wtorek, 25 marca 2014

Lars Amund Vaage „Rubato”

Lars Amund Vaage, Rubato, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, 198 s.

Awaria ciężarówki i śmierć dziadka wybijają Steina (przed laty obiecującego pianistę, dziś kierowcę zatrudnionego na budowie) z miarowego rytmu szarej egzystencji i zmuszają do refleksji nad własnym życiem. Jadąc do Bergen, gdzie studiował i przeżył wielki młodzieńczy romans, narrator odbywa podróż ku przeszłości i przyszłości, wyzwala się z więzów czasu, by spojrzeć z dystansu na siebie i świat, miłość i sztukę, a tym samym podjąć próbę znalezienia odpowiedzi na pytanie o to, jak żyć pełnią życia. Znakomita powieść Vaage'a, nawiązująca formą do utworów muzycznych, przesycona kolorytem melancholijnych norweskich krajobrazów, zdaje się zachęcać czytelników do podjęcia podobnej próby.

Rubato to chwiejność tempa wynikająca z dowolnego wydłużania i skracania dźwięków podczas wykonywania utworów. Grane w taki sposób, by średni rytm na przestrzeni frazy lub taktu granego rubato był zgodny z oryginalnym. Tak wyczytałam w cioci Wikipedii. Przyznać się muszę, że na muzyce i wszystkich tych muzycznych terminach nie znam się wcale. Pod tym względem jestem dzieckiem rocka z przyległościami, czasami tylko zdarza mi się słuchać muzyki klasycznej. Ale wydaje mi się, że udało mi się pojąć, co Vaage miał na myśli. Jeśli przyjmiemy, że życie jest utworem, który sami wykonujemy, to zdarzają nam się chwile kiedy żyjemy w pośpiechu i są takie, które dłużą się nam strasznie. Pod tym względem porównanie egzystencji człowieka do rubata ma sens, przynajmniej dla mnie.
I pozwala lepiej zrozumieć życie Steina, który odstaje od współcześnie opisywanych bohaterów. Jego wybory, wahania i decyzje są natury egzystencjalnej. Ze swoim charakterem pasowałby do czasów, w którym żyli bohaterowie Jean Paul Sartre’a czy Alberta Camusa, nijak jednak nie może odnaleźć się w świecie obecnym, zdominowanym przez wyścig szczurów, odartym z myśli i nastawionym na działanie i sukces.
„Rubato” nie jest powieścią łatwą, lekką i przyjemną. Przeskoki do przeszłości, to znowu nieoczekiwane powroty do teraźniejszości, a przede wszystkim – nonkonformistyczne zachowanie głównego bohatera, sposób pisania Vaage’a, nie ułatwiają czytelnikowi lektury. Przyjemność w całkowitym odcięciu się od muzyki, rutyna pracy na budowie – to nie jest wybór, który potrafią zrozumieć najbliżsi. Rezygnacja z ewentualnej kariery na rzecz wywożenia ton gruzu czy ziemi czyni ze Steina osobę nierozumianą, a przez to – wyalienowaną. Nawet w retrospekcjach Stein nie przypomina typowego kandydata na naukę w konserwatorium, już wówczas chce nieosiągalnego: uchwycenia tajemnicy tkwiącej w muzyce, w życiu. Pragnie nie tyle być interpretatorem muzyki, co jej czarodziejem.
„Rubato” jest zatem opowieścią o poszukiwaniu siebie, odniesienia do muzyki utrudniają jednak odbiór tekstu. Wszelkie terminy muzyczne brzmią dla mnie równie tajemniczo jak język hebrajski. Tym samym wszelkie analogie muzyczne stają się (dla mnie) tylko definicjami, bez żywego, granego przykładu. Brakuje podkładu muzycznego skomponowanego pod tę książkę.
Podsumowując: mnie się podobało umiarkowanie. Ale się podobało.
Moja ocena: 4

* * *

Vaage Lars Amund; Rubato;
Coś mi zniknęło z oczu. Nie czułem zmęczenia ani wyczerpania po całym dniu pracy; jakbym się obudził, jakbym nagle stał się kimś innym. Czasami nie udaje się nam zatrzymać świadomości, myśli, marzeń lub prawd, w które wierzyliśmy. Uciekają w mrok i obojętność, a ludzie stają się obcy. Ze mną było wprost przeciwnie. Myśli napływały mi do głowy, bez słów, niemniej optymistyczne. Coś mnie czeka — błogosławieństwo, życie. Wyjdzie na spotkanie z uśmiechem i wiarą. Bo znalazłem się na tamtym brzegu.

Vaage Lars Amund; Rubato;
Grałem akordy zawarte w jej dźwiękach. Otoczyła mnie melodią, która kazała mi zapomnieć. Całkiem prozaicznie. Zapomniałem o odległych wizjach. Wszystko, o czym myślałem, zniknęło, utraciło swoją wagę. Przestałem się zastanawiać; po prostu grałem; to, co było w nutach. Astrid dała mi lekkość i swobodę. Już się nie wysilałem, nie chciałem przeniknąć fortepianu. Nie musiałem się z nim zjednoczyć. Nie kryła się tam żadna tajemnica. Już nie chciałem szukać daleko, nieuchwytnego. Wystarczyło wyciągnąć rękę, więc zrobiłem to. Tuż obok, w pokoju ze starą kanapą, oświetlonym grubymi świecami. Uchwyciłem ściany, listwy, klamki, mokre plamy na podłodze, ich wzajemny związek, ich śpiew. Nie chodziło o uczucia.
Nie była to miłość, lecz zrozumienie. Wizja. To ją poznałem. Była bardzo młoda. Podobała mi się. Okrężna droga. Do muzyki prowadzi okrężna droga. Najpierw trzeba przejść przez życie, potem zapomnieć, a następnie powstaje miejsce na muzykę. Tak to było. To właśnie się wydarzyło. Akompaniowałem jej. Kołysała się na wszystkie strony, głaskała smyczkiem struny i śpiewała. Tuż za mną. A potem jej twarz pojawiała się przede mną z drugiej strony. Mogła mnie zniszczyć. Mogła mnie opuścić. Wiedziałem o tym. Zajrzałem jej w duszę. Ostatnie akordy zagraliśmy arpeggio, razem. Spojrzała na mnie z uśmiechem, ale zachowała powagę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz