niedziela, 19 marca 2017

Wojciech Jagielski „Trębacz z Tembisy”

Wojciech Jagielski, Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli, Znak, Kraków 2013, 351 s.

Z jednej strony książka jest opowieścią o życiu Nelsona Mandeli, jednego z największych przywódców XX wieku, który za sukcesy w polityce zapłacił wysoką cenę w życiu osobistym. Z drugiej strony jest to historia Freddiego Maake, twórcy wuwuzeli − trąbek popularnych podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA.
Maake to zwyczajny Afrykańczyk. Żyje nie polityką, ale piłką nożną. Politycznych burzy, strajków, zamieszek, debat i wstrząsających państwem rewolucji prawie nie zauważa – w każdym razie niewiele z nich rozumie. W jaki sposób jego los splata się z losem Mandeli?
Dziennikarstwo to także pasja. Za opisywanie historii autor, jeden z najwybitniejszych polskich i europejskich reporterów, również płaci wysoką cenę. A z nim jego bliscy. W dalszym ciągu uważa jednak, że warto iść za głosem wolnego człowieka, za głosem Mandeli.

Moje pierwsze bezpośrednie spotkanie z twórczością Wojciecha Jagielskiego. Najpierw były książki jego żony: Miłość z kamienia i „Anioły jedzą trzy razy dziennie”, gdzie Jagielska ukazała raczej cienie niż blaski życia z reporterem wojennym okupione przez nią stresem pourazowym. Łatwo nie miała na pewno, co między wersami przyznaje Jagielski właśnie w „Trębaczu z Tembisy”, książce bezkrwawej, opowiadającej głównie o twórcy wuwuzeli – Freddiem Maake, piłce nożnej, człowieku-symbolu –Nelsonie Mandeli, a przy tym chwilami bardzo osobistej. Tym razem Jagielski nie tylko udziela głosu swym bohaterom, a właściwie tytułowemu trębaczowi, ale i sobie pozwala na pewne refleksje odnośnie przeszłości, pasji i wytłumaczenia, co go tak ciągnęło w rejony, gdzie huk pocisków i rozlew krwi były na porządku dziennym.
– Trzeba dotknąć, żeby wiedzieć, o czym się mówi – powiedział mi (...) jeden z poznanych fotoreporterów. – To jedyna prawda, i tylko to się liczy.
Mówił, że nie potrafi zrozumieć dziennikarzy, którzy wyrzekają się osobistego doświadczenia. Nazywał to marnotrawstwem.
Tak się złożyło, że w większość dziennikarskich podróży wyruszałem potem z fotoreporterami. Chcąc nie chcąc, musiałem pracować jak oni, z bliska.
I myślę, że właśnie to podchodzenie na wyciągnięcie ręki, to przyglądanie się z bliska wojnom, rozruchom, zamachom stanu, rewolucjom i wyborom kończącym epoki zaczęło wprawiać mnie w stan hipnotycznego zniewolenia i zależności [1].
W tej hipnozie i zależności tkwił Jagielski przez kilkanaście lat. Otrząsnął się z chwilą, gdy jego pasja zaczęła odbijać się na zdrowiu żony. Przestał jeździć w rejony, gdzie „się kulom nie kłaniał”, przystopował. Ale wydaje się, że Jagielski nigdy nie był typem domatora. Znów musiał uciec w świat, szukać czegoś nowego, poznawać nowych ludzi. Skupienie się na osobie Nelsona Mandeli, bo przecież to on był powodem podróży do RPA, pozwoliło autorowi wrócić do ciągłej pogoni za czymś nieuchwytnym, a z drugiej strony – dotrzymać słowa i nie pchać się pod ostrzał.
Niknie jednak Mandela w powodzi słów Maakego, chociaż Jagielski przybliża dzieciństwo i późniejsze życie najsławniejszego chyba przywódcy ruchu przeciwko apartheidowi i rysuje z tego portret mężczyzny niezłomnego i żyjącego zawsze w zgodzie z własnym sumieniem. Ale jakby czegoś w tym zabrakło. Jakby dążąc do spotkania z Mandelą Jagielski, zafascynowany Maakem, odpuścił sobie szukanie i zaprzestał rozmów z ludźmi, którzy znali Mandelę zanim został prezydentem RPA. Portret pozostał niedokończony. Trochę szkoda, bo zapowiadało się dobrze, a nagła wolta w stronę piłki nożnej i całe strony poświęcone południowoafrykańskim piłkarzom, których nazwiska nic mi nie mówiły, była średnio udana. Rozumiem, że zdaniem Jagielskiego nie sposób opowiadać o twórcy wuwuzeli bez nawiązywania do jego wielkiej miłości, ale tak dogłębne studium futbolu bardziej nużyło, niż uatrakcyjniało narrację. Z drugiej strony... pokażcie mi faceta, który się nie ekscytuje dwudziestką innych facetów biegających za kawałkiem skóry (osobiście znam takiego tylko jednego).
Ale czytało się „Trębacza...” dobrze. Nawet te wykłady o sporcie można było przełknąć, bo było nie było nawiązywał Maake i do podziałów rasowych, które w RPA były wszędzie, w sporcie także. W ogóle opowieść o życiu Maakego, jego wzlotach (częstych) i upadkach (jeszcze częstszych) to w sumie najciekawsza część książki, najbardziej autentyczna. I na pewno istotniejsza niż rozterki własne autora, który chwilami niebezpiecznie zbliżał się do granicy zbytniej wylewności, stawiając pytania o prawo do podporządkowania wszystkiego swej pasji, prawo do szczęścia i egoizmu.
Sięgając po „Trębacza z Tembisy” mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać i mniej więcej to dostałam. Nie chciałam zaczynać poznawania Jagielskiego od jego książek poświęconych Gruzji, Czeczenii czy Afganistanowi, bo wiedziałam, że wtedy zapewne już nie sięgnę po „Trębacza...”. Ale do tej pory nie wiem, czy poleciłabym tę książkę innym.
Moja ocena: 4


