jest wyważona, opowieść Kapuścińskiego pełna dramatyzmu i napięcia. I wyolbrzymiona. Ale za to jak się to czytało! Najlepsi autorzy powieści sensacyjnych mogliby się uczyć od Polaka! Jakoś wcale nie czuję się oszukana, a „Wojna futbolowa” pozostanie i tak jedną z moich ulubionych książek. W kontekście wyolbrzymień – książki Kapuścińskiego jawią się niczym teatr reportażu, są przerysowane, żeby do ludzi dotarła ogólna groza i klimat ówczesnych wydarzeń.Takie jest moje zdanie.
Jednocześnie należy pamiętać, że Kapuściński autentycznie chciał zanurzyć się w afrykańskim życiu. Pogryzienie przez robale, jedzenie zgrillowanych szarańczy, mieszkanie poza enklawami białych, choroby – Kapuściński uznawał, że tylko żyjąc jak ludzie, o których pisze, pozna ich życie, a w konsekwencji – napisze o nich bez przekłamań i bez wyższości białego człowieka.
Kapuściński nie dzielił świata na Zachód i Wschód, nie stosował zimnowojennych standardów podziału. Uznawał, że akuratniejszy jest podział na bogatą Północ i biedne Południe. I tak już mu zostało do końca, nawet po upadku socjalizmu nie zaczął nagle romansu z kapitalizmem i Stanami Zjednoczonymi. Wolał ten swój Trzeci Świat i ich biedniejsze, acz nie tak zakłamane życie.
Jego dwie najpopularniejsze książki (zarazem najbardziej krytykowane przez specjalistów) – „Cesarz” i „Szachinszach” są napisane w taki sposób, że równie dobrze mogłyby odnosić się i do ówczesnej Polski Ludowej, co ukazuje Domosławski pisząc o PRL-u czasów Edwarda Gierka i posiłkując się cytatami z... „Cesarza”. Poza tym są i inne drobiazgi świadczące o tym, że Kapuściński portretował raczej I Sekretarza niż cesarza Etiopii, ale to już zainteresowani niech sami sięgną do biografii.
Biografia Kapuścińskiego nie jest hagiografią. Opisuje człowieka, który się wahał (któż z nas się nie waha?), który czasami naciągał fakty (któż z nas czasami nie koloryzuje?), który nie zawsze był miły i przyjacielski; człowieka, który chciał być kochany i chciał pisać. Kochano go i pisał. Dodam, że pisał pięknie i ciekawie. Oczywiście, szkoda, że nie trzymał się ścisłych faktów, że stosował przemilczenia, że koloryzował. Z drugiej strony – mnie osobiście przybliżył Afrykę i Amerykę Łacińską na tyle, że teraz chętniej poszukam innych książek i reportaży o tych kontynentach. Nie odrzucam twórczości Kapuścińskiego, nie mam problemu z przestawieniem jego książek z półki „non-fiction” na „fiction”. Wiktor Osiatyński powiedział, że Kapuściński stworzył legendę o sobie. Ceną było „podkolorowywanie”, czasami nieścisłości lub wręcz konfabulacja. Dodajmy do tego układy z ówczesną władzą i podporządkowanie wszystkiego – również życia rodzinnego – sukcesowi. I co? Poznawszy jego życie, mamy teraz odrzucić jego książki, zanegować to, co stworzył? Uwalić błotem? Konserwatyści cieszą się, że Domosławski odbrązowił Kapuścińskiego i teraz mogą wypisywać różne głupoty o nieżyjącym dziennikarzu. Z kolei na przykład Jerzy Ilg ze Znaku nie chciał wydać biografii w swoim wydawnictwie, bo jakoby jest ono zbyt renomowane. No błagam! „Renomę” wydawnictwa Znak miałam okazję poznać po lekturze jednej z najgłupszych książek (jednakowoż polecanej na okładce przez przyjaciela Ilga – Czesława Miłosza) – „Autobiografii Stalina” Richarda Lourie, sensacyjnego gniotu o tym, jak Stalin zabił Lenina aplikując mu truciznę w otoku ulubionej czapki. Ale to już zupełnie inna historia.
Dla Polaków wszystko musi być albo czarne, albo białe. Kochamy bohaterów, ale również kochamy ich obrzucać błotem lub pokrywać złotem. Ludzie! Życie najczęściej ma różne odcienie szarości, a kryształowo uczciwi bohaterowie występują w bajkach dla dzieci, a nie – w życiu codziennym. Nie wierzę, że wszyscy, którzy tak chętnie zasadzili się na Kapuścińskiego i Domosławskiego, nie mają własnych szkieletów w szafie (oczywiście na miarę jakości swego życia). Ja mam. Ale nie powiem jakie, bo na szczęście nie jestem osobą publiczną i nikogo to nie obchodzi.
Moja ocena: 5.5

sobota, 16 listopada 2013

Robert Goolrick „Żona godna zaufania”

Robert Goolrick, Żona godna zaufania, Nasza Księgarnia, Warszawa 2010, 328 s.

W zasypanym śniegiem małym miasteczku w Wisconsin bogaty przedsiębiorca Ralph Truitt daje ogłoszenie matrymonialne i czeka na przyjazd kandydatki na żonę. Spodziewa się osoby prostej, uczciwej i, jak wynika z przysłanego zdjęcia, nieładnej. Ku jego zdumieniu z pociągu wysiada tajemnicza piękność. Zaniepokojony Ralph ma wiele wątpliwości i podejrzeń, lecz gdy nieznajoma już w drodze do domu ratuje mu życie, jest gotów jej zaufać. A jednak pierwsze wrażenie było słuszne...

Wszystko już zostało napisane, opowiedziane, sfilmowane. Czytając „Żonę godną zaufania” nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam scenariusz „Grzesznej miłości” (a przecież i „Grzeszna miłość” była powtórką pomysłu wykorzystanego pod koniec lat sześćdziesiątych). Tyle dygresji.
„Żona godna zaufania” nie jest ani romansem ani thrillerem, więc jeśli ktoś spodziewa się wielkich namiętności lub wielkich tajemnic, to się paskudnie natnie. Goolrick skupił się bowiem głównie na kwestiach obyczajowych starając się ukazać zarówno prowincjonalne miasteczko w Wisconsin, jak i przemysłowe Chicago z całą nędzą tak fizyczną, jak i moralną. Poza tym bardzo szybko akcja zaczyna toczyć się gdzieś z boku, a na pierwszy plan wysuwają się psychologiczne, czasami wręcz filozoficzne dywagacje.
Jak to u Goolricka – słowa są dobrane perfekcyjnie, opowieść ma sens, a jednak zabrakło czegoś, tej pasji i zaangażowania, które w pełni ukazane zostały w „Końcu świata w obrazkach” – tak to jest kiedy lepszą książkę czyta się najpierw.
Przez większą część powieści Truitt pragnie, pragnie albo pragnie. Innymi słowy (przepraszam za wyrażenie) myśli penisem i wierzy w co chce wierzyć. Nie ma w tym odrobiny romantyzmu, raczej zwykła samcza chuć, gorące pożądanie w środku mroźnej zimy. I w sumie tylko tyle pozostaje w pamięci po lekturze powieści. Szkoda, bo po Goolricku spodziewałam się więcej.
Moja ocena: 3.5

środa, 6 listopada 2013

Jonathan Kellerman „Pajęczyna”

Jonathan Kellerman, Pajęczyna, Amber, Warszawa 1997, 288 s.

Alex Delaware wraz ze swoją przyjaciółką Robin zostaje zaproszony na tropikalną wyspę Aruk. Ma pomóc tam dr. Morelandowi uporządkować dokumentację dotyczącą jego praktyki lekarskiej. Nie wiedzą jednak, że ich gospodarz realizuje przerażający plan. A piękny atol stanie się ich więzieniem..

Niby wszystko powinno przemawiać za tym, że powieść wciągnie od pierwszej strony. Wyspa odcięta od świata, dziwne przypadki medyczne z przeszłości, dziwne morderstwo popełnione onegdaj, garstka specyficznych gości doktora i równie specyficzne zainteresowania tegoż doktora.
A potem akcja toczy się ospale, niemrawo. Delaware głównie pływa ze swoją dziewczyną, snuje się po wymarłym miasteczku i od czasu do czasu pracuje nad dokumentacją. Wlecze się to przez ponad sto stron, potem Kellerman przyspiesza. Ale wszelkie przesłanki, jakimi nas raczy okazują się w sumie mało istotne, gdy dochodzi do sedna sprawy.
Koniec jest dziwaczny. Kellerman popełnił lepsze powieści.
Moja ocena: 2.5

Lisa Gardner „Samotna”

Lisa Gardner, Samotna, Sonia Draga, Katowice 2012, 388 s.

Snajper policji stanowej Massachusetts Bobby Dodge obserwuje przez lunetę tragiczne wydarzenia w pobliskim domu. Uzbrojony mężczyzna zabarykadował się w nim z żoną i dzieckiem. Mierzy do nich z broni, powoli zaciskają palec na spuście. Bobby ma tylko ułamek sekundy na decyzję… której może żałować do końca życia.
Dla kobiety, próbującej chronić dziecko przed ogarniętym szałem mężem, to nie pierwszy koszmar. Piękna, niedostępna i niebezpiecznie seksowna Catherine Gagnon ma za sobą bolesne wspomnienia. Dwadzieścia pięć lat wcześniej została porwana i uwięziona przez szaleńca, który uczynił z niej swoją seks niewolnicę. Czy znajdzie w sobie siłę i odwagę, by obronić własne dziecko?

Bobby Dodge, podobnie jak i D.D. Warren są bohaterami kilku książek Lisy Gardner. W „Samotnej” pojawiają się po raz pierwszy. D.D. Warren ewidentnie gra drugie skrzypce i chociaż jest prowadzącą śledztwo, odsunięta jest daleko na drugi plan. Głównym bohaterem jest Bobby Dodge, a wszystko obraca się wokół konsekwencji jego czynu.
Demony przeszłości ścigają zarówno Dodge’a, jak i Catherine Gagnon. Ale w przypadku kobiety, Gardner wydaje się nie mieć pomysłu. Podeszła do swojej bohaterki raczej instrumentalnie: porwana, wykorzystywana seksualnie i chociaż uratowana, to pozostawiona bez jakiejkolwiek pomocy terapeutycznej. Gagnon wydaje się być typową femme fatale, źródłem kłopotów wszelkich mężczyzn, z którymi się styka. Dodge również poddaje się jej urokowi. A niepoukładane życie prywatne czyni z niego faceta szczególnie podatnego na manipulację.
I w sumie o manipulacji pisze głównie Gardner w „Samotnej”. A do tego jak zwykle – mroczne tajemnice i żądza władzy. Czyta się szybko. Do ostatnich stron autorka zwleka z wyjaśnieniem niektórych spraw. Słowem – jest nieźle.
Moja ocena: 5

wtorek, 5 listopada 2013

Jonathan Kellerman „Kiedy pęka tama”

Jonathan Kellerman, Kiedy pęka tama, Amber, Warszawa 2008, 304 s.

W tej książce bohater Kellermana, najsłynniejszy psycholog w literaturze sensacyjnej, rozpoczyna karierę detektywa, zagłębiając się w mroczne zawiłości zbrodniczego umysłu. Makabryczne morderstwo. Dwie ofiary. Jeden świadek. Ale mała Melody nie chce albo nie może powiedzieć, co widziała... Alex Delaware, wzięty psycholog dziecięcy, czuje się wypalony i postanawia wycofać się z zawodu. Jednak przyjaciel, detektyw Milo Sturgis z wydziału zabójstw, prosi go o przysługę: rozmowę z dziewczynką, jedynym świadkiem zabójstwa sławnego psychiatry i jego narzeczonej. Alex zgadza się porozmawiać z dzieckiem. Stopniowo przekonuje się, że wspomnienia Melody kryją nie tylko przerażającą prawdę o morderstwie, które rozegrało się na jej oczach, ale też o czymś znacznie gorszym...

Ujmijmy to tak: detektyw homoseksualista, były żołnierz z Wietnamu, bez przydzielonego partnera plus psycholog dziecięcy – geniusz finansowy, profesor nadzwyczajny w wieku lat trzydziestu, z tonami publikacji – taka para nie zwiastowała dobrze. Ale się pomyliłam.
Kellerman pożytkuje swoją medyczną wiedzę, aby tworzyć wciągającą i przerażającą fabułę. Podwójne morderstwo jest zaledwie preludium do coraz mroczniejszej opowieści, gdzie pieniądze są wszystkim, a przeszłość rzuca głęboki cień. Alex Delaware niczym Brudny Harry (ze stetoskopem zamiast magnum) tropi tajemnice sprzed lat, aby na koniec stanąć twarzą w twarz z demoralizacją Kalifornii.
Podoba mi się szybkość z jaką rozwija się akcja, tajemnice tak ludzkiej psychiki, jak i niecne uczynki popełniane przez ludzi, mroczność opowieści. Dobra rozrywka. Powiedziałabym, że nawet bardzo dobra.
Moja ocena: 4.5

Lisa Gardner „Sąsiad”

Lisa Gardner, Sąsiad, Sonia Draga, Katowice 2011, 456 s.

Ta sprawa gwarantowała szum medialny – młoda atrakcyjna żona i matka znika bez śladu ze swego domu w Bostonie. Czteroletnia córeczka to jedyny świadek, a przystojny, tajemniczy mąż staje się głównym podejrzanym.
Kiedy do niewielkiego, przytulnego domu rodziny Jones przybywa sierżant D. D. Warren, od razu wyczuwa coś niepokojącego w pozorach normalności, które para tak bardzo starała się stworzyć.
Zegar tyka nieubłaganie, tymczasem Jason Jones zdaje się bardziej zaabsorbowany niszczeniem dowodów i izolowaniem swej córki niż poszukiwaniem „ukochanej” żony. Czy ten idealny mąż próbuje coś ukryć? I czy jedyny świadek zbrodni stanie się następną ofiarą zabójcy?

Pierwsze spotkanie z Lisą Gardner. I muszę przyznać, że bardzo udane.
Nie ma sensu tworzyć długiej recenzji dla tego typu literatury, zatem zawrę się w kilku zdaniach.
Do ostatniej strony czytelnik trzymany jest w napięciu i nieświadomości. Gardner wręcz przeprowadza wiwisekcję wykorzystywania seksualnego. Zalewa czytelnika mnogością informacji, bólu i cierpienia. Akcja, styl pisania i dokładna znajomość przedmiotu przywodzą na myśl powieściopisarstwo Jodi Picoult, lecz w wersji mniej intelektualnej, a bardziej kryminalnej.
Czytając „Sąsiada” nie można pozbyć się wrażenia, że Lisa Gardner podglądała swych bohaterów przez dziurkę od klucza i czuła wręcz perwersyjną przyjemność z wyciągania szkieletów z ich szaf. Uczyniła to po mistrzowsku, dostarczając czytelnikom nie tylko rozrywki, ale i naświetlając niewygodne fakty (czytaj: zmuszając do myślenia). Świetny thriller. Polecam.
Moja ocena: 5.5

Monika Szwaja „Powtórka z morderstwa”

Monika Szwaja, Powtórka z morderstwa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006, 302 s.

„Powtórka z morderstwa" to kryminał czy raczej kryminałek jeśli weźmiemy pod uwagę, że jest trochę niepoważny (o ile morderstwo może być niepoważne!). Autorka twierdzi że wszystko zaczęło się od momentu, kiedy zobaczyła swojego telewizyjnego kolegę taszczącego przez studio wielkie pudło z reflektorami i zaczęła się zastanawiać, co by było gdyby kolega zamiast świateł znalazł w pudle nieboszczyka... W efekcie powstał zabawny kryminał, którego akcja toczy się w środowisku telewizyjnym i gdzie spotykają się postaci z wszystkich dotychczas wydanych książek Moniki Szwai.

Nie przepadam za twórczością pani Szwai. Po tej książce wiem, że nie sięgnę po nią nigdy więcej. „Jestem nudziarą” było nudne, „Romans na receptę” – dość dobry. „Zupa z ryby fugu” – zbyt powierzchowna, a teraz ten kryminałek.
Odnoszę nieodparte wrażenie, że są to jakieś popłuczyny po „Wszyscy jesteśmy podejrzani” Joanny Chmielewskiej, gdzie brakuje lekkości i humoru, a całość jest przyciężka i zakalcowata.
Pomysł na książkę miała pani Szwaja całkiem udany. Niestety na pomyśle się skończyło. Takie pitu-pitu, gdzie wszyscy jedzą sobie z dziobków w idealnym świecie dobrych ludzi. Postaci są rażąco dwuwymiarowe i nierzeczywiste. Środowisko jest niby nietypowe, bo to panie z telewizji, ale cóż z tego, skoro nie mają nic ciekawego do przekazania? Dyskusje nad popełnioną zbrodnią i typowanie mordercy przegryzane ciasteczkami. Ani to śmieszne, ani interesująco napisane. Geniusz, którego genialności nijak nie można poczuć. Komisarz, który jest komisarzem tylko z nazwy. Już milicjanci z peerelowskich kryminałów mieli w sobie więcej życia i logiki.
Nie podobało mi się i już. Pani Szwai już podziękuję.
Moja ocena: 2

Robert D. Hare „Psychopaci są wśród nas”

Robert D. Hare, Psychopaci są wśród nas, Znak, Kraków 2010, 275 s.

Większość z nas reaguje odrazą, ale i ciekawością na doniesienia o bezlitosnych, pozbawionych sumienia zabójcach, którzy coraz częściej pojawiają się w filmach, programach telewizyjnych i prasie. Seryjni mordercy pokroju Teda Bundy'ego i Johna Wayne'a Gacy'ego, bezwzględnie łamiący zasady społeczne, stanowią szczególnie dramatyczne przykłady psychopatów. Ludzie z tym zaburzeniem osobowości są w pełni świadomi konsekwencji swoich czynów, znają różnicę pomiędzy dobrem i złem, a jednak wykazują przerażający egocentryzm, brak skrupułów i niezdolność do troszczenia się o los innych. Szczególnie zaś przeraża, że osobom postronnym wydają się zwykle całkiem normalni. Doktor Robert D. Hare przedstawia charakterystykę tych niebezpiecznych mężczyzn i kobiet opartą na dwudziestopięcioletnich badaniach naukowych, barwnie opisując świat oszustów, kanciarzy, gwałcicieli i najrozmaitszych drapieżców, którzy oczarowują, kłamią i brutalnie torują sobie drogę przez życie. Czy powinniśmy uważać ich za ludzi chorych, czy po prostu złych? Jak możemy ich rozpoznać? I jak mamy się przed nimi chronić? Książka doktora Hare dostarcza wiarygodnych i nieraz zaskakujących informacji wszystkim, którzy pragną zrozumieć to destrukcyjne zaburzenie psychiczne.

Robert Hare przystępnie tłumaczy laikom (w tym autorce niniejszej recenzji) kim są psychopaci. Przede wszystkim zaś wyjaśnia na czym polega różnica terminologiczna między socjopatą a psychopatą. Chociaż oba terminy stosowane są naprzemiennie, to różnica pomiędzy nimi istnieje. Socjolodzy, kryminolodzy oraz niektórzy badacze i klinicyści uważają, iż zachowanie socjopaty ukształtowały warunki społeczne i przeżycia z dzieciństwa. Robert Hare skłania się jednak ku przekonaniu, że równie istotne są czynniki psychiczne, biologiczne i genetyczne.
Wraz z całym zespołem klinicystów autor książki opracował narzędzie diagnostyczne, dzięki któremu można rozpoznać psychopatę, bez obawy, że tak bezwzględną etykietkę przyklejono komuś ze zwykłą dewiacją społeczną lub po prostu notorycznemu kryminaliście. Obecnie „Skala Obserwacyjna Skłonności Psychopatycznych” stosowana jest przez wielu psychiatrów w wielu krajach. Interesujące (i jednocześnie przerażające) jest to, że do podstawowych symptomów psychopatii Hare zalicza tak zdawałoby się niewinne cechy jak: łatwość wysławiania się, powierzchowny urok czy płytkość uczuć. Do tego dochodzą braki – wyrzutów sumienia, poczucia winy, empatii. Nie przedstawiam wszystkich symptomów, można znaleźć je w książce. Niektóre brzmią znajomo, bo powtarzane są w dziesiątkach filmów czy książek o fikcyjnych psychopatach.
Hare dokładnie opisuje każdy symptom i za każdym razem przestrzega, aby nie bawić się w domorosłego psychiatrę, bo można tym bardziej zaszkodzić niż pomóc. Brak poczucia winy brzmi niby niegroźnie, ale kiedy czyta się autentyczną wypowiedź więźnia, że „po co mnie wkurzał [zamordowany]? Zresztą, wcale nie cierpiał. Pchnięcie nożem w tętnicę to najlżejsza śmierć”- dreszcze przebiegają po plecach. Jak łatwo jest usprawiedliwić zło. Sumienie jest dla psychopatów tylko definicją wymyśloną przez innych, pustymi słowami, których nie pojmują.
Równie wstrząsający przykład podano na brak empatii. Tym razem odpowiedzi udzieliła kobieta, która pozwalała swojemu partnerowi molestować jej pięcioletnią córkę: „Kompletnie mnie wykończył. Miałam już dość seksu na tamten wieczór”. No ludzie! I takie coś nazywało siebie matką!!!
Przy okazji Hare zaznacza, że psychopata nie jest synonimem seryjnego mordercy. Tych ostatnich jest w Ameryce Północnej mniej niż stu, a jednocześnie kontynent ten zamieszkują dwa lub trzy miliony psychopatów. Nie wiadomo jak dane te przekładają się na Europę, ale chwilami czytając opracowanie Hare’a, miałam ochotę zamknąć drzwi na cztery spusty i już nigdy nie wychodzić. Inna sprawa, że to też by nie pomogło, bo Internet jest fantastycznym łowiskiem ofiar psychopatów.
Chyba najbardziej przerażająca w psychopatach jest ich skłonność do brutalności i agresji. Nie mają zahamowań przed zadawaniem psychicznych czy fizycznych cierpień. Stosują przemoc bo mogą, bo lubią, bo chcą.
Psychopatyczni mężowie, którym kobiety nigdy nie mogą dogodzić – to temat również dobrze znany. Ignorowanie chorych zachowań, dokładanie wszelkich starań, aby być tą najlepszą, najukochańszą żoną. A w zamian – agresja, brutalne słowa, oszustwa, zdrady. Czasami szukanie porady u specjalisty. A diagnoza odnośnie psychopatii jest jednoznaczna: tego się nie da wyleczyć. I chyba to jest najgorsze. Nie można „naprawić” braku sumienia, braku pozytywnych uczuć. Nie ma na to lekarstwa ani skutecznej terapii. Psychopaci nie widzą w swoim zachowaniu żadnych nieprawidłowości ani emocjonalnych, ani psychicznych. Nie potrafią przyjąć do wiadomości dlaczego mieliby zmienić swoje zachowanie i w czym jest ono niewłaściwe.
Najgorsze jest to, że po lekturze książki Hare’a dochodzi się do wniosku, że faktycznie otaczają nas nie tylko ludzie zrównoważeni, ale i psychopaci. Hare podsuwa fakty medyczne i przykłady zachowań takich osób, stara się uczulić czytelnika na otoczenie. Czytając thrillery i oglądając filmy pokroju „Milczenie owiec” warto pamiętać, że psychopaci istnieją nie tylko w świecie fikcji. I że najlepiej się ich po prostu wystrzegać.
Moja ocena: 5

Emma Donoghue „Pokój”

Emma Donoghue, Pokój, Sonia Draga, Katowice 2011, 407 s.

Dla pięcioletniego Jacka Pokój jest całym światem. To tu się urodził, to tu bawi się i uczy ze swoją mamą. Na noc mama układa go do snu bezpiecznie w szafie na wypadek, gdyby przyszedł Stary Nick.
Dla Jacka Pokój jest domem, dla jego Mamy więzieniem, w którym została zamknięta przed siedmioma laty. Dzięki ogromnej determinacji, pomysłowości i bezgranicznej matczynej miłości udało jej się stworzyć dla synka namiastkę normalności. Niestety ciekawość chłopca rośnie z wiekiem i Mama zdaje sobie sprawę, że Pokój nie wystarczy mu na długo…

Wczoraj wyszłam na spacer z psem. Na policzkach czułam smagania wiatru, pod stopami uginała się trawa, chrzęściły zeschłe liście. To był normalny spacer, jeden z dziesiątków na jakie wychodzę ze swoją psicą. Są czymś równie naturalnym, jak wyjście do sklepu czy na plac zabaw z córkami.
A jeśli naturalne są niewola i patologia? Jak to jest, żyć w zamknięciu, całkowicie poza światem na zewnątrz? Nie znać świata, który my znamy i przyjmujemy jako nam należny? Odpowiedzi kryją się w „Pokoju”. Co istotne, narracja inna niż z punktu widzenia dziecka zrodzonego w niewoli, tchnęłaby trywialnością, banalnym rozpamiętywaniem: byłam wolna, nie ograniczały mnie cztery ściany, okno w dachu i drzwi na szyfrowy zamek. Byłam, miałam, istniałam – wieczne odniesienia do znanego świata.
Tymczasem światem Jacka są właśnie owe cztery ściany wyciszone korkiem, okno w dachu (z buzią Pana Boga) i drzwi zamykane na szyfrowy zamek (robiące „pik, pik” gdy zbliża się złoczyńca). To jest normalność dziecka i właśnie to przeraża najbardziej. Telewizyjne planety, równie odległe od rzeczywistości, jak niebo, trawa i krzaki za ścianą. Piłka ze zgniecionych kartek upchanych do torby po zakupach. Jajowąż. Labirynt z rolek po papierze toaletowym. Wszystko jest zaledwie namiastką prawdziwego życia. Prawie wszystko. Bo jest jeszcze czułość, mądrość i miłość matki, która w nienaturalnych warunkach stara się zapewnić dziecku jak najlepsze dorastanie.
„Pokój” czyta się chwilami ciężko, trzeba zwracać uwagę na poprzekręcane słowa, jak to u pięciolatka: wydmuchawiec, odczekować, zawymiotować, odkłamywać. Ale szybko można się do tego przyzwyczaić. Opowieść Jacka jest dokładna, chwilami aż nadto dojrzała, chwilami słodko naiwna. Nie zmienia to jednak faktu, że życie w Pokoju przypomina przeciekanie czasu. Powtarzalność i jednakowy rytm każdego dnia burzone są rzadko i to przez dorosłych. Gniew, niemoc, załamanie wprowadzają zgrzyt w znajomą codzienność.
Chyba najsłabszym punktem książki Donoghue jest kwestia ucieczki, tak pomysły Matki, jak i reakcja Starego Nicka. Zbyt dużo pozostawiono szczęściu i przypadkowi. Po zastanowieniu, nie dziwi już desperacja kobiety. Nigdy nie ma dobrego momentu aby wcielić plan w życie i jednocześnie – zawsze jest to najlepszy moment. Trzeba działać, aby nie dopuścić do najgorszego.
I tak na koniec, pisałam o Małgorzacie Wardzie i jej inspiracją losami Nataschy Kampusch. W „Pokoju” pobrzmiewają dalekie echa innej austriackiej tragedii – Josefa Fritzla i jego chorych zachowań. I chociaż punktem wyjścia jest zamknięcie, seksualne zniewolenie i przemoc, to Donoghue stworzyła zupełnie nową opowieść, gdzie psychopata gra rolę zaledwie statysty. Brawo!
Polecam.
Moja ocena: 5.5