niedziela, 30 marca 2014

Francis Wheen „Karol Marks. Biografia”

Francis Wheen, Karol Marks. Biografia, W.A.B., Warszawa 2005, 368 s.

Niezłomny trybun mas pracujących, a zarazem człowiek przez całe życie stroniący od stałej pracy. Potomek znakomitego żydowskiego rodu i jednocześnie zapamiętały ateista. Geniusz ekonomii bezradny wobec domowego budżetu. Charyzmatyczny mówca, który potrafił godzinami, niczym kucyk, wozić dzieci na własnym grzbiecie. Natchniony filozof, któremu zdarzyło się uciekać przed policją po pijackiej awanturze. Karol Marks był człowiekiem sprzeczności. Autorzy licznych poświęconych mu książek widzieli w nim przede wszystkim twórcę najbardziej zaraźliwej ideologii XX wieku, a w powszechnej świadomości stał się ikoną, postacią niemal mityczną. Francis Wheen nie lekceważy znaczenia ekonomicznych i politycznych idei autora Kapitału, ale dostrzega poza nimi człowieka z krwi i kości. Z brawurą i przewrotnym humorem, ale nie bez empatii opisuje skomplikowaną osobowość Marksa, jego burzliwe życie, a także ujawnia wiele nieznanych wcześniej faktów.

Od dwudziestu pięć lat Karol Marks jest passé. Chociaż miałam styczność z jego uczniami: czytałam o Leninie, Trockim, Stalinie, Guevarze czy Castro, jakoś nie miałam okazji poznać „ojca” marksizmu. Może to i dobrze, bo do tej pory pojawiały się tylko dwa typy biografii Marksa: jedni uważali go za boga, drudzy – pomawiali o kontakty z szatanem. Nic pomiędzy, nic normalnego. Nic prawdziwego. Dopiero Francis Wheen postanowił przedstawić Marksa nie tyle jako ideologa, ile jako człowieka, przyjaciela, ojca, mężczyznę, który przez większość życia był biedny, trapiły go wszelakie choroby i kogo ścigała policja, gdy zdarzyło mu się zbytnio zaszaleć w berlińskich knajpach czy londyńskich pubach.
Jednym z ulubionych (i pożytecznych) zajęć tego filozofa, rewolucjonisty i ekonomisty, było obalanie fałszywych bogów i samozwańczych mesjaszów ruchu komunistycznego. Nie lubię się bawić w „gdybanie”, ale znając choleryczny charakter Marksa, podejrzewam, że nie zostawiłby suchej nitki na przywódcach Rewolucji Październikowej. Ludziom, z którymi się nie zgadzał przyklejał łatki „drani”, „szarlatanów i oszustów”, „hord demokratycznych łobuzów”. Moja wyobraźnia jest zbyt uboga, by zaproponować, jak nazwałby Lenina i Stalina. Marks lubił krytykować, lubił też marnować czas na wielostronicowe deptanie wrogów zamiast skupiać się na pisaniu artykułów czy książek, których niemal nieczytelne rękopisy walały się po jego stole.
Ów rewolucjonista szczycił się tym, że jego żona jest arystokratką. Burżuazję na swój sposób szanował i dopiero nadinterpretacja jego tekstów doprowadziła do wypaczenia tego, co miał do powiedzenia. Doprowadziło to do sytuacji, że większość ludzi, szczególnie polityków zachodnich, szczyciła się tym, że nigdy nie przebrnęła przez więcej niż dwie strony dzieła jego życia – „Kapitału”. A to nie do końca są brednie. Chyba że w reinterpretacji wspomnianej już „Czerwonej Trójcy”. Był spokrewniony z Lionem Philipsem, chyba jedynym członkiem rodziny, który też jest pamiętany po dziś dzień, a raczej jego firma produkująca telewizory, żelazka i ekspresy do kawy (pierwsza zagraniczna fabryka Philipsa powstała w Polsce, do tej pory część produktów jest tutaj składana, to tak na marginesie). Przy okazji – temat Polski nie był obcy Marksowi, entuzjastycznie odniósł się do powstania styczniowego i szybko (jak na niego), bo już w listopadzie 1863 roku opublikował „Odezwę Stowarzyszenia Oświatowego Robotników Niemieckich w Londynie w sprawie Polski”.
Istotną przypadłością Marksa było to, że ilekroć wisiał nad nim termin oddania pracy, jego organizm się buntował. Koszmarne bóle wątroby, wrzody na całym ciele, bóle głowy uniemożliwiały mu systematyczność, czasami w ogóle paraliżowały jego działalność pisarską. Wówczas z pomocą przychodził jego najlepszy przyjaciel – Fryderyk Engels, twórca większości tekstów do „New York Tibune” podpisanych nazwiskiem Marksa. W ogóle Engels był jego aniołem stróżem, to on utrzymywał Marksa i jego rodzinę, to jego pieniądze szły na typowe burżujskie zachcianki: lekcje fortepianu czy języków obcych. To Engels często pracował za swego przyjaciela, dokonywał analiz, wykazywał się znajomością wojskowości. Wreszcie – to Engels potrafił ułagodzić furię Marksa.
Patrząc na zdjęcia i portrety Karola Marksa widzimy przede wszystkim obrośniętego mężczyznę. Miał on iście imponujące włosy i zarost. Córki nazywały go z czułością „Murzynem”, był dla nich najlepszym ojcem, może dlatego że nie traktował ich wyłącznie jako przyszłe debiutantki i puste lale, ale zaszczepiał w nich od najmłodszych lat miłość do Szekspira i Dantego. Lubił spędzać z nimi czas, kiedy nie pracował, nie chodził na spotkania polityczne, czy nie powalały go ataki choroby. Bardzo przeżył śmierć swoich dzieci, w szczególności ukochanego syna Edgara. Do Engelsa napisał wówczas: „Przeżywałem już różne niepowodzenia, ale dopiero teraz wiem, czym jest prawdziwe nieszczęście.”
Nieszczęścia – mniejsze lub większe towarzyszyły całemu jego życiu. Ale po śmierci spotkał go dramat iście szekspirowski: zdobył sławę poprzez niezrozumienie tego, co pisał. A przez ostatnie ćwierćwiecze jest pomału zapominany. Biografia Wheena, chociaż zawiera w sobie dwa czy trzy błędy merytoryczne (wygwiazdkowane i wytłumaczone przez konsultanta – Dawida Jakubowskiego) jest w sumie bezstronnym, chwilami ironicznym, chwilami analitycznym obrazem mężczyzny, który wierzył w komunizm i miał nadzieję, że kiedy ten nadejdzie, jego już na świecie nie będzie.
Moja ocena: 5.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz