niedziela, 30 marca 2014

Alan Philps, John Lahutsky „Porzucony”

Alan Philps, John Lahutsky, Porzucony, Znak, Kraków 2012, 400 s.

Wania jako chore niemowlę został opuszczony przez niedojrzałą matkę i umieszczony w upiornym rosyjskim sierocińcu. W wieku zaledwie 6 lat został przeniesiony na zamknięty oddział psychiatryczny, w którym był przywiązywany do łóżka, faszerowany lekarstwami, niedożywiony i przemarznięty.
Na drugim krańcu świata w Stanach Zjednoczonych, Paula poznaje historię chłopca, postanawia go uratować: adoptuje go i sprowadza do Ameryki. Historia Wani to dowód na to, że nawet najbardziej nierealne marzenia mogą się ziścić.

Opowieść o Wani przeczytałam w lipcu zeszłego roku (2013) i od tamtej pory próbowałam napisać recenzję. Był we mnie taki natłok myśli, tyle gniewu i złości na ludzi, że nie potrafiłam napisać dwóch zdań, które nie zmieniały się wkrótce w tyradę przeciwko Rosji i tamtejszym władzom. Teraz po prostu nadeszła kolej na „Porzuconego” (licentia magica tłumacza, bo tytuł oryginalny brzmi „Chłopiec z Domu Dziecka nr 10”, ale widocznie trzeba było dodać mocny akcent, jakby treść książki nie była wystarczająco poruszająca), a ja nadal pełna jest gniewu i smutku.
Opowieść rozpoczyna się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ale warunki panujące w Domu Dziecka nie zmieniły się zapewne od pięćdziesięciu czy więcej lat. Dzieci przywiązane do krzesełek, do łóżeczek, pozbawione zabawek (bo zniszczą), pozbawione możliwości rehabilitacji (sala rehabilitacyjna owszem jest, ale tylko na pokaz), pozbawione jakiejkolwiek rozrywki (świetlicę otwierano tylko na oficjalne uroczystości). Okrutne, zimne opiekunki zajęte wyłącznie sobą. Dzieci nie wychodziły na dwór, nie wiedziały, co to drzewo, słońce, deszcz. Ale jeśli czytelnikowi wydaje się, że właśnie trafił do dziecięcego piekła, to się myli.
Bo system w Rosji jest tak pokręcony, że dzieci niesprawne fizycznie, posiadające jakiekolwiek ułomności trafiają przed oblicze komisji, która kwalifikuje je na zsyłkę do internatu. Brzmi niegroźne, a w rzeczywistości chodzi o zamknięty oddział w szpitalu psychiatrycznym. Wania trafił do Filimonek w wieku lat sześciu. Oddział dziecięcy wyglądał tak: „Pokój był zastawiony po brzegi łóżeczkami. Nie drewnianymi, jak w domu dziecka, lecz większymi, z wysokimi metalowymi prętami, jak klatki. W każdym łóżeczku leżał goły materac. Nie było prześcieradeł ani koców. Na każdym materacu leżało dziecko. Niektóre z nich były nagie. Inne miały na sobie tylko brudne podkoszulki. Leżały w kałużach własnego moczu. Jedno w odchodach. Ktoś uderzał brutalnie głową o szczebelki. Dzieci jęczały i płakały.” Tak Matka Rosja kocha swoje gorsze dzieci: faszeruje je lekami, przyzwala na wykorzystywanie seksualne, na powolną śmierć w mroku i brudzie. Żadna inna lektura nie będzie już tak wstrząsająca, jak opowieść o sześciolatku (i jego współwięźniach) sprowadzonych do kondycji warzywa. Opowieść o dzieciach skazanych przez państwo.
Chłopca udało się z Filimonek wyciągnąć. Dzięki parze Amerykanów i wolontariuszom historia Wani została nagłośniona, po wielu perturbacjach chłopak znalazł dom w Stanach Zjednoczonych. Jemu się udało, bo od początku gadał jak nakręcony i pragnął zwrócić na siebie uwagę. Może i banalnie to zabrzmi, ale był dzielny i uparty.
Nie wszystkie dzieci takie są. I chociaż wszystkie potrzebują miłości i opieki, państwo odgradza się od nich, skazuje na niebyt i powolną śmierć. Wielkie mocarstwo jest zadziwiająco małostkowe i nieczułe, liczą się tylko zdrowi, liczy się masa. Pojedyncza jednostka nie znaczyła i nie znaczy w Rosji nic.
Moja ocena: 5.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz