niedziela, 31 stycznia 2016

Peter Heller „Gwiazdozbiór psa”

Peter Heller, Gwiazdozbiór psa, Insignis, Kraków 2013, 366 s.

Hig przeżył epidemię grypy, która wytrzebiła niemal całą ludzką populację. Nie żyją jego żona i przyjaciele, a on sam mieszka w hangarze na małym opuszczonym lotnisku wraz ze swoim psem i jedynym sąsiadem – mizantropem nie rozstającym się z bronią.
W swojej Cessnie 182 z 1956 roku Hig zabezpiecza strefę ochronną lotniska, a od czasu do czasu wymyka się w góry, by łowić ryby i udawać przed samym sobą, że wszystko jest jak dawniej. Ale kiedy w pokładowym radiu natrafia na transmisję z innego lotniska, budzi się tkwiąca w nim głęboko nadzieja, że gdzieś istnieje inne, lepsze życie, podobne do tego, które utracił. Ryzykując wszystko, Hig wyrusza na wyprawę tam, skąd nie będzie już mógł powrócić, nie tankując: kieruje się do źródła zaszumionego sygnału radiowego. To, co go czeka i z czym musi się zmierzyć, jest i lepsze, i gorsze od czegokolwiek, czego mógł się spodziewać.
 
Po relacji Tochmana z rzezi w Rwandzie postapokaliptyczna wizja Hellera nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Straszna grypa przetrzebiła liczbę ludności, pozostały tylko niedobitki, którym zagraża jeszcze kolejna katastrofa i które ukazują wreszcie swą dziką i barbarzyńską naturę. Takich niedobitków wypatruje główny bohater, oczywiście szlachetny i uduchowiony.
Wszelkie zabiegi pisarskie Hellera mające ukazać samotność Higa i jego niewątpliwy związek z naturą irytowały. Na urywanie myśli, brak interpunkcji, przekleństwa może sobie pozwolić ktoś, kto ma talent i umiejętnie połączy dramat bohatera z gonitwą jego myśli. Niestety, Heller jest pisarzem przeciętnym. Tekst „Gwiazdozbioru psa” przypomina bełkot przeplatany przekleństwami. I naprawdę nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Nie wyróżnia się oryginalnością na tle innych utworów o losach ludzi po wielkiej zagładzie/ wielkiej chorobie/ wielkiej wojnie (niepotrzebne skreślić).
Może ta książka nie jest dla mnie, może to lektura z gatunku tych „dla prawdziwego faceta”. Ja czytałam ja w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki. Wynudziłam się koszmarnie. Dziś po prostu oddałabym książkę nieprzeczytaną, uznając, że szkoda mojego czasu na coś tak niedobrze napisanego.
Moja ocena: 1

Wojciech Tochman „Dzisiaj narysujemy śmierć”

Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Czarne, Wołowiec 2010, 151 s.

Opowieść o tym, jakie konsekwencje niesie ludobójstwo nie tylko dla sprawców i ofiar, ale przede wszystkim dla nas – świadków. Tochman wikła czytelników w cierpienie swoich bohaterów, a każdy z nich jest ze swą historią konkretny, pojedynczy, wyjątkowy. Stawia nam pytanie: dlaczego mamy płakać za ludźmi zamordowanymi w dalekiej Afryce 15 lat temu?

Do tej pory Afrykę przybliżał mi Ryszard Kapuściński, który, owszem, lubił sobie podkoloryzować, ale nie unikał ponurych tematów. Proza Kapuścińskiego to jednak szalenie optymistyczne widzenie Czarnego Lądu w porównaniu z tym, co na 150 stronach przekazuje Wojciech Tochman. Każdy niemal akapit ocieka krwią i cierpieniem. Nie ma miejsca na zaczerpnięcie oddechu, zdystansowanie się, bo i Tochman nie stopuje, nie zmienia tematu na lżejszy. Wszędzie jest śmierć, bratobójstwo, obojętność reszty świata. I pytanie:


„Co z zabitymi w dziewięćdziesiątym czwartym? Kto ma o nich pamiętać? Nie spoczywają pod rodzinnym bananowcem, bo zwykle to nie rodziny ich grzebały. Często nikt zwłok nie zakopywał. Rozkład trwał na powierzchni. Ziemia spokojnie na nie czekała. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, z pomocą bakterii, robactwa, większych zwierząt i deszczy, ziemia cierpliwie i konsekwentnie wchłaniała martwych w siebie. I ziemia teraz o ciałach przypomina. Niepokoi, dręczy. Ruszysz motyką, a ona cię oskarża. Ziemia – sumienie. Ziemia – mroczne archiwum, baza danych, twardy dysk. Ziemia – prokurator. Wszędzie kości. Sterczą. Turlają się czaszki. Jednakowo pęknięte. Zbezczeszczonych ciał, odnalezionych i wyrwanych ziemi, zwykle nie można już rozpoznać. Chowa się je raz jeszcze pod wielkimi płytami. Ale po ludzku.” [1]

Reportaż Tochmana nie przedstawia złudzeń co do kondycji ludzkiej. Niezależnie od szerokości i długości geograficznej w ludziach drzemią bestie, które może obudzić cokolwiek, giną setki tysięcy niewinnych osób zamordowanych przez rozbuchanych nienawiścią niedawnych sąsiadów. Raz obudzona bestia uspokaja się długo. Chociaż ludobójstwo w Rwandzie w 1994 roku trwało 100 dni, następstwem były wojny w Kongo. Uciekający przed zemstą rozlali się na kraje ościenne, a ścigał ich gniew ocalałych. Tych, którzy pamiętali:

„W kółko to samo: zabici rodzice, znowu siostry, bracia, pewnie obcięli im stopy, ręce, moje notatki pełne są poobcinanych kończyn, pełne są krwi, zakażonej spermy, siostry na pewno gwałcili, od wielu miesięcy wszystko to skrzętnie zapisuję po nocach, wszystko już mam, zabitych rodziców na co drugiej stronie, i dzieci, niebieskim długopisem, czarnym, zielonym, żeby potem po zmianie koloru notatek sprawnie znajdować początek i koniec każdej relacji, zabity tak, zabity siak, moje notesy są spuchnięte jak trupy w wodzie, wszystkie te ciała są przy mnie, martwe, ale i żywe, pokaleczone, ocalony pierwszy, dziesiąty, pięćdziesiąty, ich zabici rodzice to nic specjalnego, nic szczególnego, rwandyjska normalka, moje notesy cuchną, wszystko, co w nich mam, podchodzi mi teraz do gardła.
A jeszcze niedawno chciałem usłyszeć o wszystkich zabitych. Każdą śmierć zanotować, każdy gwałt, każde zakażenie, każdą obciętą stopę, każde utopione w gównie dziecko. Jeszcze niedawno sądziłem, że dobrze byłoby ich wszystkich zapisać. I ogłosić światu, że byli. I jak ginęli. Dobrze byłoby pamiętać o każdym pojedynczo, osobno, indywidualnie.” [2]

Książka Tochmana powinna być obowiązkową lekturą, powinna to czytać młodzież, żeby zrozumieć, jak strasznym stworzeniem jest człowiek; powinni też czytać dorośli, ku przestrodze, że nie trzeba doktryn politycznych, aby miłosierdzie i szacunek stały się tylko abstrakcyjnymi pojęciami.
Moja ocena: 6


[1] W. Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Czarne, Wołowiec 2010, s. 76.
[2] Ibidem, s. 81-82.

piątek, 29 stycznia 2016

Christiane Felscherinow, „Christiane F. Życie mimo wszystko”

Christiane Felscherinow, Christiane F. Życie mimo wszystko, Iskry, Warszawa 2014, 283 s.

Teraz, po 35 latach Christaine V. Felscherinow wydała kolejną książkę będącą relacją jej dalszych losów. W „Życiu mimo wszystko” opowiada o postanowieniu, że koniec z narkotykami, którego nie udaje się zrealizować, o więzieniu, o szczęśliwym czasie w Grecji, o walce z nałogiem, o ludziach spotkanych po drodze, o programie metadonowym, do którego została przyjęta, o swoim alkoholizmie i powrotach do heroiny, wreszcie o narodzinach Phillipa i macierzyństwie, które odmieniło jej życie. Dziecko, to jest coś najlepszego, co w życiu mnie spotkało – mówi autorka. Chciała być dobrą, troskliwą matką. Znała i rozumiała potrzeby dziecka i starała się ze wszystkich sił stworzyć Phillipowi bezpieczny dom i szczęśliwe dzieciństwo, którego sama nie miała. Nie wszystko jednak się udało.

Swego czasu z wypiekami na twarzy czytałyśmy z kuzynką fragmenty „My, dzieci z dworca ZOO” publikowane w „Gazecie Młodych”, a potem, kiedy chodziłam już do pierwszej klasy liceum, udało mi się kupić właśnie wydaną przez Iskry książkę Christiane F. Było to na przełomie roku 1987 i 1988, jeździłyśmy ze wspomnianą już kuzynką do Warszawy co jakiś czas, głównie po książki, bo w naszym rodzinnym mieście trudno było coś ciekawego znaleźć. Młodszym uświadamiam, że nie były to już czasy, gdzie wszystko było właściwie spod lady, niemniej, jeśli chodzi o książki, nadal w Białymstoku panowały zastój i cisza.
„My, dzieci z dworca ZOO” krążyła potem po mojej klasie i wróciła do mnie złachana koszmarnie. Przyznać trzeba, że temat wciągał. Dla nas, przeciętnych piętnasto- i szesnastolatek wspomnienia rówieśniczki, która paliła, chlała i skurwiła się dla narkotyków brzmiały niczym opowieści z innej planety. Szok, niedowierzanie, uzmysłowienie sobie, że w Polsce też narkomani istnieją (baczniej zaczęłyśmy zwracać uwagę na to, co o Monarze Kotańskiego pisało na przykład „Na przełaj”, pojawiły się i polskie wspomnienia). Książka Christiane F. była wydarzeniem, była nowością i jednocześnie przestrogą, jak można sobie przesrać życie już na starcie.
Minęło ponad dwadzieścia lat. Teraz moja starsza córka jest w wieku opisywanym swego czasu przez Christiane F. W sumie jestem ciekawa, kiedy (i jeśli) zechce „My, dzieci z dworca ZOO” przeczytać. Jedno jest pewne, nie ma sensu sięgać po część drugą „Życie mimo wszystko”. Jest to po prostu zapis życia kobiety, która nigdy do końca nie uwolniła się od nałogu, która zarobiwszy kupę kasy na swoich wspomnieniach wszystkie pieniądze przejadła, przepiła, przećpała i przepuściła na inne rozrywki, która nie potrafiła być odpowiedzialną matką i postanowiła wrócić do opowiadania o swoim życiu, żeby podreperować swój budżet. „Życie mimo wszystko” to książka w sumie o niczym. Ot, kolejne nieudane życie.
Można sobie spokojnie darować.

czwartek, 28 stycznia 2016

Maryla Szymiczkowa „Tajemnica Domu Helclów”

Maryla Szymiczkowa, Tajemnica Domu Helclów, Znak, Kraków 2015, 285 s.

Profesorowa Szczupaczyńska ma tysiąc spraw na głowie. Musi pamiętać o pulardzie na obiad, nie zapomnieć kupić wina przeciwko cholerze, sprawdzić, czy nowa służąca dobrze wyczyściła srebra. I jednocześnie potwornie się nudzi. Kraków w 1893 roku nie obfituje w atrakcje.
Kiedy więc przypadkiem dowiaduje się, że w słynnym Domu Helclów zaginęła jedna z pensjonariuszek, zaczyna działać. Z wrodzoną dociekliwością – niektórzy mogliby ją nazwać wścibstwem – rozpoczyna śledztwo.
Kryminał „Tajemnica Domu Helclów” to zaskakujący pastisz literatury z epoki, który dowodzi, że w mieszczańskim świecie pani Dulskiej jest miejsce na sensacyjną aferę. Przekorna gra z konwencją, wyjątkowy styl, cięte dialogi i przewrotny portret Krakowa końca XIX wieku. Błyskotliwa powieść Szymiczkowej wdzięk klasycznego kryminału łączy z pyszną satyrą na dawno minioną epokę.


Druga książka przeczytana w styczniu 2016. I chociaż nie była to literatura wymagająca większego skupienia, czytanie szło mi chwilami opornie. Przy okazji ugruntowało się we mnie przekonanie, że można mieszkać wspólnie, ale pisanie książki na cztery ręce już pomysłem dobrym nie jest. Więcej zabawy mieli zapewne panowie z pisania niż niejeden czytelnik z lektury. A to trochę nie tak powinno być.
Zderzyły się w „Tajemnicy Domu Helclów” dwa pomysły: na powieść o Krakowie u schyłku XIX wieku i na powieść kryminalną. W efekcie czytelnik nie dostał ani mieszczańskiej opowieści, ani kryminału sensu stricto. I chociaż autorzy zrobili wiele, aby ukazać specyfikę krakowskiego środowiska, świetnie wybrali okres, kiedy w mieście rzeczywiście dużo się działo, byli wierni szczegółom z pogodą włącznie, to czuję wielki niedosyt.
Stawiając sprawę jasno: ta książka nie jest zła. Ale czyż to może być komplement, dla kogoś, kto napisał „Matkę Makrynę”? Ta książka chwilami jest nijaka, przesadzona, przedobrzona i ten natłok informacji niezwiązanych z akcją, jakby autorzy chcieli pokazać, że lekcje odrobili i o Krakowie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wiedzą niemal wszystko. Może i wiedzą, ale skoro tak, niech stworzą almanach, przewodnik, cokolwiek, gdzie będą mogli dać upust swojej erudycji i oczytaniu.
Tymczasem im dalej w lekturę, tym trudniej jest śledzić tok rozumowania głównej bohaterki. Początkowo Dehnel i Tarczyński jeszcze się starają, tworzą skomplikowane konstrukcje, by można poznać było przyczynę śmierci rezydentki Domu Helclów, ale im więcej dowiaduje się profesorowa Szczupaczyńska, tym mniej czytelnik rozumie – co jej to dało? Sam zaś koniec przypomina popis prestidigitatorski, gdzie wścibska Szczupaczyńska wyczarowuje kolejne fakty i skojarzenia niczym magik wyciągający królika ze swego kapelusza.
Niewątpliwie jednak wybór na główną bohaterkę kobiety, która ma co prawda kompleksy i aspiracje, ale przy tym odznacza się zdrowym rozsądkiem i błyskotliwym umysłem, jest strzałem w dziesiątkę. Namnożyło się policjantów po przejściach, z takim bagażem doświadczeń, że zdaje się ich to przytłaczać. Przy pijakach, brutalach i po prostu chamach stworzonych choćby przez Marka Krajewskiego w seriach o Wrocławiu i Lwowie, Zofia Szczupaczyńska lśni normalnością niczym diament, a jest przy tym wcale nie gorsza w dociekaniu od Mocka czy Popielskiego. I w tym miejscu spółka Dehnel/Tarczyński udowadnia, że nie trzeba epatować obrzydlistwem, żeby stworzyć nietuzinkowego bohatera.
Panowie powiedzieli w jednym z wywiadów, że jeśli książka się spodoba, będzie kontynuacja.  Prawdę mówiąc, sięgnę po nią chętnie. Może pozbędę się uczucia niedosytu.
Moja ocena: 4.5

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Georges Simenon „Maigret i starsza pani”

Georges Simenon, Maigret i starsza pani, Czytelnik, Warszawa 1968, 189 s.

Komisarz Maigret jedzie do miejscowości nadmorskiej na północy Francji, wezwany przez starszą panią, która cudem uniknęła śmierci bo nie wypiła lekarstwa, do którego ktoś dodał truciznę; zamiast niej to lekarstwo wypiła służąca i zmarła. Maigret musi rozwiązać zagadkę tego morderstwa.

Maigret tym razem wyjeżdża nad morze, pośród zainteresowanych rozwiązaniem zagadki morderstwa jest polityk. Maigret popija piwo i kawę z koniakiem i dość szybko, pomimo kilku kandydatur na morderców, odnajduje prawdziwego sprawcę. Szczegółami się nie przejmuje, zakładając, że wyjaśni je później. Dobry, logiczny Simenon i chociaż na koniec jego komisarz tłumaczy, że zbrodniarz był oczywisty niemal od początku, ja dałam się nabrać i nie domyśliłam się niczego.
Ciekawa, niewymuszona rozrywka do pociągu, na plażę, na urlop w ogóle.
Moja ocena: 4.5

niedziela, 24 stycznia 2016

Gerald L. Posner, John Ware „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci“

Gerald L. Posner, John Ware, Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci, Universitas, Kraków 2014, 417 s.

Dr Josef Mengele, osławiony nazistowski zbrodniarz, odpowiedzialny za wysłanie tysięcy osób do komór gazowych Auschwitz i za okrutne eksperymenty na setkach więźniów, zniknął po drugiej wojnie światowej. W 1985 jego szczątki ekshumowano w Ameryce Południowej.
Autorzy, po przestudiowaniu ponad 5000 stron zapisków Josefa Mengelego, podjęli próbę zrekonstruowania historii jego życia: dzieciństwo w Niemczech, Auschwitz, aż po wygnanie, nie pomijając ucieczki z Europy do Ameryki Południowej, gdzie spędził ponad 30 lat.
Dowodzą oni, że Mengele korzystał z pomocy rozległej siatki ludzi, którym zawdzięczał paszporty, schronienie i pieniądze, którzy pomogli mu w zmyleniu pościgu. Pokazują, że zarówno Niemcy Zachodnie, jak i Izrael co najmniej dwukrotnie mieli okazję go schwytać.



Amerykanin Gerald Posner wydaje się specjalizować w kontrowersyjnych, acz nośnych biografiach i tematach. Oprócz historii Josefa Mengele napisanej wspólnie z Brytyjczykiem Johnem Ware’em, Posner poświęcił książki Lee Harvey’owi Oswaldowi, Jamesowi Earlowi Ray’owi (zabójcy Martina Luthera Kinga), Al-Kaidzie, Bankowi Watykanu i Saudyjczykom. Na polski przetłumaczono do tej pory tylko biografię nazistowskiego lekarza i wcale nie jestem pewna, czy chciałabym poznać więcej twórczości pana Posnera.
Rzecz bowiem w tym, że mam w sobie defekt. Dobrze czyta mi się książkę, dopóki nie natknę się na błąd. Wówczas cała wiara w pracę autora/autorów znika bezpowrotnie i trudno mi wierzyć nawet w bezsporne fakty. „Polowanie na Anioła Śmierci” czytało mi się dobrze do strony 76, kiedy to rodzina Ovitzów została opisana jako Moskowitzowie, trupa cyrkowa (sic!). Chyba że w Auschwitz były dwie trupy karłów-artystów. Ta część działalności Mengelego w ogóle nie bardzo zgadzała się z faktami, jakie do tej pory poznałam. Książkę czytałam więc z rosnącym sceptycyzmem. To tyle, jeśli chodzi o mój „defektyzm”. Jeśli natomiast chodzi o treść... Posner i Ware skupiają się głównie na latach powojennych, trzy czwarte książki dotyczy ukrywania się Mengelego najpierw w Niemczech i potem, w Ameryce Południowej. Wiele akapitów poświęconych jest Szymonowi Wiesenthalowi, który uparcie twierdził, że jest o krok od złapania lekarza, nawet wówczas, kiedy Mengele już nie żył.
Dziennikarze ukazują z jednej strony bezczelność rządów kolejnych krajów, w których ukrywał się lekarz (i inni naziści) i które nie robiły nic, aby sprawiedliwości stało się zadość, wręcz przeciwnie – utrudniały przekazywanie wiadomości jak tylko się dało, z drugiej zaś strony Posner i Ware odnotowują kolejne fakty, jakie wpłynęły na narodziny legendy wokół ukrywającego się Meneglego. „Mengelemu przypisywano nadludzkie umiejętności ukrywania się przed pościgiem. Był bogaty, dysponował armią uzbrojonych strażników, wiedział wszystko o działaniach tajnych służb Izraela i zawsze nosił przy sobie broń.” [1] Dołożył się do powstania legendy i Szymon Wiesenthal, jego udramatyzowane wypowiedzi i książki. Według Wiesenthala Mengele był „milionerem”, „doktorem”, „otaczał się luksusem” [2]. Prawda była o wiele mniej ekscytująca, Mengele żył dość skromnie i ciągle się bał, że zostanie złapany, podobnie jak Eichmann w 1960 roku, i odstawiony do Izraela.
Czyta się „Polowanie na Anioła Śmierci” wręcz doskonale, umiejętności budowania napięcia, pomimo spiętrzenia faktów, nie da się Posnerowi i Ware’owi odmówić. Tylko, cały czas było we mnie pytanie: ile jeszcze z tych faktów zostało przekręconych, nie dość dokładnie zbadanych?
Moja ocena: 4


[1] G.L. Posner, J. Ware, Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci, Universitas, Kraków 2014, s. 203.

sobota, 23 stycznia 2016

Michał Bułhakow „Mistrz i Małgorzata”

Michał Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, Ossolineum, Wrocław – Warszawa – Kraków 1990, 522 s. + LXXXVIII s.

„Mistrz i Małgorzata” – jak wiele genialnych utworów - wymyka się jednoznacznemu opisowi, prowokując mnogość interpretacji. Ta powieść szkatułkowa, z mnóstwem odniesień do literatury światowej, wciąż zadziwia bogactwem tematyki. Znaleźć w niej można rozważania na temat kondycji sztuki, echa nieustannego konfliktu twórcy z otoczeniem, klasyczny filozoficzny motyw walki dobra ze złem, ale również ciętą satyrę oraz ironiczne aluzje do ocierającej się wielokrotnie o absurd radzieckiej rzeczywistości lat trzydziestych. A także - rzecz jasna - cudowny wątek miłosny tytułowych Mistrza i Małgorzaty, który dla wielu czytelników jest jedną z największych zalet tej książki.

Pierwsza przeczytana w 2016 roku książka. Powtórka z lektury, czyli moje osobiste postanowienie, coby wrócić do ulubionych książek i sprawdzić, czy czas nie zweryfikował ich negatywnie.
Napisano o „Mistrzu i Małgorzacie” tomy całe. Jak w przypadku Mannowskiego „Wybrańca” nie będę się tutaj zastanawiać nad podtekstami powieści, mitami, tradycjami i diabłem, nie podejmuję się pisać o roli tej powieści w życiu pisarza ani symboli przewijających się przez utwór. Zrobiłabym to o wiele gorzej niż specjaliści od Bułhakowa. Niniejszych kilka akapitów tyczyć się będzie moich osobistych odczuć.
Wróciłam do „Mistrza i Małgorzaty” po 24 latach. I wówczas, i teraz był to ten sam egzemplarz Bułhakowa wydanego w ramach serii „Biblioteki Narodowej” Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Przez lata strony pożółkły, okładka się podniszczyła, ja przestałam być beztroską siksą po maturze. Z upływem czasu treść się coraz bardziej zacierała w pamięci, pozostawało tylko wrażenie świetnej lektury i dobrze spędzonego czasu.
Wróciłam do „Mistrza i Małgorzaty” przypadkiem. Szukałam hebrajskiej wersji imienia Judasza Iskarioty będąc w trakcie czytania „Judasza” Amosa Oza. Bułhakow podał wersję zaczerpniętą od Ernesta Renana, Juda z Kiriatu [1]. Mogłam wrócić do Oza, ale skoro już miałam Bułhakowa w ręku...
Zauroczył mnie Bułhakow jeszcze bardziej niż kiedyś. I chociaż widać niedociągnięcia i niekonsekwencje w warstwie czasowej (pisarz to odwołuje się do wydarzeń z połowy lat trzydziestych, to wraca znowu do epoki NEP-u), czyta się „Mistrza i Małgorzatę” z wielką przyjemnością. Nadal!
Przede wszystkim Związek Radziecki lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, to jest coś, co lubię najbardziej. Bułhakow starannie naszkicował miejsca, w których dzieje się akcja (które przypisy precyzują dodatkowo), jego Moskwa tętni życiem, kombinatorstwem, miłostkami. Precyzyjnie wskazał, gdzie rzecz się dzieje, nie nudząc przy tym. A przypisy Grzegorza Przybindy ułatwiają czytanie, miło jest, nie ruszając się z fotela czy łóżka, dowiedzieć się, że pierwowzorem domu Gribojedowa jest dom Hercena, gdzie obecnie mieści się Instytut Literacki im. Gorkiego, teatr „Variétés” to budynek, w którym na początku lat dwudziestych mieścił się cyrk, potem music-hall, a w końcu Teatr Satyry; dom przy Sadowej 302 A to w istocie dom nr 10, gdzie pisarz mieszkał w pierwszej połowie lat dwudziestych. I tu małe wtrącenie, w oryginale adres domu to Sadowa 302-bis [2] (bis to po ukraińsku bies, czart), nie wiedzieć czemu Irena Lewandowska i Waldemar Dąbrowski pozbyli się czarta na rzecz litery, a w innym miejscu zdecydowali się poprawiać Bułhakowa zamieniając świeczniki na szabaśniki [3] i narzutę na kekryfalos [4] (oba „ulepszenia” dotyczą rozdziału „Złożenie do grobu”) bądź anachronicznie przetłumaczyli bakkurim jako chleb świętojański [5] (chodziło o pierwsze płody ziemi), chociaż w dniu kaźni Jeszui nikt jeszcze o świętym Janie nie słyszał (też „Złożenie do grobu”).
Czuć w tekście felietonistyczną przeszłość pisarza. Nakreślone oszczędnie acz wyraźnie postaci Lichodiejewa, Bosego, Mogarycza, barona Meigela, gdzie w kilku zdaniach Bułhakow obnaża ich słabości, mniejsze i większe grzeszki, w jednej ze scen zaś rozprawia się z nielubianym krytykiem w iście demoniczny sposób. Życie codzienne przeplatają akcenty nadprzyrodzone, ale nie gubi się w tym człowieka, którego pisarz portretuje celnie przy użyciu niewielu słów. Nawet postaci epizodyczne: goła obywatelka, lila cudzoziemiec są zarysowane mistrzowsko. Moskwa Bułhakowa tętni życiem, pragnieniem miłości, lepszych ubrań, lepszego jedzenia, większymi i mniejszymi świństewkami. Chyba w żadnej wcześniejszej książce, Bułhakow nie dopracował tak zarówno realiów, jak i bohaterów.
A o bohaterach mówiąc, po lekturze dzienników Bułhakowów, trudno mi było nie widzieć w Małgorzacie – silnej, oddanej – Jeleny Siergiejewnej, a w Mistrzu – umęczonym życiem i przeciwnościami – Michaiła Afansjewicza. Ta ich miłość, to oddanie zupełne, jest tak na wskroś rosyjskie, tak jednocześnie literackie, że moim zdaniem stanowi najsłabszy wątek powieści. Ale ja po prostu już za stara jestem, żeby wierzyć w miłość idealną.
I kończąc już ten przydługi wywód, wspomnę jeszcze o diabłach, bo to przecież w zamyśle powieść o nich miała być. Świta Wolanda zasłynęła z niewybrednych żartów, które długo jeszcze odbijały się moskwianom czkawką, byli to dowcipnisie chwilami niewybredni, to znów finezyjni, karykatury dziwaczne, które dopiero podczas wędrówki ostatniej przybrały swą rzeczywistą postać, gdzie zniknęli kraciasty Korowiow, gruby Behemot i zezowaty Azazello, a pojawiły się postaci dostojne, którym wcale do śmiechu nie było. Bułhakowowskie diabły ukazane zostały nietypowo jak na owe czasy, i chociaż minęło tyle lat, nadal stanowią o wyjątkowości powieści, bo bez nich byłaby to tylko kolejna ckliwa opowieść o miłości. Albo smutna opowieść o radzieckiej rzeczywistości. Albo opowieść o zaszczutym pisarzu.
Moja ocena: 6

W wydaniu Ossolineum znaleźć można dodatkowo rysunki Nadii Ruszewej. Przedstawiam kilka z nich, których w książce nie ma. Wszystkie zostały wzięte stąd. Zaiste dziewczyna miała talent i szkoda, że zmarła tak młodo, mając zaledwie siedemnaście lat.


[1] M. Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, Ossolineum, Wrocław – Warszawa – Kraków 1990, s. 42.
[2] Ibidem, s. 127.
[3] Ibidem, s. 412.
[4] Ibidem, s. 413.
[5] Ibidem, s. 433.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Ulubienice 2015 roku

Tak wyszło, że jeszcze nie skończyłam opisywać książek z 2014 roku, a już minął 2015. Podobno za dużo czytam i stąd ten poślizg. Postanowiłam więc od tej pory książki przeczytane recenzować na bieżąco, a poniżej moja bardzo subiektywna lista 10 najlepszych książek przeczytanych w 2015 roku. Lista jest alfabetyczna, ale tak dla odmiany uszeregowana imionami. Bo wszystkie przedstawione książki są (moim zdaniem) bardzo dobre.
W 2015 roku właściwie nie zdarzyło mi się czytać złych książek. Po prostu jeśli coś mi się nie podobało, bez żalu odkładałam to na bok. Przynajmniej nie traciłam czasu na nudne czy niedobre książki.
Literatura faktu/historia/biografia
1. Andrzej Zieliński „Skandaliści w koronach” (tak historii powinno się nauczać może wtedy dzieci nie spałyby na lekcjach albo nie galopowały obłędnie po sali);
2. Chris Niedenthal „Zawód: fotograf” (fotograf przemian polskich, duża dawka humoru i zdrowego rozsądku);
3. Dubravka Ugrešić „Kultura kłamstwa” (świetne teksty o byłej Jugosławii, tamtejszych watażkach i zbrodniarzach, ale i o zwykłych ludziach);
4. Edward Radziński „Stalin” (czyta się jak marzenie, autor stawia hipotezy, analizuje, przekonuje. Nie ze wszystkim się zgadzałam, brakowało mi przypisów, ale imponuje zebrany materiał faktograficzny);
5. Filip Springer „Źle urodzone” (jak się budowało w PRL i jacy byli architekci tamtych czasów. Patrząc na koszmarki powstałe po roku 1989 warto zweryfikować obiegową opinię o architekturze Polski Ludowej);
6. Mariusz Szczygieł „Niedziela, która zdarzyła się w środę” (po prostu życie Polaków w początkach dzikiej demokracji. I mojej młodości);
7. Mariusz Urbanek „Tuwim. Wylękniony bluźnierca” (wszystkie twarze Tuwima i chęć, by poznać bliżej nie tylko jego wiersze, ale i inne utwory);
8. Paulina Wilk „Lalki w ogniu” (piekło kobiet w Indiach, kraj kontrastów);
9. Samuel Willenberg „Bunt w Treblince” (niewielu przeżyło komory gazowe Treblinki, jeszcze mniej osób dało świadectwo tego, jak wyglądało życie w obozie zagłady);
10. Swietłana Aleksijewicz „Czasy secondhand” (Rosja po przemianach, specyfika kuchennych rozmów i świetne obserwacje).
Literatura piękna:
1. Antoni Słonimski, Julian Tuwim „W oparach absurdu“ (absurdalnie dobre i zabawne);
2. Jacek Dehnel „Matka Makryna” (biografia kobiety, która wiedziała, że Polaków od zawsze najłatwiej złapać na religię i cierpienie);
3. Julian Tuwim „Cyganka” (skecze, aforyzmy, felietony a wszystko aż skrzy się od dowcipu);
4. Martin Amis „Strefa interesów” (miłość w przed drutem kolczastym obozu koncentracyjnego);
5. Olga Tokarczuk „Księgi Jakubowe” (Polska u schyłku XVIII wieku, Jakub Frank i jego wyznawcy);
6. Paweł Huelle „Opowieści chłodnego morza” (opowiadania nostalgiczne);
7. Robert Musil „Człowiek bez właściwości” (opowieść o Wiedniu w przededniu Wielkiej Wojny i pewnym rodzeństwie);
8. Sándor Márai „Sindbad powraca do domu” (dzień z życia wielkiego pisarza węgierskiego i świetny przekład pani Teresy Worowskiej);
9. Thomas Bernard „Wymazywanie” (fałsz i obłuda);
10. Wiesław Myśliwski „Ostatnie rozdanie” (jak stary notes z adresami staje się pretekstem do prześledzenia całego życia).
Recenzje się powinny ukazać jeszcze w tym roku.

Thomas Mann „Wybraniec”

Thomas Mann, Wybraniec, Czytelnik, Warszawa 1974, 370 s.

Temat do tej powieści autor zaczerpnął ze średniowiecznego eposu o świętym grzeszniku, zrodzonym z kazirodczego związku i po wielu latach pokutniczego życia powołanym na tron papieski.

Sięgnęłam po „Wybrańca” w ciemno. Wystarczyło mi, że primo: jest to powieść Tomasza Manna, secundo: ukazała się w serii Nike Czytelnika, która do tej pory może raz mnie zawiodła.
„Wybraniec” w niczym nie przypomina innych utworów Niemca, nie jest to powieść osadzona we współczesności, nie jest też historyczna sensu stricto, nie jest to nawet opowieść obyczajowa. No to co to w końcu jest? Ano, moim skromnym zdaniem, jest to zabawa z konwencją. Mając ponad siedemdziesiąt lat, Nagrodę Nobla i uznanie za „Czarodziejską górę”, Tomasz Mann już właściwie nic nie musiał. Ani pisać, ani udowadniać swego talentu. Mógł za to realizować nawet najbardziej dziwne zamierzenia literackie, na przykład uwspółcześnić przekaz hagiograficznej opowieści o świętym grzeszniku, papieżu Grzegorzu.
Bardzo dobre i bardzo fachowe teksty o „Wybrańcu” można znaleźć tutaj i tutaj. Moja opinia jest absolutnie subiektywna i daleka od zagłębiania się w teoretyczne rozważania: stylizacja, parodia, strukturalizacja i wszelkie definicje pozostawiam filologom. Czytam powieści dla przyjemności, analizować mogę zaś tylko krótki wycinek z dziejów historycznych (pierwszych kilkadziesiąt lat XX wieku), bo tak się stało, że akurat tym się interesuję i nieco już sobie to i owo poskładałam do kupy, ale popełniłabym nadużycie twierdząc, że się na tym znam. Za dużo jest samozwańczych znawców, wolę więc pisać w oparciu o najprostszy podział: podobało się lub nie.
A „Wybraniec” Manna spodobał mi się bardzo. Dopracowana jest ta opowieść w każdym szczególe a język – piękny. „Wybraniec” to przykład powieści z prawdziwego zdarzenia, gdzie wszystko do siebie pasuje, dialogi nie się błahe, postaci zaś do bólu papierowe. Co najważniejsze, chociaż temat pozornie wydaje się nudnawy; ot, żywot grzesznika, opisany chociażby w „Gesta Romanorum” i po co sięgać do Manna, skoro opowieść numer 81: „Dzieje żywota rycerza Grzegorza” jest znacznie krócej opisana, to „Wybraniec” jest przede wszystkim doskonałą rozrywką. Jeśli ktoś lubi powieści historyczne, nie powinien się rozczarować. Bo chociaż „Wybraniec” nie ma określonych ram czasowych, są tylko przesłanki, że rzecz działa się w mrokach średniowiecza, to jednak znajdziemy w nim i dzielnych rycerzy, i wielkie namiętności, i równie wielkie pragnienie władzy czy chwały. Przy całym swym kunszcie, opowieść nie jest pompatyczna, czasem rozbawi, to znów wzbudzi niedowierzanie, a przede wszystkim udowadnia, że zakazanych namiętności nie wymyślono wraz z powstaniem Harlequinów. Po prawdzie, to wszystkie produkty wydawnictwa Harlequin są w porównaniu z „Wybrańcem” niesamowicie grzeczne i... nudne.
Moja ocena: 6