poniedziałek, 31 marca 2014

Cathy Glass „Najsmutniejsze dziecko”

Cathy Glass, Najsmutniejsze dziecko, Hachette Polska, Warszawa 2010, 398 s.

Łza spłynęła po policzku Donny. Potem następna. „Mama mówi, że muszę zmyć ten brud, ale on nie chce zejść, choć wciąż próbuję.” Patrzyłam, nie wiedząc jak zareagować, a Donna przełożyła szczoteczkę i zaczęła szorować drugą dłoń z dziką determinacją w oczach.
Wzruszająca opowieść i dziesięcioletniej Donnie, krzywdzonej przez matkę i rodzeństwo. Znęcali się nad nią fizycznie i psychicznie na wszelkie sposoby, bo była „najsłabsza w miocie“. Gdy trafiła do rodziny zastępczej Cathy Glass, jej traumatyczne przeżycia wyszły na jaw. To książka o cudownej, uzdrawiającej sile miłości. Gdy dziecko jest kochane, nawet najgorsze przeżycia odchodzą w zapomnienie.

Z tego co wiem, Cathy Glass napisała już kilka książek o swoich podopiecznych. Niestety do tej pory mogłam przeczytać tylko „Najsmutniejsze dziecko”. I prawdopodobnie tak pozostanie na czas nieokreślony.
Cathy Glass pisze z miłością i troską. Jest samotną matką i samotnym rodzicem zastępczym, trafiają do niej dzieci w różny sposób skrzywdzone przez los, przebywają przez pewien czas i są przekazywane dalej. Chociaż brzmi to bezdusznie, Glass wkłada całe serce i rozum w pracę z tymi dziećmi, by pomóc im zrozumieć siebie i poczuć, jak to jest być kochanym, przygotowuje je do dalszego życia.
Po „Porzuconym” Johna Lahutskiego i Alana Philpsa historia Donny nie wydaje się aż tak dramatyczna. Ale przecież każde dziecko chce być kochane i chce kochać. Tymczasem zachowanie matki dziewczynki jest karygodne. Jest podłe. Nie tylko molestowanie seksualne jest złe, tortury psychiczne, znęcanie się fizyczne też pozostawiają po sobie ślad. Ciężko jest pojąć, że matka nie kocha swego dziecka, ale co powiedzieć o matce, która swe dziecko dodatkowo dręczy, szczuje na nie rodzeństwo i spycha do roli sprzątaczki, osoby zbędnej? Czytając opowieść Glass czułam przygnębienie i smutek. Z jednej strony instytucje państwowe starają się pomóc małej Donnie, z drugiej – wciąż narażają ją na stres, na spotkania z matką, która nie przepuszcza okazji, aby dać dziewczynce do zrozumienia jak mało dla niej znaczy, jak zbędna jest w jej życiu.
Historia opisana przez Cathy Glass daje jednak nadzieję. Nie ma tu przesłodzonych sytuacji, autorka nie robi z siebie świętej. Ukazuje za to, że obowiązki i miłość mogą iść ze sobą w parze. Otacza małą Donnę opieką, wprowadza w ustabilizowany świat swego domu i krok po kroku zdobywa zaufanie dziecka. Nie jest to ani szybki, ani łatwy proces. Ale zwycięstwo i uśmiech dziewczynki jest największą nagrodą.
Podoba mi się styl pisania pani Glass, podoba mi się sposób, w jaki traktuje dzieci i swoje, i te, którym zastępuje matkę. Podoba mi się miłość i konsekwencja w sposobie na życie, jaki ukazuje. Podoba mi się to, że historia opowiedziana przez Glass daje nadzieję, że ktoś myśli o zaniedbanych, krzywdzonych dzieciach, że jest ktoś, komu zależy.
Moja ocena: 5

Jodi Picoult „Linia życia”

Jodi Picoult, Linia życia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 544 s.

Czy można kochać dziecko, nie radząc sobie z byciem matką?
Garść wspomnień – tylko to pozostało dziewczynie imieniem Paige po matce, która opuściła ją w wieku pięciu lat. Dorosła Paige wyprowadza się z rodzinnego Chicago, pozostawiając tam samotnego ojca. Marzy o szkole plastycznej, wychodzi za ambitnego lekarza – i wkrótce sama zostaje matką. Przytłoczona domowymi obowiązkami, Paige nie może zapomnieć o tym, że wychowała się w niepełnej rodzinie; ten żal, w połączeniu z prześladującymi ją dawnymi grzechami, odbiera jej poczucie wartości, każąc wątpić we własną zdolność do poświęcenia się dziecku. Opisując walkę, którą toczy Paige, Jodi Picoult stworzyła niebywale wyrazistą powieść, szczegółową, sugestywną i pasjonującą, dotykającą kwestii i uczuć, które są bliskie każdemu z nas.

Czasami Jodi Picoult rezygnuje w powieściach z sali sądowej i wątki kryminalnego. „Linia życia” do takich powieści należy. I nie ukrywam, że taką Picoult wolę. I chociaż mniej więcej wiem, jak będzie przedstawiona narracja, że autorka dołoży wszelkich starań, aby to, o czym pisze ukazane zostało jak najlepiej, jakby sama Picoult nic innego przez całe życie nie robiła, tylko (jak w przypadku „Linii życia”) doskonaliła się w rysunku i zajmowała końmi, to dojdzie jeszcze konkretna historia, w którą zagłębię się bez pamięci, za to z przyjemnością.
To przygotowanie do każdej powieści jest u Picoult niesamowite. „Linia życia” już od pierwszych stron przesycona jest miękką kreską kreślonych portretów i odrobiną magii. Zdolności Paige, chociaż mogłyby się wydawać wydumane, nie są takie, nie irytują, a całość układa się w dość bolesną opowieść o poczuciu odrzucenia i osamotnienia.
Dorastanie bez matki, która odeszła nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Stawianie siebie ponad dobro dziecka to największy egoizm i grzech, jaki może popełnić kobieta. Odejścia w poszukiwaniu siebie nie da się bowiem usprawiedliwić, przynajmniej moim zdaniem. Bo dziecko matki potrzebuje, jej miłości, obecności, rad i rozmów. Jeśli tego nie ma, dziecko na zawsze pozostanie niepełne, niepewne siebie i swych możliwości. I taka właśnie stała się Paige. Z jednej strony nadmiernie samodzielna, z drugiej – zagubiona niczym sześciolatka. I chociaż oddaje siebie i swe uczucia dla męża, to uczucie niedowartościowania tkwi w niej niczym cierń. I jątrzy. A potem ona zostaje matką i jest pozostawiona samej sobie, bo mąż musi robić karierę i wszystko się sypie, wszystkie lęki wyolbrzymione dodatkowym stresem, uwidaczniają się i doprowadzają kobietę do granicy, po której przekroczeniu nie będzie już odwrotu.
Opowieść o dzieciństwie Paige, jej dorastaniu i małżeństwie z Nickiem, który dla niej zerwał z kontakty z rodzicami, opisana jest gładko i bez potknięć. Druga część książki, kiedy Paige szuka samej siebie i dowartościowania również tchnie autentycznością i co zaskakujące, dopiero końcowy etap wydawał mi się nie tyle najmniej dopracowany, co rozczarowujący. Wszystko się rozmywa, jakby autorka nie mogła się zdecydować, jak poprowadzić dalsze losy małżeństwa. Poświęcenie siebie w imię dobra rodziny, wręcz ukorzenie się sprowadza Paige do roli podmiotu, który nie ma prawa do samostanowienia. Płaci nie tylko za swoje błędy, ale również za błędy swojej matki. Z sytuacji, w jakiej się znalazła nie ma dobrego wyjścia, bo chociaż wraca do zarzuconego malowania, nie jest to powrót o jakim marzyła, jest to zaledwie pretekst, uwodzenie męża niezłomnego w swym gniewie i swej dumie.
Emocje u Picoult buzują i po raz pierwszy zabrakło mi dalszego ciągu. Wyszło jak w życiu, kiedy po chwilach smutnych następują radosne, a potem przeplatanka się powtarza. Tymczasem autorka zamknęła czytelnikowi drzwi przed nosem, uznając, że czas kończyć opowieść.
Podobała mi się „Linia życia”, ale tak nie do końca. Jak to u Picoult – jest wiele problemów, które trzeba rozwiązać i część pisarka pozostawia czytelnikowi do przemyślenia. Czasami wracam myślą do Paige i hipotetycznego ciągu dalszego. Do jej życia. Rzadko myślę o bohaterach przeczytanych książek, ale historia tej dziewczyny, matki pełnej obaw, pozostawiła we mnie tyle pytań i wątpliwości!
Moja ocena: 5

niedziela, 30 marca 2014

Francis Wheen „Karol Marks. Biografia”

Francis Wheen, Karol Marks. Biografia, W.A.B., Warszawa 2005, 368 s.

Niezłomny trybun mas pracujących, a zarazem człowiek przez całe życie stroniący od stałej pracy. Potomek znakomitego żydowskiego rodu i jednocześnie zapamiętały ateista. Geniusz ekonomii bezradny wobec domowego budżetu. Charyzmatyczny mówca, który potrafił godzinami, niczym kucyk, wozić dzieci na własnym grzbiecie. Natchniony filozof, któremu zdarzyło się uciekać przed policją po pijackiej awanturze. Karol Marks był człowiekiem sprzeczności. Autorzy licznych poświęconych mu książek widzieli w nim przede wszystkim twórcę najbardziej zaraźliwej ideologii XX wieku, a w powszechnej świadomości stał się ikoną, postacią niemal mityczną. Francis Wheen nie lekceważy znaczenia ekonomicznych i politycznych idei autora Kapitału, ale dostrzega poza nimi człowieka z krwi i kości. Z brawurą i przewrotnym humorem, ale nie bez empatii opisuje skomplikowaną osobowość Marksa, jego burzliwe życie, a także ujawnia wiele nieznanych wcześniej faktów.

Od dwudziestu pięć lat Karol Marks jest passé. Chociaż miałam styczność z jego uczniami: czytałam o Leninie, Trockim, Stalinie, Guevarze czy Castro, jakoś nie miałam okazji poznać „ojca” marksizmu. Może to i dobrze, bo do tej pory pojawiały się tylko dwa typy biografii Marksa: jedni uważali go za boga, drudzy – pomawiali o kontakty z szatanem. Nic pomiędzy, nic normalnego. Nic prawdziwego. Dopiero Francis Wheen postanowił przedstawić Marksa nie tyle jako ideologa, ile jako człowieka, przyjaciela, ojca, mężczyznę, który przez większość życia był biedny, trapiły go wszelakie choroby i kogo ścigała policja, gdy zdarzyło mu się zbytnio zaszaleć w berlińskich knajpach czy londyńskich pubach.
Jednym z ulubionych (i pożytecznych) zajęć tego filozofa, rewolucjonisty i ekonomisty, było obalanie fałszywych bogów i samozwańczych mesjaszów ruchu komunistycznego. Nie lubię się bawić w „gdybanie”, ale znając choleryczny charakter Marksa, podejrzewam, że nie zostawiłby suchej nitki na przywódcach Rewolucji Październikowej. Ludziom, z którymi się nie zgadzał przyklejał łatki „drani”, „szarlatanów i oszustów”, „hord demokratycznych łobuzów”. Moja wyobraźnia jest zbyt uboga, by zaproponować, jak nazwałby Lenina i Stalina. Marks lubił krytykować, lubił też marnować czas na wielostronicowe deptanie wrogów zamiast skupiać się na pisaniu artykułów czy książek, których niemal nieczytelne rękopisy walały się po jego stole.
Ów rewolucjonista szczycił się tym, że jego żona jest arystokratką. Burżuazję na swój sposób szanował i dopiero nadinterpretacja jego tekstów doprowadziła do wypaczenia tego, co miał do powiedzenia. Doprowadziło to do sytuacji, że większość ludzi, szczególnie polityków zachodnich, szczyciła się tym, że nigdy nie przebrnęła przez więcej niż dwie strony dzieła jego życia – „Kapitału”. A to nie do końca są brednie. Chyba że w reinterpretacji wspomnianej już „Czerwonej Trójcy”. Był spokrewniony z Lionem Philipsem, chyba jedynym członkiem rodziny, który też jest pamiętany po dziś dzień, a raczej jego firma produkująca telewizory, żelazka i ekspresy do kawy (pierwsza zagraniczna fabryka Philipsa powstała w Polsce, do tej pory część produktów jest tutaj składana, to tak na marginesie). Przy okazji – temat Polski nie był obcy Marksowi, entuzjastycznie odniósł się do powstania styczniowego i szybko (jak na niego), bo już w listopadzie 1863 roku opublikował „Odezwę Stowarzyszenia Oświatowego Robotników Niemieckich w Londynie w sprawie Polski”.
Istotną przypadłością Marksa było to, że ilekroć wisiał nad nim termin oddania pracy, jego organizm się buntował. Koszmarne bóle wątroby, wrzody na całym ciele, bóle głowy uniemożliwiały mu systematyczność, czasami w ogóle paraliżowały jego działalność pisarską. Wówczas z pomocą przychodził jego najlepszy przyjaciel – Fryderyk Engels, twórca większości tekstów do „New York Tibune” podpisanych nazwiskiem Marksa. W ogóle Engels był jego aniołem stróżem, to on utrzymywał Marksa i jego rodzinę, to jego pieniądze szły na typowe burżujskie zachcianki: lekcje fortepianu czy języków obcych. To Engels często pracował za swego przyjaciela, dokonywał analiz, wykazywał się znajomością wojskowości. Wreszcie – to Engels potrafił ułagodzić furię Marksa.
Patrząc na zdjęcia i portrety Karola Marksa widzimy przede wszystkim obrośniętego mężczyznę. Miał on iście imponujące włosy i zarost. Córki nazywały go z czułością „Murzynem”, był dla nich najlepszym ojcem, może dlatego że nie traktował ich wyłącznie jako przyszłe debiutantki i puste lale, ale zaszczepiał w nich od najmłodszych lat miłość do Szekspira i Dantego. Lubił spędzać z nimi czas, kiedy nie pracował, nie chodził na spotkania polityczne, czy nie powalały go ataki choroby. Bardzo przeżył śmierć swoich dzieci, w szczególności ukochanego syna Edgara. Do Engelsa napisał wówczas: „Przeżywałem już różne niepowodzenia, ale dopiero teraz wiem, czym jest prawdziwe nieszczęście.”
Nieszczęścia – mniejsze lub większe towarzyszyły całemu jego życiu. Ale po śmierci spotkał go dramat iście szekspirowski: zdobył sławę poprzez niezrozumienie tego, co pisał. A przez ostatnie ćwierćwiecze jest pomału zapominany. Biografia Wheena, chociaż zawiera w sobie dwa czy trzy błędy merytoryczne (wygwiazdkowane i wytłumaczone przez konsultanta – Dawida Jakubowskiego) jest w sumie bezstronnym, chwilami ironicznym, chwilami analitycznym obrazem mężczyzny, który wierzył w komunizm i miał nadzieję, że kiedy ten nadejdzie, jego już na świecie nie będzie.
Moja ocena: 5.5

Zygmunt Miłoszewski „Uwikłanie”

Zygmunt Miłoszewski, Uwikłanie, W.A.B., Warszawa 2009, 352 s.

Warszawa, czerwiec 2005 roku. W zabudowaniach klasztornych w centrum miasta odbywa się niekonwencjonalna terapia grupowa, której uczestnicy wcielają się w rolę bliskich. Po wyjątkowo intensywnej sesji jeden z pacjentów zostaje zamordowany. Czy sprawcą jest któryś z uczestników terapii? A może motywu należy szukać wśród osób, które przedstawiali? Kluczem do zagadki wydaje się przeszłość ofiary i tym tropem podąża prowadzący śledztwo prokurator Teodor Szacki. Są jednak sekrety, których nie odkrywa się bezkarnie - rodzinne tajemnice strzeżone są przez siły potężniejsze niż rodzina.

W końcu przeczytałam kryminał polskiego autora, który mnie znudził po pierwszych dziesięciu stronach, gdzie nie pojawia się mafia rosyjska, nie ma mowy o przestępczości zorganizowanej, a zbrodnia jest początkiem trudnego, acz ciekawego śledztwa. Mało tego, „Uwikłanie” czytałam z rosnącą przyjemnością i zaciekawieniem.
Prokurator Teodor Szacki, niezbyt zadowolony ze swego życia rodzinnego spełnia się w pracy, która chwilami przypomina orkę na ugorze. Warszawa jest miastem, gdzie wciąż popełnia się przestępstwa i wykroczenia. Facetem od czarnej roboty jest jego przyjaciel policjant Oleg Kuzniecow. Jest to chyba pierwsza para „detektywów” w postsocjalistycznej Polsce. Jednocześnie jest to zapis ich męskiej przyjaźni.
Szacki nie jest wypranym z uczuć automatem, aczkolwiek chce być postrzegany jako polska kopia beznamiętnego i chłodnego Clinta Eastwooda, to ma stanowczo zbyt ludzkie odruchy, aby być „zimnym szeryfem”: widok zwłok pomimo lat pracy w prokuraturze nadal przyprawia go o mdłości, ludzkie nieszczęście podciąga pod paragraf kierując się własnym rozumieniem dobra i nie jest też obojętny na kobiece wdzięki. Akurat ten ostatni wątek mógłby sobie Miłoszewski darować. Kryzys wieku średniego wypada mało przekonująco i niepotrzebnie przedłuża fabułę, zamiast skupić się na samej akcji. A ta jest fantastyczna! Morderstwo niemożliwe do popełnienia – tak można nazwać śmierć jednego z uczestników terapii. Sprawa z pozoru prosta, zaczyna rzucać coraz dłuższy cień. W końcu pojawiają się wątki z IPN-em w tle i szarymi eminencjami PRL-u. Dodajmy do tego opisy charakteryzujące poszczególne dni, odniesienia do spraw ogólnie pamiętanych, do polityków i sportu i mamy kryminał w polskich realiach co się zowie.
Rozwiązanie zagadki jest niebanalne, acz koniec końców wydaje się, że Miłoszewski aż przedobrzył. Wydaje się, że autor sam nie mógł się zdecydować komu zbrodnię przypisać. W efekcie areszt warszawskiej prokuratury stał się dość zatłoczonym miejscem. Nie narzekam jednak, bo już dawno nie czytałam polskiego kryminału, który epatowałby taką świeżością i nie uciekałby w odrealniony świat. Warszawa Miłoszewskiego to miasto, jakie znamy z migawek w dziennikach, jakie znają jej mieszkańcy. Miasto – brzydkie i głośne, małostkowe i zagubione, pełne zmęczonych ludzi i karierowiczów stawiających wszystko na jedną kartę. Miasto prawdziwe.
Moja ocena: 5.5

William Faulkner „Gambit”

William Faulkner, Gambit, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, 280 s.

Opowiadania zawarte w tomie pt. „Gambit” powstawały i ukazywały się luźno w periodykach amerykańskich na przestrzeni dziesięciolecia 1939-1949. W polskim przekładzie zachowujemy ten sam układ, w jakim ukazały się one w pierwszym wydaniu książkowym, traktując je jako całość złożoną z epizodów połączonych przede wszystkim osobą głównego bohatera. Jest nim Gavin Stevens, spośród mieszkańców Faulknerowskiego hrabstwa Yoknapatawpha postać najbardziej może służąca swoistej demagogii i retoryce pisarza, tu jednak występująca w najlepszej swojej roli – detektywa ludzkich namiętności. Stąd też wynika wspólny wszystkim tym opowiadaniom nastrój gry, ryzyka, „gambitu” – kiedy to rozgrywający podstawia pod bicie jeden z pionków dla uzyskania ostatecznego zwycięstwa. Choć tylko w ostatnim z opowiadań, tytułowym, Faulkner wprowadza wyraźną analogię z grą (szachy), element ryzyka, rozgrywki dominuje nad całym tomem.

Można „Gambit” odczytywać dwojako – jako kryminałki napisane przez Faulknera i jako opowiadania o elementach ryzyka i rozgrywki (co sugeruje notka na wkładce), a co za tym idzie – stworzyć pole do popisu wszelakim literaturoznawcom.
Ja się na literaturze nie znam. Ja ją czym i daleka jestem od jakiegokolwiek rozkładania jej na czynniki pierwsze, dokonywania dekonstrukcji czy reinterpretacji tekstu. Wolę mieć przyjemność z czytania tekstu niż wywlekania zeń wnętrzności, których być może wcale w nim nie ma. Tym samym pozwolę sobie potraktować utwory z „Gambitu” jako opowiadające o ludzkich zbrodniach. Ludzkie emocje i popędy, które popychają ich do popełniania czynów karygodnych łatwiej zrozumieć, chociaż w wielu przypadkach trudno się z nimi zgodzić.
Główny bohater – Gavin Stevens jest prokuratorem hrabstwa i z racji pełnionej funkcji ma do czynienia z morderstwami, kradzieżami i wszystkim tym, co wymienione jest w kodeksie karnym. Oprócz samej zbrodni, Faulkner buduje całe tło konfliktu sięgającego nieraz kilkadziesiąt lat wstecz. Tak jest w przypadku „Dymu”, „Małpiaka” czy tytułowego „Gambitu”. Uparci i ubodzy farmerzy to niezbyt wielkie pole do popisu, a jednak Faulnerowi udaje się zaciekawić czytelnika. Kolejne partie tekstu nie tylko dotyczą obyczajów i życia codziennego, ale też krok za krokiem zbliżają nas do rozwiązania zagadki. Odnośnie pierwszego opowiadania – „Dym” – przeskakiwałam z nazwiska na nazwisko typując „swego” mordercę w miarę rozwoju akcji. Z pokorą przyznaję, że i tak nie trafiłam, chociaż na koniec postać zbrodniarza wydała mi się oczywista.
„Małpiak”, „Wskazówka na wodzie” i „Do jutra” to nie tyle opowiadania o zbrodni, ile o ludzkich, a dokładniej – męskich emocjach. Wspomniani już farmerzy, chociaż niby prymitywni i daleko im bystrością umysłu do takich osobistości jak prokurator hrabstwa, to przecież jednak to też ludzie. Też czują i kochają, też się potrafią przywiązać do drugiego człowieka i nie ważne, że ogólnie stronią od bardziej rozwiniętego (cywilizowanego?) społeczeństwa (a może to społeczeństwo stroni od nich?).
Najbardziej przewrotna jest na pewno „Dwója z chemii”. Wbrew pozorom nie opowiada o szkole ani o uczniach. Zawiera za to w sobie starą jak świat prawdę, że człowiek uczy się przez całe życie.
Opowiadanie tytułowe opowiada o przeszłości i życiu osobistym Stevensa. Nie ma żadnej kryminalnej afery, ale bohater tym razem musi doprowadzić pewne sprawy do końca. Jest w tym pewien element ryzyka, acz wytrwany gracz, a tak o prokuratorze hrabstwa z pewnością można powiedzieć, powinien sobie mimo wszystko poradzić.
Przyznaję, że coraz przyjemniej czyta mi się Faulknera. Może chodziło o przyzwyczajenie się do jego stylu, a może to kwestia krótkich i zwięzłych form zaprezentowanych w „Gambicie”. Rozstrzygnie przyszłość, bo pewnie niedługo sięgnę po jego „Zstąp Mojżeszu”, coby wrócić do Boona Hogganbecka (tego z „Koniokadów”).
Moja ocena: 5.5

Alan Philps, John Lahutsky „Porzucony”

Alan Philps, John Lahutsky, Porzucony, Znak, Kraków 2012, 400 s.

Wania jako chore niemowlę został opuszczony przez niedojrzałą matkę i umieszczony w upiornym rosyjskim sierocińcu. W wieku zaledwie 6 lat został przeniesiony na zamknięty oddział psychiatryczny, w którym był przywiązywany do łóżka, faszerowany lekarstwami, niedożywiony i przemarznięty.
Na drugim krańcu świata w Stanach Zjednoczonych, Paula poznaje historię chłopca, postanawia go uratować: adoptuje go i sprowadza do Ameryki. Historia Wani to dowód na to, że nawet najbardziej nierealne marzenia mogą się ziścić.

Opowieść o Wani przeczytałam w lipcu zeszłego roku (2013) i od tamtej pory próbowałam napisać recenzję. Był we mnie taki natłok myśli, tyle gniewu i złości na ludzi, że nie potrafiłam napisać dwóch zdań, które nie zmieniały się wkrótce w tyradę przeciwko Rosji i tamtejszym władzom. Teraz po prostu nadeszła kolej na „Porzuconego” (licentia magica tłumacza, bo tytuł oryginalny brzmi „Chłopiec z Domu Dziecka nr 10”, ale widocznie trzeba było dodać mocny akcent, jakby treść książki nie była wystarczająco poruszająca), a ja nadal pełna jest gniewu i smutku.
Opowieść rozpoczyna się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ale warunki panujące w Domu Dziecka nie zmieniły się zapewne od pięćdziesięciu czy więcej lat. Dzieci przywiązane do krzesełek, do łóżeczek, pozbawione zabawek (bo zniszczą), pozbawione możliwości rehabilitacji (sala rehabilitacyjna owszem jest, ale tylko na pokaz), pozbawione jakiejkolwiek rozrywki (świetlicę otwierano tylko na oficjalne uroczystości). Okrutne, zimne opiekunki zajęte wyłącznie sobą. Dzieci nie wychodziły na dwór, nie wiedziały, co to drzewo, słońce, deszcz. Ale jeśli czytelnikowi wydaje się, że właśnie trafił do dziecięcego piekła, to się myli.
Bo system w Rosji jest tak pokręcony, że dzieci niesprawne fizycznie, posiadające jakiekolwiek ułomności trafiają przed oblicze komisji, która kwalifikuje je na zsyłkę do internatu. Brzmi niegroźne, a w rzeczywistości chodzi o zamknięty oddział w szpitalu psychiatrycznym. Wania trafił do Filimonek w wieku lat sześciu. Oddział dziecięcy wyglądał tak: „Pokój był zastawiony po brzegi łóżeczkami. Nie drewnianymi, jak w domu dziecka, lecz większymi, z wysokimi metalowymi prętami, jak klatki. W każdym łóżeczku leżał goły materac. Nie było prześcieradeł ani koców. Na każdym materacu leżało dziecko. Niektóre z nich były nagie. Inne miały na sobie tylko brudne podkoszulki. Leżały w kałużach własnego moczu. Jedno w odchodach. Ktoś uderzał brutalnie głową o szczebelki. Dzieci jęczały i płakały.” Tak Matka Rosja kocha swoje gorsze dzieci: faszeruje je lekami, przyzwala na wykorzystywanie seksualne, na powolną śmierć w mroku i brudzie. Żadna inna lektura nie będzie już tak wstrząsająca, jak opowieść o sześciolatku (i jego współwięźniach) sprowadzonych do kondycji warzywa. Opowieść o dzieciach skazanych przez państwo.
Chłopca udało się z Filimonek wyciągnąć. Dzięki parze Amerykanów i wolontariuszom historia Wani została nagłośniona, po wielu perturbacjach chłopak znalazł dom w Stanach Zjednoczonych. Jemu się udało, bo od początku gadał jak nakręcony i pragnął zwrócić na siebie uwagę. Może i banalnie to zabrzmi, ale był dzielny i uparty.
Nie wszystkie dzieci takie są. I chociaż wszystkie potrzebują miłości i opieki, państwo odgradza się od nich, skazuje na niebyt i powolną śmierć. Wielkie mocarstwo jest zadziwiająco małostkowe i nieczułe, liczą się tylko zdrowi, liczy się masa. Pojedyncza jednostka nie znaczyła i nie znaczy w Rosji nic.
Moja ocena: 5.5

Agatha Christie „Pora przypływu”

Agatha Christie, Pora przypływu, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001, 258 s.

W tej sprawie nic nie idzie jak należy. Dlaczego pozbawiony skrupułów łotrzyk pozwala się szantażować? Dlaczego morderca zabija osobę, która mogłaby uczynić go bogatym? Dlaczego prawdomówny, metodyczny i obowiązkowy major popełnia samobójstwo? I wreszcie, dlaczego Herkules Poirot daje się nabrać?

Jednak jeszcze jedna książka Agathy Christie mi się uchowała. „Pora przypływu” wydała mi się stanowczo słabsza. A może to już zmęczenie autorką dało się mi we znaki, bo ileż można razy czytać o fałszywych tożsamościach, o wielkich pieniądzach, przez które popełniane są wielkie niegodziwości i ileż razy można gubić się w natłoku postaci, których jak to u Agathy Christie – jest mnóstwo.
W połowie książki nie tyle myślałam, kto mógłby być mordercą, ile czułam się znużona treścią i co gorsza – znużona rozumowaniem Herkulesa Poirot. Mały Belg był w formie, nie przeczę, ale to, co mówił przypominało trzymanie jednego puzzla i przykładanie go do wszelkich możliwych pustych miejsc układanki. Końcowe wyjaśnienia wydają się chwilami wzięte z Księżyca, przebieranki, dziwne telefony i agresja mylnie pojmowana jako zwykła porywczość. Nie polubiłam bohaterów, obowiązkowy happy end w stylu typowym dla pisarki i urwany niemalże w połowie zdania – dopełniły dzieła. Na czas nieokreślony dałam sobie spokój z kryminałami Angielki. Przyjemność, która nudzi przestaje być przyjemnością.
Moja ocena: 3.5

sobota, 29 marca 2014

Michael Seed, Noel Botham „Grzesznicy i święci”

Michael Seed, Noel Botham, Grzesznicy i święci, Promic, Warszawa 2011, 352 s.

„Ksiądz stulecia”, tak Michaela Seeda nazwał angielski „The Times”. Seed, autor bestsellerowej autobiografii – „Dziecko niczyje”, od ponad ćwierć wieku znajduje się w centrum wydarzeń Wielkiej Brytanii i choć o tym nie mówi, jest człowiekiem wpływowym. Dowodem „Grzesznicy i święci”, przepełnione wyjątkowym humorem wspomnienia przywołujące herbatki z królową Elżbietą, spotkania z księżną Dianą czy przyjaźń z premierem Blairem. Jedni go za to potępiają, zazdroszcząc szampańskiego sposobu praktykowania katolicyzmu, inni widzą w nim świętego. Nic dziwnego, że wspomniany „Times” zażądał, aby natychmiast mianowano go biskupem. Seed zbywa te głosy uśmiechem, pozostając skromnym franciszkaninem, przed którym wielcy tego świata bez obaw otwierają serca, a milionerzy... książeczki czekowe.

Trzeba przyznać, że pomimo koszmarnego dzieciństwa Michael Seed wydaje się być człowiekiem spełnionym i pełnym spokoju ducha. A do tego potrafiącym z humorem opowiadać o dziwacznych wydarzeniach, jakie mu się przytrafiały, kiedy na przykład na pierwszą mszę na Downing Street 10 wchodził przez okno, z przenośnym tabernakulum. Jego przełożony (kardynał Hume) musiał z kolei, dzień przed intronizacją, przechodzić przez płot przykatedralnej Szkoły Chóralnej. Został zatrzymany przez policję i zawieziony na komisariat, bowiem uznano go raczej za wariata z pobliskiego szpitala psychiatrycznego niż księdza obejmującego ważne stanowisko.
Seed opisuje środowisko osób, które w ciągu ostatnich dziesięcioleci przeszły na katolicyzm w Anglii, jest tam wiele nazwisk z zakresu polityki, które czytelnikowi polskiemu są zupełnie obce. Ale Seed odnosi się również do pastorów, którzy przeszli na katolicyzm w formie protestu, kiedy 11 listopada 1992 roku podjęto decyzję o wyświęcaniu kobiet. Wówczas Kościół katolicki zyskał około tysiąca księży, co ciekawe – żonaci pastorzy dostali specjalną dyspensę. Pojawiają się nazwiska znanych artystów, którym Seed udzielał ślubu, anegdoty o królowej, u której bywał na herbacie, jest opowieść o punku w recepcji. Wszystko to ukazuje bardziej ludzką twarz Kościoła. Podejście nie z pozycji nakazów i obowiązków, lecz prób zrozumienia drugiego człowieka.
Michael Seed pisze nie tylko o laurach, ale i gafach, o ludziach potrzebujących pomocy, do których wyciąga rękę. „Grzesznicy i święci” różnią się zasadniczo od „Dziecka niczyjego”, jest to bardziej relacja ze światowego życia i nienachalna ewangelizacja niż autobiografia sensu stricto. I wszystkie te nazwiska, które przewijają się przez opowieść Seeda znajome są raczej Brytyjczykom niż osobom spoza Wyspy. Jako uzupełnienie autobiografii – może być, ale niekoniecznie. Jako ukazanie Kościoła od strony pozytywnej, szczególnie w czasie, kiedy co chwila ujawniane są afery pedofilskie – wskazane. Bo nie sztuką jest wrzucić wszystkich księży do jednej szufladki z etykietką „pedofile”. Złych należy karać, a nie zamiatać problem pod dywan, mądrych – należy słuchać. I w tym momencie moja wiara bądź niewiara nie ma tu nic do rzeczy. Odwrotnie – z kimś takim jak Michael Seed chętnie bym o istocie wiary porozmawiała.
Moja ocena: 4

Ryszard Kapuściński „Wojna futbolowa”

Ryszard Kapuściński, Wojna futbolowa, Czytelnik, Warszawa 2010, 240 s.

Tytułowa „Wojna futbolowa” to konflikt zbrojny między Hondurasem a Salwadorem w 1969 r., którego początkiem był mecz piłki nożnej reprezentacji tych małych republik Ameryki Środkowej. Sceneria książki zmienia się jak w kalejdoskopie: Luanda, Tanganika, Algieria, Azja Mniejsza to kolejne etapy reporterskiej podróży Kapuścińskiego, w którą wpisał dyskretnie interesujące wątki autobiograficzne.

Miłością Ryszarda Kapuścińskiego była Afryka. „Wojna futbolowa” jest pod tym względem wyjątkiem, bo chociaż dużo w niej afrykańskich wspomnień, reporter pisze również o Ameryce Środkowej. Jest to również jedna z moich ulubionych książek, chociaż nazmyślał w niej Kapuściński ile się dało, puścił wodze fantazji, ale również błyskotliwego dowcipu i komizmu, który nieraz wkracza w życie w najbardziej dramatycznych okolicznościach.  
„Wojna futbolowa” to książka przede wszystkim o konfliktach zbrojnych, o walce i miejscach, do których Kapuściński dotarł w czasie kiedy był korespondentem. Są posterunki nieprzyjaznych żołnierzy, groźna dżungla, dziwaczne (wydawałoby się) powody, które stają się zarzewiem rozlewu krwi. Jest pierwotny strach o utratę życia i ciekawość, która domaga się zaspokojenia.
Wraz z Jardą Boučkiem i Dušanem Provaznikiem pojechali do Konga. Trafili do Stanleyville. Potem zaczęły się kłopoty, które w „Wojnie futbolowej” urosły do niebotycznych rozmiarów, Kapuściński stworzył dramatyczny obraz socjalistycznych reporterów ocierających się o więzienie i śmierć. Artur Domosławski dotarł później do opisu Boučka, tak odmiennego, jakby Czech pisał o zupełnie innej wyprawie. Cóż, Kapuściński lubił umieszczać się w samym środku wydarzeń, tworzył opowieść sensacyjną. Pisał przy tym stylem tak soczystym i niepowtarzalnym, że nawet przyłapanie go na fantazjowaniu (kłamstwie), nie umniejsza przyjemności z czytania.
Jest i opowieść o RPA, o dwóch wersjach apartheidu, o Afrykanerach. W sposób przejrzysty Kapuściński przeprowadza czytelnika przez źródła konfliktu, opisuje stan obecny. Na początku lat osiemdziesiątych mało kto spodziewał się tego, że apartheid upadnie. Od dwudziestu lat Afryka pozbywała się kolonistów, ale Afrykanerzy wrośli w tę ziemię, wrośli w bogactwa naturalne kraju i trzymali się tego zębami i pazurami. Kapuściński ukazuje również inną twarz Algierii. Znałam ten kraj jedynie z opowieści Alberta Camusa, Kapuściński nie patrzył nań oczyma Francuzów, jak zwykle, stał po stronie rdzennych mieszkańców. Jest opowieść o Ghanie i Nigerii. Wszędzie gdzie trafia reporter leje się krew, ludzie niszczą się wzajemnie, kraje stoją w ogniu. Ponownie pojawiają się elementy sensacyjno-dramatyczne, niemal słychać świst kul, wzrastające ciepło płomieni.
A potem – zmiana scenerii i półkuli. I znowu konflikty, a w międzyczasie przyspieszona nauka hiszpańskiego. W końcu dochodzimy do opowieści tytułowej. Nocnej wędrówki po wysłaniu depeszy. Strachu. Kolejnego wyjazdu na kolejny front. Znowu krew, strzały, ale i ciekawość reportera: zobaczyć wojnę na własne oczy, zobaczyć walczących, rannych. Zobaczyć życie ludzi. A potem to odpowiednio opisać.
Wojny wciąż trwają. Ludzie wciąż się zabijają. Tylko ci, co wydają rozkazy chronią się z daleka od frontu. Nadal cierpią najbiedniejsi, najbardziej niewinni – jak w Hondurasie, jak w Grecji, jak krajach Afryki. Mało jest w „Wojnie futbolowej” polityki, jest za to opowieść o gniewie i zachłanności ludzi. O nienawiści. Opowieść buzująca uczuciami i słowami, które pod różną szerokością geograficzną mają inne znaczenie, inaczej są odbierane, inne wywierają reakcje. Mocna ta opowieść, a raczej kilka, ujętych w tytuł sugerujący bijatykę chłopców na boisku o kawałek nadmuchanego pęcherza obciągniętego skórą. Bijatykę banalną, podobnie jak banalne bywają przyczyny wojen.
Moja ocena: 6

* * *

Kapuściński Ryszard; Wojna futbolowa;
W tropiku picie jest przymusem. Jeśli dwóch ludzi spotyka się w Europie, wymieniają najpierw: „Dzień dobry! Co słychać?” Dwóch ludzi w tropiku wita się inaczej: „Czego się napijesz?” Pije się często w dzień, ale picie nakazane, picie programowe, odbywa się wieczorem. Albowiem wieczór przechodzi w noc, a noc czyha na śmiałka, który zakpił z alkoholu.

Kapuściński Ryszard; Wojna futbolowa;
Gwiazdy nad Saharą są ogromne. Takich gwiazd nie ma nigdzie na świecie. Kołyszą się nad piaskiem jak wielkie żyrandole. Światło tych gwiazd jest zielone. Nocą Sahara jest zielona jak mazowiecka łąka.

piątek, 28 marca 2014

Aleksandra Marinina „Śmierć i trochę miłości”

Aleksandra Marinina, Śmierć i trochę miłości, W.A.B., Warszawa 2007, 318 s.

Kolejna powieść Aleksandry Marininy o przygodach błyskotliwej major Anastazji Kamieńskiej, rozpoczyna się w momencie dla bohaterki wyjątkowym: w przeddzień jej ślubu. Podczas gorączkowych przygotowań Anastazja otrzymuje anonimowy list: „Nie rób tego. Pożałujesz!”

Muszę przyznać, że byłam skonsternowana przeczytawszy „Śmierć i trochę miłości”. Jest to chyba najbardziej mroczna z dotychczas przeczytanych powieści Marininy, chwilami ociekająca ohydą i wszystkimi grzechami Moskwy.
Jak na ironię dużo i w powieści miłości, bo Kamieńska zdecydowała się w końcu na ślub. Przygotowania są nietypowe, podobnie jak nietypową kobietą jest Kamieńska. Chęć by wszystko odbyło się bez ostentacji i niepotrzebnego marnowania pieniędzy doprowadza do sytuacji niemalże karykaturalnej. Karykaturalnej u kogoś innego, bo pójście do ślubu w czerni jest pomysłem typowym dla milicjantki i nie wydaje się niestosowne.
A na pewno nie bardziej niż zabijanie potencjalnych panien młodych w moskiewskich urzędach stanu cywilnego, między innymi w tym, w którym pani major zmienia stan cywilny. Kamieńska co prawda ma urlop, ale przecież jej taki drobiazg nie stanie na przeszkodzie, podobnie jak polecenie szefa. Włącza się do śledztwa i zagłębia się w brudny świat rosyjskiej stolicy. Marinina ma świetne oko i wyczucie. Moskwa opisywana przez nią tętni życiem, namiętnością i bezprawiem. Pisarka dosłownie przenosi czytelnika w lata dziewięćdziesiąte wraz z jego nonsensami, bogactwem i smutkiem.
W „Śmierci...” Marinina nie skupia się na przestępczości zorganizowanej, wątki sensacyjne odsunięte są na bardzo daleki plan. Tym samym „Śmierć...” jest najprawdziwszym kryminałem i chociaż osoby mordercy dość łatwo się domyślić, to fakt ten nie psuje lektury.
Moja ocena: 4.5

Stefan Chwin „Panna Ferbelin”

Stefan Chwin, Panna Ferbelin, Tytuł, Gdańsk 2011, 318 s.

Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt”.
Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób zaskakujący, a fabuła tej powieści - uwodzicielskiej i niepokojącej - stwarza nastrój, w którym czytelnik ma wrażenie, że jest uczestnikiem toczących się zdarzeń...

Nie przepadam za Gdańskiem. Tak jakoś się ułożyło; jedni nie przepadają za Warszawą, inni za Krakowem. Mnie nie podoba się Gdańsk.
O Stefanie Chwinie słyszałam wiele, przeważnie same komplementy. A potem Jagoda zaczęła mnie namawiać, bo jest wierną czytelniczką Chwina i polecała szczególnie „Pannę Ferbelin”. W końcu, latem ubiegłego roku tak się złożyło, że książkę wypożyczyłam. I przeczytałam. I mam zagwozdkę. Bo język Stefana Chwina jest piękny. Stylowi nic nie można zarzucić, czyta się jak najlepszą literaturę na światowym poziomie. Z drugiej jednak strony legendy i mistycyzm gdański w ogóle mi nie podeszły. „Nauczyciel z Neustad” jest wręcz nachalnym odwzorowaniem Jeszui, z przestylizowanymi uczniami i naukami. I z panną Ferbelin jako uczennicą i powiernicą. Te postacie nijak do mnie nie przemówiły. Kolejna kalka literacka, bez której mogłabym się obejść. Podobnie rzecz się miała z zamieszkami i strajkami. Reinterpretacja historii i tylko wcześniejszego wcielenia Wałęsy brakowało do kompletu.
I zniosłabym te odniesienia, bo nie Chwin pierwszy sięgnął po postać mesjasza, i nie on pierwszy żonglował historią. Ale zmierziło mnie coś jeszcze. Niby drobnostka, ale tak często słyszana przeze mnie i w telewizji, i na ulicy, że normalnie oczy mi czerwoną mgłą wściekłości zachodzą, gdy to słyszę. „Proszę panią” pojawia się u Chwina kilkakrotnie. Za pierwszym razem uznałam to za mało udaną stylizację, ale potem było jeszcze raz i jeszcze. Tego się po panu Chwinie nie spodziewałam, a i forma „Proszę pani” była na początku wieku o wiele częściej używana, bo się osób z rodziny nie „tykało”, podobnie i obcych. „Proszę mamy, proszę babci, proszę pani sąsiadki...” się mówiło.
A z recenzji zrobił się wtręt gramatyczny. Nic jednak nie zmieni faktu, że drobnostki potrafią przesłonić rzeczy istotne. Ja tak mam. A „Panna Ferbelin”? Jest to na pewno lektura ponad przeciętna, widać talent pisarza i jego miłość do Gdańska. Pewnie sięgnę po inne jego książki. Kiedyś... Jak wpadnie mi jakaś w ręce. Bo chociaż chwilami wtórny, Chwin mi się spodobał i dlatego tak przeżywam, że „Panna...” mnie zawiodła, nie zaspokoiła mojego pragnienia na doskonałą polską literaturę, której zbyt wiele nie mamy.
Moja ocena: 4

* * *

Chwin Stefan; Panna Ferbelin;
Każda, nawet najłagodniejsza władza ma w kieszeni śmierć jak składany nóż, który może wyjąć w każdej chwili.

Chwin Stefan; Panna Ferbelin;
Przyszło jej do głowy, że większość ludzi w chwili śmierci nie pamięta niczego ze swojego życia, więc właściwie umieramy tak, jakbyśmy w ogóle nie żyli.

„Historia życia prywatnego. Od rewolucji francuskiej do I wojny światowej”, pod red. Michelle Perrot

Historia życia prywatnego, pod red. Philippe’a Ariésa, Georges’a Duby’ego, t. 4. Od rewolucji francuskiej do I wojny światowej, pod red. Michelle Perrot, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa-Kraków 2006, 759 s.

Rewolucja francuska wyznaczyła nowy porządek zarówno w sferze prywatnej jak i publicznej. Ukazując rodzinę, jej zwyczaje, sposoby zamieszkiwania, konflikty, dramaty oraz związki intymne, autorzy starają się odpowiedzieć na pytanie, jaki wpływ miała ona na kształtowanie się nowych stosunków społecznych.

Niewątpliwie jest to tom najciekawszy. Mnogość pozostawionych źródeł pozwolił autorom na potraktowanie tematu bez uciekania się do nadmiernego filozofowania czy socjologii. Mamy przedstawione bowiem przede wszystkim fakty. Michelle Perrot, pod której redakcją został opracowany ten tom, zdecydowała się na ukazanie życia prywatnego w XIX wieku (z przyległościami) jako sceny życia, wraz z ludźmi ówcześnie żyjącymi jako aktorami, odpowiednią scenografią i kulisami, za którymi skrywano co bardziej pikantne tajemnice.
Wiek XIX w ujęciu historyków jest nieco dłuższy niż to wynika z kalendarza. Cezurą początkową jest rewolucja francuska, końcową – I wojna światowa. W „Historii życia prywatnego” rewolucja francuska została ukazana marginalnie. Autorki tej części (Michelle Perrot, Lynn Hunt i Caterine Hall) skupiły się na osiągnięciach uzyskanych przez kobiety po roku 1789 i cofniętych wraz nadejściem panowania Napoleona i wejścia w życie jego osławionego Kodeksu. Czego nie zabrał kobietom Bonaparte, stopniowo odbierali jego następcy. W pełni Francuzki odzyskały swe przywileje i prawa dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku!
Wiek XIX nie sprzyjał bowiem egzekwowaniu żadnych praw, sprzyjał za to utrwalaniu podziału ról mężczyzny i kobiety, ta ostatnia miała być istotą odpowiedzialną za szczęście rodziny i domowego ogniska. Poza tym miała ładnie wyglądać i milczeć. Dopiero pod koniec epoki wiktoriańskiej kobiety postanowiły ponownie wziąć sprawy w swoje ręce.
Mężczyźni z burżuazji ufali swym interesom i przekonaniom religijnym. Typowymi przedstawicielami bogobojnej angielskiej i burżuazyjnej rodziny byli na przykład Cadbury’owie. Zaczynali od prowadzenia sklepu z herbatą i kawą w Birmingham, obecnie nazwa Cadbury kojarzy się głównie z wyrobami czekoladowymi, znana jest właściwie na całym świecie.
Życie rodzinne okryte było zasłoną intymności. Ale już wówczas rodziły się podstawy kontroli poczęć, chociaż do tej pory nie do końca wiadomo jakie były wszystkie metody antykoncepcji. Wychodzono z założenia, że dziecko i macierzyństwo powinny być chciane. Dziecko odgrywało coraz ważniejszą rolę, już nie zajmowały się nimi głównie mamki i niańki, miało częste kontakty z rodzicami. Kary cielesne stosowano rzadko, spotykały się bowiem z rosnącym potępieniem. Tak było w domach bogatej burżuazji i arystokracji. Chłopi czy drobnomieszczanie nadal uważali „garbowanie skóry” za odpowiedni środek wychowawczy.
Czwarty tom „Życia prywatnego” to kompendium wiedzy na temat rytuałów świeckich i religijnych. Czuć wyraźnie kobiecą rękę w pisanym tekście. Dowiadujemy się o rozkładzie dnia typowej pani domu, o tym, jak wyglądały święta Bożego Narodzenia (od tradycji choinki, poprzez wieczerzą wigilijną, aż po spędzanie czasu z najbliższymi), o tym jak przebiegały konkury, z czego składała się wyprawa ślubna, jak wyglądały pierwsze miesiące życia młodej pary, jak przebiegała wilegiatura i wakacje. Michelle Perrot i Anne Martin-Fugier poświęciły miejsce również osobom znajdującym się na ówczesnym marginesie życia: samotnym kobietom i mężczyznom. Odnośnie tych drugich pojawiają się pojęcia celibatariuszy, cyganerii żyjącej na skraju świata dekadencji i dandysów, którzy zupełnie nie identyfikowali się z życiem mieszczańskim.
Opisany jest również dom, nie w sensie ogniska domowego, lecz skupiska kamieni dającego schronienie rodzinom. Mamy przedstawione bogate i wyrafinowane mieszkania arystokracji i slumsy biedoty, bowiem autorom (tu wreszcie pojawiają się mężczyźni: Roger Henri Guerrand i Alain Corbain) zależało na ukazaniu całego wachlarza różnic, postępu i trwania w kloace. Fascynują opisy architektonicznych dokonań, do tej pory spacerując po ulicach Londynu czy Paryża możemy podziwiać monumentalne kamienice powstałe w XIX wieku. Czasami nie wyglądają już tak imponująco, pozbawione nadbudówek, podzielone bądź z ultranowoczesnymi uzupełnieniami. Pod koniec XIX wieku pojawiają się pierwsze oznaki budownictwa wielorodzinnego – falanstery, „machiny do mieszkania”. Rozwija się filantropia, organizuje się konkursy na „domy dla ludu”. Powstały wówczas budynek przy rue de Prague w Paryżu nazywano „Wersalem dla ludu” i trzeba przyznać, że imponuje do dziś.
Ostatnie rozdziały poświęcone są kwestiom najbardziej intymnym: praktykom seksualnym we dwoje i w samotności. Corbain nie tylko uchyla drzwi do dziewiętnastowiecznej sypialni, on je otwiera na oścież i chwilami tekst niemal zahacza o podglądactwo. Historyczne, ale podglądactwo! I chociaż w zamiarze miał być to esej naukowy, ze stron aż tryska erotyka i lubieżność.
Epoka gorsetów i konwenansów jawi się czytelnikom z zupełnie innej strony. I nie tylko o erotykę chodzi, całość bowiem czyta się lepiej niż niejedną powieść historyczną z epoki królowej Wiktorii.
Moja ocena: 5.5

środa, 26 marca 2014

Éric-Emmanuel Schmitt „Oskar i pani Róża”

Éric-Emmanuel Schmitt, Oskar i pani Róża, Znak, Kraków 2010, 78 s.

Czy w ciągu dwunastu dni można poznać smak życia i odkryć jego najgłębszy sens? Dziesięcioletni Oskar nie wierzył, że to możliwe, aż do spotkania z tajemniczą panią Różą, która ma za sobą karierę zapaśniczki i umie znaleźć wyjście z każdej sytuacji... Piękna, mądra i niepozbawiona humoru opowieść o tym, jak pokonać strach, odnaleźć wiarę i nie poddać się w obliczu nieszczęścia. Ta książka da Wam siłę i nadzieję, a kto wie?, może nawet zmieni Wasze życie...

Mojego życia nie zmieniła. Nie sprawiła, że nagle przestałam być ateistką i uwierzyłam w Boga, nie odkryłam też najgłębszego sensu, jakie niesienie ze sobą istnienie. Żyjemy i umieramy. Ale życie nie jest sprawiedliwie i często zdarza się tak, że ci, których kochamy najbardziej, którzy życia jeszcze nie posmakowali, nie zetknęli się z troskami i radościami, które przynależą do kolejnych etapów dojrzewania; ci, których chcielibyśmy chronić za wszelką cenę i którzy wedle prawidłowości powinni odchodzić po nas, zaburzają rytm cyklu życia i z powodu śmiertelnej choroby odchodzą zbyt wcześnie.
Wiele osób przed śmiercią odkrywa Boga. Czasami jest to zwykła asekuracja (a co, jeśli naprawdę coś tam jest?), czasem – wiara daje im siły, by dotrwać z godnością do tego, co nieuniknione. Oskar poznaje Boga za sprawą wolontariuszki, która niesie pomoc nietypową – kreuje swoją przeszłość tak, aby była atrakcyjna dla małych pacjentów i stara się przekazać im jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Jest niczym kameleon, tworzy siebie i tylko jej wiara, którą zaszczepia innym, jest prawdziwa.
Długo zastanawiałam się, kto inny mógłby być adresatem listów Oskara? W chwilach ważnych, smutnych i doniosłych, ludzie szukają odpowiedzi i pociechy w religii. Muszą w coś wierzyć. Bóg jest zatem wyborem naturalnym.
Opowiadanie Schmitta, chociaż chwilami zahacza o ckliwość i stanowczo zbyt dużo w nim religii, ma w sobie pewien optymizm i prawdę. Pogodzenie się z tym, że wszelkie nadzieje medycyny zawiodły, że dziecko umrze – nie jest łatwe. Chyba żaden rodzic nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji. „Oskar i pani Róża” ukazuje, że ucieczka od prawdy nie przyniesie nic dobrego, tym bardziej jeśli jest mało czasu. I właśnie czas jest tym, co trzeba wyzyskać do końca, wycisnąć zeń wszystko, co się da. Nie bać się łez, ale i nie płakać bez końca. Po prostu żyć i cieszyć się chwilą obecną.
Jest to również opowiadanie o przyspieszonym dojrzewaniu. Oskar poznaje, czym jest miłość i rozstanie. Pisząc swe listy do Boga, stara się jednocześnie zrozumieć dlaczego choruje i pogodzić się z tym. I oswoić z tym rodziców. Mądre, dobre dziecko. I nie, nigdy nie zrozumiem, dlaczego świat nie byłby taki piękny, gdyby nie chore dzieci. Świat mógłby sobie doskonale poradzić bez takiego „piękna”. Schmitt umie dobierać słowa, o czym przekonałam się już wielokrotnie. Nie ze wszystkim, co pisze, się z nim zgadzam. Ale „Oskara i panią Różę” warto przeczytać, aby docenić fakt, że żyjemy, że możemy snuć plany, że możemy kochać dzieci i poświęcać im jak najwięcej czasu.
Moja ocena: 5