środa, 28 maja 2014

doroczne majowe zakupy

Wcześniej już pisałam, że chcę zdążyć z uporaniem się z zaległymi recenzjami przed majowym nawałem pracy. Prawie mi się udało. Zostało do opisania pięć książek. I pewnie w weekend popełnię recenzję lub dwie.
Praca ma to do siebie, że nie tylko odciąga od czytania, ale daje wymierne korzyści w postaci ekwiwalentu pieniężnego. Raz do roku robię sobie prezent i kupuję książki, które chcę przeczytać, a których w bibliotece nie ma lub są właściwie nieosiągalne.
W tym roku padło na Mariusza Szczygła i jego „Niedzielę, która zdarzyła się w środę” (przez ubiegłe miesiące uległam urokowi prozy redaktora Szczygła i tym sposobem „Niedziela...” trafiła do mnie). Kate Atkinson znałam z wcześniejszej twórczości i chociaż rzadko kieruję się „achami” i „ochami” krytyków, „Jej wszystkie życia” mnie zaintrygowała. Następny jest Jacek Hugo-Bader i jego „Dzienniki kołymskie” – czekałam na tę książkę od ponad pół roku. Pierwsze zdanie innej książki pana Hugo-Badera zadecydowało o kupnie „Dzienników”. I wreszcie „Przetrwałam” Evy Mozes Kor, recenzję przeczytałam u Książkówki. Tej książki prędko w naszej bibliotece nie będzie, niech zatem stoi u mnie. 
To tyle. Wracam do pracy :).

wtorek, 20 maja 2014

Jaume Cabré „Wyznaję”

Jaume Cabré, Wyznaję, Marginesy, Warszawa 2013, 768 s.

„Wielka powieść europejska”, „przełom w literaturze”, „powieść-katedra o idealnych proporcjach i epickim, pełnym kunsztownych detali wykonaniu”, „książka, która przeżyje nas wszystkich”.
To trzymające w napięciu do ostatniej strony wyznanie miłosne i spowiedź człowieka starającego się przeniknąć istotę zła – w świecie i sobie samym. Historia chłopca dorastającego samotnie wśród książek, który musi zmierzyć się z rodzinnymi tajemnicami. Za sprawą osiemnastowiecznych skrzypiec zagłębia się w mroki dziejów hiszpańskiej inkwizycji i piekła dwudziestowiecznej Europy.
Cabré, którego pasją jest muzyka, skomponował tę powieść jak symfonię, z częstymi zmianami nastroju, tempa i głosu narracji. Bogactwo wątków, postaci, pomysłów literackich oszałamia i wzbudza zachwyt.

Czy powieść „Wyznaję” to arcydzieło? Nie sądzę. Czy jest to dzieło życia autora? Prawdopodobnie tak. Czego by Cabré jeszcze nie napisał, będzie postrzegany przez pryzmat epopei o skrzypcach i Adrianie Ardèvolu.
Przy wystarczającej koncentracji uwagi na początku lektury, dość łatwo jest pogodzić się z przeskokami narracji pierwszoosobowej na narrację w trzeciej osobie. Zabieg ten staje się jeszcze bardziej zrozumiały po rozmowie Adriana Ardèvola z przyjacielem. Nie przeszkadzało mi to w lekturze. Ale czytanie nie przychodziło łatwo, męczyłam się i chociaż historia była wielowątkowa i z założenia interesująca, jakoś nie bardzo interesowało mnie, co będzie dalej, nie było tego przyciągania i pragnienia poznania za wszelką cenę, co się stanie, jakie będą losy bohaterów. Nieraz zdarzało mi się zarwać noc, kiedy zaczytana traciłam poczucie czasu. Najlepiej pamiętam wstający świt podczas gdy kończyłam z zapartym tchem „Hrabiego Monte Christo”. Przy powieści Cabrégo tego uczucia nie było.
Historia życia Adriana Ardèvola jest za to pełna erudycyjnych wstawek, znanych (i ukazanych z większą lekkością) z powieści innych autorów. Trudno też polubić głównego bohatera czy jego rodzinę. Kogokolwiek trudno polubić, chociaż pisarz wprowadził do „Wyznaję” blisko dwie setki bohaterów (policzyłam „osoby dramatu”, do których zaglądałam często, bo natłok postaci bywał mylący). Średniowieczny inkwizytor odrodzony jako SS-man, ludzie luźno powiązani różnymi wątkami i spotykający się przypadkowo, irracjonalność historii i jej ironia, zachłanność i wykorzystywanie sytuacji, nienawiść i ból, wielka miłość i równie wielkie pożądanie martwego przedmiotu, wielka przyjaźń – to wszystko już było. Cabré chciał stworzyć powieść-symfonię, zebrać w niej opowieść o przeszłości dalszej i nowszej, o prześladowaniach, niesprawiedliwości i o złu. Wyszło mu średnio. Niektóre motywy mogłyby pozostać nienapisane i nic na tym powieść by nie straciła.
Irytowała również nieznajomość faktów autora na temat obozu w Oświęcimiu, a może po prostu naciąganie faktów. Miejsca, zdarzenia i funkcje dobierał sobie Katalończyk według uznania. Numer zaś Mejrewej jest horrendalnie wysoki i absolutnie nieprawdopodobny, podobnie jak jej służba u komendanta obozu. Jeśli autor chciał złożyć hołd ofiarom nazizmu, powinien był bardziej trzymać się faktów.  
Sama historia Adriana zdaje się ginąć w powodzi opowieści o skrzypcach, inkwizycji, Mikołaju Eymeriku, klasztorze Sant Pere del Bulgar, brakarzu Jachamie, młodości Feliksa Ardèvola, sklepie... wymieniać można długo. Epicki rozmach powieści jest rzeczywiście imponujący, podobnie jak fantazja pisarza. Niknie jednak w niej człowiek ją opowiadający: erudyta, filozof i historyk tworzący swój własny świat, znający kilkanaście języków, grający na skrzypcach, cierpiący z powodu braku miłości rodziców, sam również nie umiejący uzewnętrzniać swych uczuć. Ciężko też mówić o istocie zła, która tak zajmowała głównego bohatera, bo chociaż Cabré nie szczędzi czytelnikom opisów, tego co najgorsze w człowieku i wspomina o pracy Ardèvola o złu, w powieści nie ma przemyśleń na ten temat, nie ma hipotez czy wniosków.
„Wyznaję” można przyrównać do dzieła barokowego charakteryzującego się przerostem formy nad treścią. Czasami mniej znaczy lepiej.
Moja ocena: 3.0

Colin Campbell „Królowa”

Colin Campbell, Królowa. Nieznana historia Elżbiety Bowes-Lyon, Znak, Kraków 2013, 640 s.

Fascynująca, ambitna, adorowana przez mężczyzn, skłonna do intryg. Elżbieta, praprababka dziecka księżnej Kate i księcia Williama była niezwykłą postacią. Plotki o tym, że urodziła ją kucharka, nie przeszkodziły Elżbiecie zostać wybranką króla Anglii, Jerzego VI. Po śmierci męża, wbrew tradycji nakazującej wdowie po monarsze usunięcie się w cień, wywalczyła sobie nienaruszalną pozycję na scenie politycznej.

Biografie znanych osób mają to do siebie, że albo są przejmująco nudne, ale utrzymane w tonie niemalże hagiograficznym. Jedną z najnudniejszych biografii jakie przyszło mi czytać był „Danton” Jana Baszkiewicza, z kolei fragmenty książki „Diana: prawdziwa historia” Andrew Mortona i peany na cześć księżnej Walii skutecznie zniechęciły mnie do zapoznania się z całością. Czasami jednak zdarzają się perełki biograficzne, gdzie autor zachowuje dystans do opisywanej postaci i potrafi ukazać nie tylko jego zalety, ale też i wady. Potrafi przy tym przykuć uwagę czytelnika. Tak było w przypadku historii życia Karola Marksa napisanej przez Francisa Wheena. Tak samo zainteresowała mnie też biografia Elżbiety Bowes-Lyon pióra Colin Campbell.
Z jednej strony czułam się jak na herbatce u autorki i ploteczkach o Królowej Matce, z drugiej – wszystkie kontrowersyjne czy niepopularne sądy o żonie Jerzego VI, lady Colin Campbell dokumentowała starannie, odnosząc się do opinii innych osób, czy też źródeł pisanych. Stworzyła opis życia kobiety, która pochodziła ze środowiska, gdzie życie towarzyskie, udzielanie się i nawiązywanie koneksji uważano za pracę. A młoda Elżbieta lubiła się bawić i potrafiła oczarować towarzystwo swym pogodnym usposobieniem i uśmiechem nieschodzącym jej z twarzy.
Przybliżając rodzinę jej przyszłego małżonka, Campbell tworzy barwny acz pełen zazdrości, tradycjonalizmu i konwenansów świat monarchii brytyjskiej za panowania Jerzego V i jej związków z innymi dworami europejskimi. Jedną z mniej chlubnych kart w biografii żony króla, było odwiedzenie władcy od udzielenia azylu rodzinie cara po rewolucji 1917 roku. Królowa Maria w młodości stale upokarzana przez kuzynkę Alicję (wnuczkę królowej Wiktorii i żonę Mikołaja II) zemściła się w ten sposób za doznane zniewagi. Jak skończył car, jego nieodpowiedzialna, rozrzutna i posłuszna Rasputinowi żona oraz piątka ich dzieci, wszyscy wiemy z lekcji historii. Campbell opisuje również zgon Jerzego V, będący ordynarnym morderstwem ukrytym pod płaszczykiem miłosiernej eutanazji dokonanej przez lekarza – lorda Dawsona.
Ale postacią pierwszoplanową pozostaje mimo wszystko Elżbieta Bowes-Lyon. Z biografii dowiadujemy się, dlaczego książę Windsoru (abdykowany Edward VIII) nazywał ją „Kuchareczką”, jakie miała co do niego zamiary młoda Elżbieta, nim poślubiła przyszłego Jerzego VI, jak potrafiła nagle zachorować w czasie miesiąca miodowego i skutecznie odseparować Bertiego od swego łoża, jak doszło do poczęcia obecnej królowej Zjednoczonego Królestwa i jej siostry i dlaczego Wallis Simpson do tej pory postrzegana jest jako awanturnica, która poznała tajniku seksu w chińskich burdelach.
Właściwie nie ma zdjęć, na których królowa Elżbieta Królowa Matka (jedyna osoba zdolna „wcisnąć” dwie królowe do jednego tytułu, jak mawiał o niej z ironią książę Windsoru, dodając, że bratowa ma „paskudny charakter”) nie jest uśmiechnięta. Łagodna i pogodna potrafiła być zazdrosna, zaborcza i pragnęła otrzymywać oznaki uwielbienia od całego otoczenia. Wierzyła, że nie może się mylić. I nawet w chwilach, kiedy ujawniała się jej podwójna moralność odnośnie rozwodników, potrafiła z czarującym uśmiechem uzasadniać swoje zdanie. Ambitna do granic możliwości potrafiła uknuć całą intrygę, by doprowadzić do abdykacji Edwarda VIII i uniemożliwić mu, jako królowi, zawarcie morganatycznego małżeństwa z Wallis Simpson. Dopiero po zrzeczeniu się tronu i wyjeździe z Wielkiej Brytanii, były władca wziął ślub z Amerykanką. Nota bene obie kobiety wiele za sobą łączyło: przywiązały do siebie swoich mężów i swą postawą wymagających acz łagodnych niemalże matek, sprawiły, że zarówno książę Windsoru, jak i książę Yorku (Jerzy VI) patrzyli w nie jak w obraz i byli im posłuszni.
Po śmierci męża, Elżbieta uczyniła wszystko, aby nie dać usunąć się w cień, jak inne królowe wdowy. Pozostała czynna niemalże do końca swego życia. Zajadała się bezustannie czekoladkami i była stale na rauszu, bo alkoholu również sobie nie żałowała. Umiała jednak kontrolować swoje alkoholowe ciągotki i nigdy nie przesadzała. Potrafiła być twarda, bezlitosna i pamiętliwa. Jednakże w sytuacjach kryzysowych była niezastąpiona: reagowała szybko i konkretnie. Stała się uroczą wizytówką Zjednoczonego Królestwa i nigdy nie potrafiła przestać być królową, nawet w najbardziej nieformalnych sytuacjach nie przestawała odgrywać roli życia. To Królowa Matka stała za skojarzeniem małżeństwa ukochanego wnuka z Dianą Spencer – karierowiczką podobną do niej samej, równie ambitną i o równie drapieżnej naturze. Campbell jako jedna z nielicznych ukazuje prawdziwą twarz księżnej Walii, z której tabloidy uczyniły „Królową Ludzkich Serc”, a która w gruncie rzeczy nie była nikim wybitnym.
Czytając „Królową” trudno nie zwrócić uwagi na przykładanie wielkiej wagi do tytulatury, Campbell pisze o niuansach, które w czasach obecnych wydają się dziwacznym spadkiem po epoce, kiedy niemalże cała Europa pełna była królów i książąt. Szczegółowo wdaje się w koneksje łączące poszczególne rody, odnosząc się zaś do arystokracji brytyjskiej jest równie drobiazgowa. Prawdopodobnie cała ta tytulatura więcej mówi Brytyjczykom niż czytelnikom z innych krajów, ale z drugiej strony – stara się być jak najbardziej dokładna, zatem wypisywanie całych rodowodów łatwo jej wybaczyć, tym bardziej że przy okazji ujawnia tajemnice do tej pory skrzętnie skrywane przez arystokratów.
Opisując bogate w wydarzenia życie Elżbiety Bowes-Lyon Colin Campbell nie zapomina podkreślić, że była to osoba wyjątkowa i większość jej działań prowadziła do zmian na lepsze. Mocna i dobra książka. Polecam.
Moja ocena: 6

Stuart MacBride „Zamierające światło”

Stuart MacBride, Zamierające światło, Amber, Warszawa 2007, 328 s.

Zabite drzwi i okna, żadnej drogi ucieczki, sześcioro ludzi uwięzionych w płonącym domu. Sześć śmiertelnych ofiar szaleńca, który podłożył ogień. To nie jedyna zbrodnia popełniona tej nocy w Aberdeen. W dzielnicy portowej zostają znalezione zmasakrowane zwłoki prostytutki. Od czasu wydarzeń z „Chłodu granitu” gwiazda sierżanta Logana McRae przygasła. Przeniesiony po niefortunnej akcji do oddziału nieudaczników teraz ma szansę się zrehabilitować. Ale Granitowe Miasto zalewa nowa fala przemocy, giną kolejne prostytutki, wybuchają kolejne pożary. A Logan musi przewidzieć następny ruch dwóch seryjnych morderców...

Dzięki cioci Malinie powróciłam do Szkocji. Tym razem na północ od Edynburga, do miasta nieprzyjaznego, ponurego i deszczowego, czyli Aberdeen i w klimaty jak najbardziej przeze mnie lubiane.
Nie czytałam „Chłodu granitu” i „Zamierające światło” było pierwszym spotkaniem z Loganem McRae’em. Ciekawym spotkaniem. W końcu jakiś policjant ma ułożone jako tako życie osobiste i nie rozpatruje w wolnych chwilach swych porażek z przeszłości. Gnębi go za to ostatnia niefortunna akcja, ciężko ranny posterunkowy Maitland i przeniesienie pod rozkazy inspektor Steel, szalenie wkurzającej i kopcącej niczym lokomotywa baby. Wraz z jej zespołem McRae musi rozwiązać sprawę zamordowanej prostytutki. W porównaniu do podpalenia, w którym zginęło pięć dorosłych osób i kilkumiesięczne dziecko, morderstwo na kobiecie zajmującej się zaspokajaniem erotycznych zachcianek marynarzy i aberdeenczyków wydaje się o wiele mniej istotne. McRae jest uparty i chce poznać prawdę za wszelką cenę. Jednocześnie zależy mu na powrocie do starego zespołu, zatem interesuje się i podpaleniami. Węszy niczym pies gończy, zadaje niewygodne pytania i nie zawsze jest szarmancki.
Kryminał MacBride’a utrzymany jest w ponurych barwach. Zwiedzamy, często nocą, dzielnice Aberdeen, do których raczej turyści nie zaglądają, poznajemy ludzi, którym daleko do wzorowych obywateli. A przy okazji dowiadujemy się, że i tym wzorowym daleko do przyzwoitości. Nie jest to przyjemna lektura, nie ma w „Zamierającym świetle” postaci entuzjastycznie nastawionych do życia, pogodnych. Są za to ludzie żądni władzy, biurokraci, dewianci. Szantaż, zazdrość, alkoholizm koegzystują z profesjonalizmem, dociekliwością i zwyczajnym życiem.
Niezłe.
Moja ocena: 4.5

poniedziałek, 19 maja 2014

Truman Capote „Miriam”

Truman Capote, Miriam, Książka i Wiedza, Warszawa 1979, 133 s.

Proza Trumana Capote jest niezwykle oryginalna. Opowiadania zawarte w tym tomie to historie dziejące się przeważnie w świecie na wpół tylko rzeczywistym, owiane mgiełką niezwykłości, niesamowitości. Ulubionymi bohaterami pisarza są dzieci, dzieci bardzo dziwne - jak panna Bobbit w noweli "Dzieci w dniu urodzin" - lub dorośli ekscentrycy, nieszczęśliwi, wykolejeni, mający w sobie również wiele z dziecka. W opowiadaniu tytułowym "Miriam", niezwykle nastrojowym, gdzie splatają się elementy realistyczne i fantastyczne, postać małej dziewczynki ma cechy wręcz demoniczne. Opowiadanie to odznaczone zostało nagrodą O'Henry'ego.