[1] W. Jagielski, Trębacz z Tembisy, Znak, Kraków 2013, s. 53.

poniedziałek, 6 marca 2017

Nicholas Kulish, Souad Mekhennet „Doktor Śmierć”

Nicholas Kulish, Souad Mekhennet, Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec, PWN, Warszawa 2014, 379 s.

Reporterzy „New York Timesa” opowiadają o jednym z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy III Rzeszy i jego sekretnym życiu w Egipcie. „Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec” to wstrząsająca książka o oficerze SS, którzy zamienił medycynę z nauki o leczeniu w naukę o zabijaniu. Dr Aribert Heim na więźniach Mauthausen i innych obozów koncentracyjnych przeprowadził setki eksperymentów paramedycznych. Wykazał się szczególnym okrucieństwem i bezwzględnością. Według zeznań ocalałych, Heim wstrzykiwał pacjentom zabójcze substancje prosto w serce, aby sprawdzić, która z trucizn jest najtańsza i najszybsza w użyciu. W celach eksperymentalnych przeprowadzał operacje na zdrowych ludziach. Odcinał też i preparował głowy więźniów z ładnym uzębieniem. Po wojnie, oczyszczony z podejrzeń, prowadził legalną praktykę lekarską w Baden-Baden. Gdy nowe zeznania świadków dowiodły jednoznacznie jego winy, Heim zbiegł do Egiptu, a w ślad za nim ruszył trwający kilkadziesiąt lat pościg. 
Autorzy książki „Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec” z niezwykłą precyzją i historyczną dokładnością szkicują portrety poszukujących zbrodniarza śledczych, dociekają ich motywacji i odsłaniają momenty przełomowe. Ujawniają, w jaki sposób Aribert Heim uniknął schwytania. Przytaczają też liczne zapiski i korespondencję samego Heima oraz relacje członków jego rodziny. Poznajemy zatem nie tylko fakty - które każą Heima jednoznacznie potępić - ale również jego własną pokrętną interpretację rzeczywistości.



Aribert Heim
Jeden z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych, dwoje dziennikarzy „New York Timesa”, w Polsce – książka wydana przez szacowne wydawnictwo. Wydawałoby się, że nic tylko czytać i się zachwycać. A jednak coś mi nie zagrało. Szacowne wydawnictwo od siebie dodało iście tabloidowy podtytuł: „Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec”, potem redaktor naukowy, Hubert Kuberski, uznał, że „W książce używany jest wyraz «naziści», kamuflujący odpowiedzialność za zbrodnie, które popełnili Niemcy lub Austriacy”[1]. Nie potrafię zgodzić się z rozumowaniem tego pana, że chodzi tu o daleko posuniętą poprawność polityczną i że cały naród jest odpowiedzialny za zbrodnie II wojny światowej, bowiem to z kolei jest daleko posunięte uogólnienie. W każdym razie zgrzyt pozostał, z rytmu czytania się wytrąciłam właściwie na początku i potem już tego rytmu nie odnalazłam. Bo chociaż Kulish i Mekhennet dość starannie odrobili swoją pracę domową i starali się szczegółowo przedstawić Ariberta Heima, to z książki po prostu wieje nudą. Połowa biografii nie dotyczy Heima, a z kolei kilka najbardziej drastycznych wiadomości dotyczących „Doktora Śmierć” powtarzanych jest wielokrotnie, aby czytelnik na pewno zapamiętał, że Heim był sprawcą śmierci kilkuset więźniów w Mauthausen. Rzecz w tym, że wcześniej służył również w Sachsenhausen i Buchenwaldzie, a o tym, co tam robił, praktycznie nie ma wzmianek. Autorzy skupili się na jego kilkutygodniowym pobycie w Mauthausen, przytaczają relacje ocalałych, piszą o zastrzykach w serce i preparowaniu czaszek. A potem wielokrotnie do tego wracają, aczkolwiek nie wnosząc tym nic nowego.
Z chwilą zaś, gdy Kulish i Mekhennet zaczynają pisać o Tareku Husseinie Faridzie zaczyna się istny festiwal przypuszczeń, gdybań i domniemywań, jakby autorzy nie do końca byli pewni, czy to, co piszą jest prawdą, czy nie; czy Heim faktycznie zbiegłszy do Kairu, przeszedł na islam i zmienił nazwisko, czy też Tarek Hussein Farid to ofiara podobieństwa do niemieckiego zbrodniarza.
Niestety całość napisana jest bez polotu. Chwilami wręcz zadziwia naiwność dziennikarzy. Jakby dopiero pisząc biografię Heima, poznawali historię najnowszą. Heim uciekł sprawiedliwości, chociaż po wojnie był aresztowany (i zwolniony z braku dowodów). Niemcy chciały zapomnieć o tym, do czego doprowadziły Europę w pierwszej połowie lat 40. i procesy w Dachau, Norymberdze czy Lüneburgu wydały się im wystarczającą pokutą. Gorzej, że podobnie myśleli również Amerykanie i Brytyjczycy, którym bardziej zależało na przechwyceniu nazistowskich naukowców, niż na wymierzeniu kary zbrodniarzom wojennym. To sprzyjało ludziom pokroju Heima, który przez blisko 20 lat żył i praktykował jako lekarz nie niepokojony przez nikogo. I można było napisać naprawdę dobrą historię, może krótszą, ale za to bez nachalnych powtórek, które zamiast wstrząsać, w końcu zaczynały niecierpliwić. Osobiście nie poleciłabym jej osobom zainteresowanym historią II wojny światowej. Może gdyby ją skrócić o jakieś 150 stron...
Moja ocena: 2


[1] Por. przypis redaktora naukowego, N. Kulish, S. Mekhennet, Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec, PWN, Warszawa 2014, s. 9.

czwartek, 2 marca 2017

„Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, oprac. Kazimierz Piechowski

Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. Kazimierz Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, 288 s.

Auschwitz – punkt na mapie, czarna plama sadzy w środku Europy. Ta ognista plama sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy – miejsce bez nazwy. Wyładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, z ich wielkim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko pytania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni...Auschwitz – gigantyczny cmentarz bez grobów, bez krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnych bezimiennych prochów.„Byłem numerem...” to wstrząsające świadectwa więźniów, którzy przeżyli obóz w Auschwitz, „gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało zdefiniowane”…Co pozwalało przetrwać im tę hekatombę? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć ta niezwykła książka...