Opowiadania zawarte w wydanym przez Książkę i Wiedzę tomiku z serii „Koliber” są cztery: „Pan Bida”, „Dzieci w dniu urodzin”, „Miriam” i „Drzewo nocy”. Opisane w nich osoby ukazane są w sposób niecodzienny. Sylwia z „Pana Bidy” sprzedaje swoje sny i w ten sposób się utrzymuje. Jej życie dominuje przyjaźń z innym sprzedawcą snów, byłym klaunem i byłym sprzedawcą polis Oreilly’m, właściwie byłym sprzedawcą snów, bo alkohol uczynił zeń swego niewolnika. Sylwia szuka swego miejsca w wielkim mieście i uczy się, że najważniejsze są marzenia i brak strachu.
Panna Bobbit z „Dzieci w dniu narodzin” ma dziesięć lat, lecz okoliczności zmusiły ją do zachowań osoby dorosłej. Wzbudza fascynację dorastających chłopców i pierwsze konflikty miłosne.
„Miriam” jest natomiast opowiadaniem z pogranicza fantastyki i noweli gotyckiej. Pani Miller poznaje Miriam w kinie. Jej uwagę zwracają przede wszystkim włosy dziewczynki: srebrnobiałe i długie do pasa. Następnym razem Miriam zjawia się u pani Miller w domu. Jej zachowanie jest niecodzienne, obecność gościa na poły irytuje, na poły fascynuje wdowę, ale atmosfera opowiadania staje się coraz bardziej mroczna. Dziewczynka wydaje się być zagubionym elementem dzieciństwa i nonkonformizmu kobiety. Jej wymysłem, iluzją.
Akcja „Drzewa nocy” dzieje się w pociągu, kiedy młoda dziewczyna, Kay, wraca z pogrzebu wujka. Zmuszona jest spędzić podróż z dziwną parą, ni to cyrkowców, ni oszustów.
Capote skupia się na strachu przed nieznanym i niewiarygodnym. Opisuje przedwcześnie dojrzałe dzieci i dziewczęta, przypatrując się wybranym fragmentom ich życia. Czasami sygnalizuje, co działo się wcześniej, pozwala poznać czytelnikowi swe bohaterki, niemalże się z nimi zaprzyjaźnić. Nie są to opowiadania wybitne, ale i nie są złe. Czasu przeznaczonego na Capote’a nie można uznać za zmarnowany, bo niezależnie od tego, jakim pisarz był człowiekiem, umiał pisać błyskotliwie i ze swadą.
Moja ocena: 4

Stephen Dobyns „Świątynia martwych dziewcząt”

Stephen Dobyns, Świątynia martwych dziewcząt, Muza, Warszawa 2002, 476 s.

W małym miasteczku Aurelius od pewnego czasu znikają bez śladu kilkunastoletnie dziewczynki. Intensywne śledztwo nie przynosi rezultatu, a co gorsza, tajemniczym zniknięciom towarzyszą również inne, alarmujące wydarzenia: morderstwa, napady, akty wandalizmu i agresji. Wiadomo na pewno, że sprawca uprowadzeń dzieci jest mieszkańcem miasteczka. Narastająca stopniowo atmosfera podejrzliwości sprawia, że ludzie o nieposzlakowanej do tej pory opinii, powszechnie szanowani i lubiani, ujawniają ciemne strony swych charakterów. Nikt nie powinien spać spokojnie, każdy bowiem może zostać oskarżony przez znajomych, sąsiadów a nawet najbliższą rodzinę.

Pod względem treści to nie thriller ani sensacja. „Świątynia martwych dziewcząt” jest raczej powieścią psychologiczno-obyczajową z wątkiem kryminału. Bowiem nie tyle jest w niej istotna zbrodnia, co reperkusje z nią związane.
Dobyns słowami bezimiennego narratora ukazuje nam świat małego miasteczka na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie wszelkie „inności” traktowane są nieufnie. Tak jest w przypadku algierskiego wykładowcy Hourai Chihaniego, marksisty i muzułmanina, tak jest i w przypadku założonego przezeń koła marksistowsko-dyskusyjnego „Tropiciele Prawdy” i co oczywiste – jego młodych członków. Mniejszości seksualne przezornie pozostają w ukryciu, w szkole istnieje odwieczny podział na katów i ofiary, a mieszkańcy Aurelius uchodzą za porządnych i bogobojnych.
Wraz z zaginięciem czternastoletniej Sharon Malloy ludzie zaczynają ukazywać swą prawdziwą naturę. Najwięksi krzykacze stają się aktywnymi poszukiwaczami dziewczynki, po uprowadzeniu zaś Meg Shiller, dochodzą do głosu autorytarne ciągoty niektórych. Patrolowanie ulic, nagabywanie wytypowanych jako podejrzane osób i ogólna samowola Przyjaciół Sharon Malloy, czyli grupy ludzi zajmujących się poszukiwaniami, staje się coraz wyraźniejsza. Żaden samotnie mieszkający mężczyzna nie może czuć się bezpiecznie, bowiem staje się potencjalnym pedofilem. Brak współpracy jest równoznaczny z przyznaniem się do winy. Upływ czasu i brak wyników prowadzą do niekontrolowanych działań i bezsensownych aktów agresji.
Dobyns starał się ukazać społeczność miejską sparaliżowaną strachem doprowadzającym do obłędu. Nie skupiał się wyłącznie na ofiarach, ale na skutkach porwań. Poświęcił wiele słów na oddanie atmosfery grozy i przerażenia, ale nie do końca mu się udało wzbudzić emocje w czytelniku. Jakby zabrakło iskry, która rozpaliłaby ciekawość i empatię odbiorcy. Zaginięcie dziecka to najgorsza z możliwych zbrodni. A jednak nie wyczuwa się w opowieści rozpaczy rodziców, słowa nie wywołują niepokoju, wielokroć zapowiadane przez narratora przerażające wydarzenia stają się zaledwie sprawozdaniami z przebiegu wypadków.
Na dobrą sprawę osoba mordercy znana jest już od połowy książki. Dobyns nie zadbał jednakże o przybliżenie jego portretu psychologicznego czy przeszłości, co uczynił w przypadku mnóstwa postaci drugo- i trzecioplanowych.
Mimo tych niedociągnięć, powieść czyta się dobrze. Mnie przynajmniej nie nudziła. Od początku nie nastawiałam się na zagadkę kryminalną, tylko na opis małomiasteczkowej, zwartej społeczności postawionej w nietypowej sytuacji. I chociaż zachowania nie zaskakiwały, to „Świątynia martwych dziewcząt” jest niezłym obrazem Ameryki końca XX wieku.
Moja ocena: 4

Laurence Rees „Auschwitz. Naziści i «ostateczne rozwiązanie»”

Laurence Rees, Auschwitz. Naziści i „ostateczne rozwiązanie”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005, 247 s.

Rees umieszcza historię obozu oświęcimskiego w szerszym kontekście historii Holokaustu. Jego zdaniem KL Auschwitz nie był w hitlerowskim państwie instytucją wyjątkową, ale ważnym elementem organizacji, której celem było „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Autor analizuje psychikę i rozumowanie kluczowych postaci hitlerowskiego reżimu, ujawnia nieznane dotąd, wstrząsające fakty z obozowego życia. Wykorzystuje ponadto dokumenty z otwartych niedawno archiwów rosyjskich, które kwestionują wiele obowiązujących powszechnie opinii.
Wstęp do książki napisał prof. Władysław Bartoszewski.

Laurence Rees nie jest co prawda historykiem, ale od dwudziestu kilku lat żywo interesuje się historią II wojny światowej. Zaczęło się od produkcji filmów dokumentalnych dla BBC, a swoistą kontynuacją stały się książki o tematyce nazistowskiej. „Auschwitz. Naziści i «ostateczne rozwiązanie»” to owoc, jak przyznaje sam Rees, piętnastu lat pracy i zajmowania się historią nazizmu. W odróżnieniu od większości autorów podobnych monografii, Rees nie poszukiwał wiadomości wyłącznie w archiwach i bibliotekach. Jako człowiek związany z filmami dokumentalnymi postawił na osobiste spotkania z ludźmi, wynikiem tego jest przeprowadzenie około stu wywiadów z hitlerowskimi zbrodniarzami i byłymi więźniami obozu. Ponadto wykorzystał kilkaset wywiadów przeprowadzonych wcześniej, przy okazji tworzenia programów o Trzeciej Rzeszy.
Rees pisze nie tylko o początkach obozu, ale w ogóle o tym, w jakich okolicznościach hitlerowcy zdecydowali się na całkowitą eksterminację jednego z narodów. Pisze też o antysemityzmie w krajach, które po II wojnie światowej znalazły się bezpośrednio pod rządami Związku Radzieckiego. Polityka nazistów polegająca na obarczeniu Żydów winą za klęskę Niemiec w I wojnie światowej przyniosła długofalowe skutki, które widoczne są do dziś. Przed II wojną światową mieszkańcy miast Polski, Słowacji, Litwy czy Ukrainy żyli mniej lub bardziej zgodnie pomimo tego, że dzieliła ich narodowość czy wiara. Prowadzona intensywnie przez hitlerowców polityka antysemityzmu doprowadziła do nieodwracalnych zmian i postrzegania Żydów jako sprawców nieszczęść nie tylko Niemiec, ale właściwie całej Europy.
Historia Auschwitz to nie tylko historia przemocy. Jest to również lekcja wiadomości o zachowaniu ludzi. I nie chodzi tu bynajmniej o hitlerowców, którzy od lat usprawiedliwiają się, że po prostu wykonywali rozkazy. Istotne są słowa byłych więźniów, którzy w trakcie walki o przetrwanie w dramatycznych warunkach zrozumieli, że nikt nie zna samego siebie. Ekstremalne warunki doprowadzają do ekstremalnych zachowań, odczłowieczenia osób, które wcześniej uważały się za kulturalne, tolerancyjne i dobre.
Komendantem Auschwitz od początku był Rudolf Höss. Jego mentalność została ukształtowana podczas pełnienia służby strażnika w obozie koncentracyjnym w Dachau. Tam właśnie przekonał się o dobroczynnych skutkach pracy, do tego stopnia, że przejął używane w bawarskim lagrze hasło, które kazał umieścić na bramie wjazdowej do Auschwitz, (nie)sławne: Arbeit mach frei. W czasie, gdy wiosną 1940 roku tworzono obóz, przywódcy nazistowscy rozważali różne sposoby pozbycia się Żydów z okupowanych terenów. Jednym z nich był pomysł, aby wysłać miliony ludzi „na zsyłkę” do Afryki, a konkretniej – na Madagaskar. Dziś wydaje się to zamysłem wręcz niedorzecznym, ale w roku 1940 zastanawiano się nad tym zupełnie poważnie.
Decyzja o rozbudowie, a dokładniej – o budowie kolejnego obozu, tym razem w Birkenau została podjęta we wrześniu 1941 roku. Tak przynajmniej zdołał ustalić Rees, bowiem do tej pory sądzono, stało się to pół roku wcześniej. Wiele jest niejasności związanych z funkcjonowaniem Auschwitz. Wystarczy przypomnieć, że przez lata sądzono, że śmierć tam poniosło około czterech milionów ludzi. Nowsze badania zmniejszyły tę liczbę do 1.3 miliona. Jest to jednak wciąż niewyobrażalnie dużo istnień ludzkich, których ostatnim przystankiem w życiu były komory gazowe i krematoria Auschwitz. W większości nie zostali oni objęci ewidencją, mordowano ich zaraz po przybyciu. Komory gazowe miały nie tylko przyspieszać mordowanie, ale również minimalizować skutki urazów psychicznych żołnierzy hitlerowskich. Zabijanie setek ludzi na wschodzie przez Einsatzgruppen i patrzenie swoim ofiarom: mężczyznom, kobietom i dzieciom w oczy doprowadzało do załamań nerwowych i tego, że żołnierze nie potrafili już tego znieść. Rees dotarł do jednego z byłych strażników obozu, Oskara Groeninga, którego opowieści są równie przerażające, co bezduszne. Istotne jest jednak to, że sam Groening postanowił pod koniec swego życia opowiedzieć o swojej służbie, bowiem spotkał się z opiniami, że w Oświęcimiu wcale nie uśmiercano masowo ludzi. Nie chodziło mu o wyrzuty sumienia, bo do takowych się nie poczuwał. Chciał jedynie przekazać osobom kwestionującym Holocaust, że to nie pomyłka. Powiedział: „Chciałbym, żebyście mi uwierzyli. Widziałem komory gazowe. Widziałem krematorium. Widziałem stosy, na których płonęły ciała. Byłem na rampie w czasie selekcji. Chciałbym, żebyście uwierzyli, że te zbrodnie naprawdę popełniono, ja tam byłem.”
W swej książce Rees podejmuje tematy, które zazwyczaj są marginalizowane, jak chociażby ten związany z istnieniem obozowego domu publicznego i jego funkcjonowania. Ludzie odwiedzający Auschwitz i robiący pamiątkowe zdjęcia bramy i okazałego budynku na lewo od wejścia, rzadko kiedy zdają sobie sprawę, że właśnie tam założono latem 1943 roku burdel. Kwestią drażliwą jest postawa więźniów korzystających z erotycznych usług kobiet. Odczłowieczenie obozowe sprawiło, że większość z nich nie przejmowała się moralnym aspektem. Pomija się również milczeniem czyny „wyzwolicieli” obozu, żołnierzy Armii Czerwonej. Kobiety, które tak wiele przeszły w obozach koncentracyjnych, były potem gwałcone przez ludzi, którzy w teorii przyszli je oswobodzić. O setkach tysięcy gwałtów dokonanych na byłych więźniarkach milczą opracowania dotyczące zwycięskiego marszu Rosjan na Berlin. Tymczasem działo się tak, że kobiety trafiały z jednego piekła do drugiego.
Rees pisze również o obozach śmierci: Bełżcu, Sobiborze i Treblince. Ich rozmiary były zaskakująco małe, a zamordowano tam ogółem ponad milion osób. W Bełżcu pełniło służbę zaledwie dwudziestu Niemców, przy uśmiercaniu przybyłych pracowali wyselekcjonowani Żydzi, a o zabezpieczenie obozu dbało stu ukraińskich strażników. Ponownie chodziło o to, aby Niemcom jak najbardziej oszczędzić urazów psychicznych związanych z masowymi mordami.
Wywiady i wypowiedzi zbrodniarzy, ofiar czy postronnych świadków składają się na opowieść przerażającą, na świadectwo tego, jak bardzo ludzie są nieprzewidywalni. Rees ukazał również, że w kwestie związane z „ostatecznym rozwiązaniem” nie ograniczały się tylko do Niemiec, ale do wszystkich terytoriów, na które wkroczyli naziści. Przedstawia on zachowania rządów Francji, Węgier czy Danii. Żaden Żyd w Europie nie mógł się czuć bezpiecznie. A koniec II wojny światowej wcale nie oznaczał końca cierpienia. Ludzie się zmienili, niestety na gorsze.
Monografia Reesa to ważna lekcja, nie tylko historii, ale i psychologii. Polecam.
Moja ocena: 6

niedziela, 18 maja 2014

Carmen Laforet „Złuda”

Carmen Laforet, Złuda, Świat Książki, Warszawa 2007, 270 s.

Wybitna powieść psychologiczno-obyczajowa z akcją w Barcelonie historia dziewczyny, wchodzącej w dorosłość po Wojnie Domowej poszukiwanie miłości, radości i sensu życia na barwnym tle Hiszpanii lat 40-tych. Rok 1939. Osiemnastoletnia Andrea przyjeżdża z prowincji studiować w Barcelonie. Zamieszkuje z rodziną matki. Nowy dom okazuje się smutnym miejscem, pełnym skłóconych i przegranych ludzi. Prawdziwego życia Andrea szuka więc na uniwersytecie, wśród swych koleżanek i kolegów... Wartka akcja, świetne portrety psychologiczne, egzystencjalny ton.

Niektórzy porównują prozę Laforet do pisarstwa Ruiza Zafóna, co jest błędem, przede wszystkim dlatego że Carmen Laforet żyła i pisała wcześniej, w okresie, kiedy swe egzystencjalistyczne powieści publikowali Sartre i Camus. Nieprzypadkowo wspominam o tych dwóch Francuzach, bowiem i do nich przyrównywana jest Hiszpanka. I faktycznie, styl i ton „Złudy” przypominają „Drogi wolności” czy „Obcego”, jest w tych książkach głębokie zainteresowanie życiem ludzkim, jego przemijaniem i smutkiem.
Laforet napisała „Złudę” mając zaledwie dwadzieścia kilka lat, książka została wydana w 1945 roku, kilkanaście miesięcy po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii i II wojny światowej. Młoda pisarka przedstawiła opowieść niezwykle dojrzałą, napisaną pięknym językiem, niepokojącą. Powołała do życia wielobarwne postaci zmuszone mieszkać ze sobą pod jednym dachem: dobroduszną babcię, władczą acz skrywającą swe tajemnice ciotkę Augustas, popędliwego wuja Juana ożenionego z piękną acz prostacką Glorią i nieprzyjazną służącą Antonię. Dwa piętra nad nimi mieszka zmanierowany neurastenik i jednocześnie drugi wuj: Roman. Zmuszona do ciągłego przebywania ze sobą, zubożała i nienawidząca się nawzajem rodzina wydaje się żyć tylko po to, by się kłócić, działać sobie na nerwy i podsycać niesnaski. Wielkie pokoje toną w kurzu i ciemności. Atmosfera panująca w mieszkaniu nie sprzyja nawiązywaniu jakichkolwiek bliższych relacji. Emocjonalna ubogość małżeństwa Juana, zacietrzewienie, obelgi i dochodzące niekiedy do głosu zauroczenie erotyczne nie sprzyja stabilnemu rozwojowi ich małego dziecka, o co rodzice zdają się nie dbać skupieni na wzajemnych oskarżeniach.
Nic zatem dziwnego, że Andrea ucieka w samodzielność, przyjaźń z Eną czy spotkania z innymi studentami czy młodymi artystami. Dorośleje w przyspieszonym tempie i traci złudzenia: co do własnej rodziny, własnych marzeń i oczekiwań. Przybywszy do Barcelony była dziewczyną pełną nadziei i ideałów. Z czasem zmienia się w samotniczkę, wiecznie głodną, niepewną swego jutra i tego, co ma zrobić ze swoim życiem. Opowieść Carmen Laforet to świadectwo przyspieszonego spadania z chmur, życia w kraju targanym wojną domową i przede wszystkim, świadectwo samotności jednostki, egzystencji pozbawionej złudzeń i perspektyw w nieprzyjaznym świecie. Jest to historia gorzka i nieprzyjemna, gdzie brak akceptacji przeplata się z pociągiem seksualnym, gdzie żywiołowość walczy z lękami, a duma – z głodem.
Polecam.
Moja ocena: 6

Zygmunt Miłoszewski „Ziarno prawdy”

Zygmunt Miłoszewski, Ziarno prawdy, W.A.B., Warszawa 2011, 399 s.

Jest wiosna 2009 roku, prokurator nie pracuje już w Warszawie, pożegnał się z przeszłością i karierą, by przenieść się do Sandomierza. Tu zaczyna „nowe wspaniałe życie", ale dość szybko spotyka go rozczarowanie. W obcej i nieprzyjaznej rzeczywistości rozgoryczony Szacki prowadzi śledztwo w sprawie dziwacznego morderstwa, którego ofiara to sandomierska działaczka społeczna, kobieta szanowana i ceniona, o nieskazitelnej reputacji. Dochodzenie napotyka piętrzące się przeszkody i ścianę milczenia, a jednocześnie towarzyszy mu gorączka medialna. Ważnym kontekstem staje się bolesny splot relacji polsko-żydowskich oraz historia, która wydarzyła się przeszło sześćdziesiąt lat wcześniej...

„Ziarno prawdy” jest jeszcze lepsze niż „Uwikłanie” jeśli chodzi o wątek kryminalny. Spokojny Sandomierz i krwawa zbrodnia na niewinnej kobiecie. I chalef znaleziony obok niej, sugerujący podtekst żydowski. Śledztwo staje się przez to bardzo medialne, a Szacki musi poradzić sobie i z rozgłosem, i małomiasteczkową zmową milczenia. Sandomierz jest miastem uroczym, kojarzącym z „Ojcem Mateuszem”, na tyle małym, że nie ma tu anonimowości wielkomiejskiej, właściwie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. Rzecz w tym, że nie bardzo chcą się swą wiedzą dzielić z obcymi, a za takiego uważany jest Szacki. Krok po kroku prokurator walczy z nieufnością i stara się dociec prawdy. Tymczasem musi współpracować z ponurym inspektorem Wilczurem i prokuratorką Barbarą Sobieraj, która bardzo dobrze znała ofiarę.
Styl prozy Miłoszewskiego jest zadziornie inteligentny, porównania błyskotliwe, obrazowe i niewymuszone. Czytając: „Wilczur (...) wyglądał teraz jak brzydszy i bardziej zniszczony brat Keitha Richardsa” od razu staje przed oczyma pocięta przez czas i wyniszczona alkoholem buziulka gitarzysty Stonesów. Chwilami bywa zgryźliwy, jak w czasie rozmowy Szackiego z księdzem, lub dosadny – wystarczy wspomnieć gorącą przemowę asystentki w IPN, ale przez większość czasu Miłoszewski jest rzeczowy i ścisły. Bohaterowie „Ziarna prawdy” uwikłani są w nienawiść, antysemityzm, zdradę i miłość. Są zadawnione żale, nie zawsze chlubne momenty w polskiej historii i drugie dno opowiadanej historii. Czytelnik do końca trzymany jest w napięciu.
I właściwie to by wystarczyło. Niestety autor dodaje też erotyczne rozterki prokuratora, które niepotrzebnie zwalniają tempo książki, przynudzają i czynią z Szackiego małomiejskiego playboya. Gdyby nie te osobiste, acz zbędne fragmenty, „Ziarno prawdy” byłoby kryminałem doskonałym. Nie zmienia to faktu, że jestem oczarowana prozą Miłoszewskiego, jej świeżością, ironią, znajomością historii i ogólną erudycją i trzymaniem się z dala od przestępczości zorganizowanej. Niecierpliwie czekam na kolejną, niestety podobno ostatnią część z prokuratorem Szackim „Na czerwonej ziemi”.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

Joanna Siedlecka „Wypominki”

Joanna Siedlecka, Wypominki, ABC, Warszawa 1996, 281 s.

Zbiór wspomnień o wybitnych polskich twórcach, wśród których znaleźli się min.: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Witkacy, Ksawery Pruszyński, Władysław Broniewski, Bruno Schulz, Marian Hemar, Konstanty Jeleński, Stefan Kisielewski, Leopold Tyrmand, Ireneusz Iredyński. Książka zawiera nieznane dotąd listy, świadectwa, dokumenty, a także relacje osób najbliższych.

Teksty zawarte w „Wypominkach” Joanny Siedleckiej są nierówne. Niektóre lepsze, inne gorsze czy mniej dopracowane. Charakteryzują się też ckliwo-laurkowym stylem rodem z reportaży pisanych dla kobiecych pism. I trudno się dziwić, skoro pierwotnie drukowane były w „Pani” w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wiele dobrego słyszałam o pisarstwie pani Siedleckiej, po „Wypominki” sięgnęłam więc bez wahania, ale już w trakcie czytania miałam mieszane uczucia.
Idealizowanie niektórych bohaterów było nieznośne. Wybranianie alkoholizmu Jana Himilsbacha („Szlif płyt na wieczny fart”) i jego, nie bójmy się tego słowa, menelstwa brzmiało wręcz obraźliwie. Może i narażę się wielbicielom „Rejsu”, ale nie potrafię podziwiać alkoholika i człowieka, który na własne życzenie staczał się na dno. I nie potrafię znaleźć dlań usprawiedliwienia. Ani romantyzmu w śmierci na melinie.
Z równie mieszanymi uczuciami czytałam materiały o Pruszyńskim („Dzieci Ksawerego”) i Kisielewskim („Ojciec”). Pierwszy, „książę reportażu”, zapomniany już dzisiaj raczej, nie jawi się jako człowiek dobry. Uwikłany w układy z nową władzą, playboy zazdrosny o twórczość żony, posunął się nawet do odebrania jej dzieci. Zginął w dziwnych okolicznościach, których pani Siedlecka bynajmniej nie wyjaśniła, lecz stylem wypowiedzi zapętliła jeszcze bardziej i tylko podsyciła sensacyjność śmierci Pruszyńskiego: wypadek samochodowy czy zamach? Laurka dla Kisielewskiego wypadła równie mało przekonująco. Miało być rodzinnie acz niecodziennie, wyszła karykatura, opowieść o złośliwym człowieku, dla którego szyderstwo i sarkazm stanowiły synonimy zainteresowania a nawet miłości.
Dobrze się czytało natomiast wspomnienie o córce Władysława Broniewskiego („Władek, Jaśka, Anka”). Zapisał się ten poeta w pamięci Polaków jako autor wierszy sławiących komunizm i Józia Słoneczko, a przecież pisał Broniewski i poezje niepolityczne. Jego córka najprawdopodobniej popełniła samobójstwo, a może to był zbieg okoliczności, pani Siedlecka znowu stąpa po ścieżkach przypuszczeń. Przeżył tę stratę Broniewski bardzo. Odzwierciedlają to jego wiersze, jak „W zachwycie i grozie” na przykład, zaczynający się tak:
„Moja córka, moja córka umarła!...
Jak sercu powiedzieć: nie płacz,
kiedy rozpacz serce przeżarła,
a to serce wyrwać i zdeptać.”
Mniej się nieszczęściem poety przejmowała jego trzecia żona Wanda, z opisu pani Siedleckiej harpia straszna, łasa na zaszczyty i honory. Tej prawdy o ludziach, brakuje w większości tekstów, ten o Broniewskim natomiast broni się sam. Jest niewymuszony, wyważony i co najciekawsze, zachęca do poznania „mniej czerwonej” strony etatowego poety Polski Ludowej. Ukazuje całą złożoność losów ludzkich, skrywanych za fasadą oficjalności.
Są też portrety ludzi prawie nieznanych, Teresy „Reny” Jeleńskiej („Kocik”), zapisanej w literaturze przekładem Orwellowskiego „Folwarku zwierzęcego” i jej syna Konstantego „Kocika” Jeleńskiego. Mnie osobiście będzie się kojarzyć z mentalnością „jaśniepańską” i ubolewaniem, że seks jest także i dla „ludu”, a to przecież tak cudowne, że powinno być tylko dla „państwa”! Po wojnie nie wróciła do Polski, bo ów „lud” wziął władzę w swoje ręce. Korespondowała z Jarosławem Iwaszkiewiczem, gdzie skarżyła się na samotność na obczyźnie. A skoro o korespondencji mowa – dobrze się czyta teksty o Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej („Nursik ty maleńki”) i Witkacym, chociaż w tym drugim przypadku pani Siedlecka rozprawia się ze swą przeciwniczką bezpardonowo przy pomocy słowa drukowanego. Anna Micińska w chwili powstawania „Mężowitasa” „opracowywała” listy twórcy od dwudziestu lat i data ich publikacji nadal była wówczas nieznana („Wypominki” wydane zostały w 1996 r., listy Witkiewicza wyszły dopiero parę lat temu, może to i dobrze, że pani Siedlecka nie orientowała się wówczas, jak długo jeszcze przyjdzie jej i innym miłośnikom autora „Tumora Mózgowicza” czekać na tę korespondencję).
Nieźle się czyta wspomnienia Barbary Hoff o Tyrmandzie czy opowieść o siostrach Lilpop („Aleja Róż – East End Avenue”), o siostrzenicy Brunona Schulza („Wujcio Brunio”) czy o Brunonie Jasieńskim („Wieczory są z nostalgii”). Widać zaangażowanie przy jednoczesnej pobieżności w ukazywaniu portretów ludzi, którzy zajmowali się szeroko pojętą sztuką. Zapewne wynikło to z pierwotnej koncepcji pisania dla kobiecego pisma, gdzie tekst powinien być atrakcyjny, krótki i chwilami powierzchowny. Najbardziej jest to widoczne przy „Pechu Stanisława Rembeka”, pisarza nawet po śmierci pech nie opuścił i został potraktowany przez panią Siedlecką dość po macoszemu, wszelkie nieścisłości wyłapał Marlow, radzę poczytać, bo recenzja jest tyleż ciekawa, co rzetelna.
Mieszane uczucia swoją drogą, a pochwały biografii Herberta i Gombrowicza pióra pani Siedleckiej – swoją. Mam zamiar przeczytać przynajmniej jedną z nich i wówczas definitywnie będę wiedziała czy styl biografki mi odpowiada, czy nie. Czegoś się z „Wypominków” dowiedziałam, lektura była lekka i łatwa, nie wymagająca zbytniego skupienia. Chwilami czułam sympatię do bohaterów, niektórych zaś zaczęłam postrzegać inaczej. Pamiętać jednak należy, że słowa pani Siedleckiej nie zawsze są prawdziwe. Udowodnił to bloger Marlow, udowodniła to wnuczka Władysława Broniewskiego w liście do „Polityki” wyjaśniając kwestię odwyku poety. Ilu ludzi, tyle punktów widzenia.
Moja ocena: 4