(Zamiast wstępu) Chciałam sobie przypomnieć nazwisko historyka brytyjskiego, który od lat niezmordowanie kwestionuje istnienie niemieckich obozów koncentracyjnych. Google wyniósł mnie jednak na takie morze chamstwa, antysemityzmu, ksenofobii i dyletanctwa, że ręce mi opadły. Poczułam, że nie surfuję po wszechnicy wiedzy wszelakiej, ale brodzę po bagnie nienawiści, w którym przewija się jeden motyw: nie istniały żadne komory gazowe, obozy to wymysł propagandy żydowskiej. I odechciało mi się pisać o „Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, bo rewizjonistów holokaustu nic nie przekona, żadne słowa, żadne fakty.
Ale ostatecznie nie piszę, aby kogokolwiek przekonać. Piszę o „Byłem numerem...” bo wydaje mi się, że tego typu wspomnienia są niczym kamień układane na szańcu Pamięci o skłonnościach ludzi do szczególnego okrucieństwa względem swego gatunku. Trudno oceniać opowieści byłych więźniów, właściwie wydaje mi się to bezzasadne. Takie książki po prostu trzeba czytać, aby pamiętać, tym bardziej że żyjących świadków koszmaru obozowego jest coraz mniej, za to coraz częściej podnoszą się głosy sprzyjające rewizjonistom.
Na książkę składają się wspomnienia trzech osób, znanego już z okładki Kazimierza Piechowskiego (numer 918), Eugenii Bożeny Kaczyńskiej (numer 45887) i Michała Ziółkowskiego (numer 1055).
Kazimierz Piechowski i Michał Ziółkowski trafili do Oświęcimia w drugim masowym transporcie. Byli zatem, podobnie jak Wiesław Kielar, Roman Trojanowski i inni, obserwatorami, jak rozrastał się i zmieniał obóz. Chociaż nie jestem pewna, czy słowo „obserwatorzy” jest tu adekwatne, czyż bowiem nie narzuca pozorów bierności, bezczynności? Tymczasem Piechowski, Kielar i wszyscy ci mężczyźni, którzy znaleźli się w pierwszych transportach bezczynni bynajmniej nie byli; nie w miejscu, gdzie zmuszano ich do morderczej pracy, budowania siedzib dla kolejnych więźniów – ofiar hitlerowskiej Lebensraum i gdzie odpoczynek był tylko synonimem kolejnej tortury. To, co łączyło wszystkich – i tych, którzy przybyli najwcześniej, i tych, którzy przybywali później – była niepewność jutra.
Ja wiem, że śmierć wisiała nad nami od pierwszego do ostatniego dnia. I nigdy nikt z nas nie wiedział, czy ten dzień to będzie dla niego ten ostatni dzień, czy jutro jeszcze będzie żył, czy nie, czy stanie do apelu, czy już nie [1].
Zmęczenie, głód i wegetacja w poczuciu całkowitego odczłowieczenia objawiały się również tym, że były chwile, kiedy życie było tylko nieznośną przeszkodą, zbyt długim czekaniem na śmierć, którą chciało się przybliżyć.
W mroźną, suchą, spokojną, księżycową noc druty (...) dzwonią głośniej. Grają jakąś żałosną, rzewną melodię. Nęcą i wołają:
— Chodź do nas, podejdź, a na zawsze ulżysz swojej niedoli. Tylko zbliż się, a będziesz wolna! Wolna! Zabij się! Zabij! Po co tak się męczyć? Czy nie lepiej umrzeć teraz? Krótko, szybko i bezboleśnie, aniżeli wegetować długie lata, karmić wszy, znosić męczarnie katowania i choroby, tylko po to, aby nieco później zdechnąć w tym baraku? [2].
A przecież w ostatecznym rozrachunku każdy pragnął żyć, przetrwać ten koszmar, wrócić do tego, co zostawił poza drutami. Piechowski zdecydował się na ucieczkę, podobnie jak ponad 660 innych więźniów, w odróżnieniu od większości śmiałków, jemu udało się pozostawić koszmar Oświęcimia za sobą, nie wpadł i nie wrócił do obozu, tylko po to, aby tam znaleźć śmierć. Natomiast Eugenia Kaczyńska, Michał Ziółkowski i kilkadziesiąt tysięcy innych więźniów doświadczyli u progu wyzwolenia kolejnej gehenny – zostali przeniesieni do innych obozów; Kaczyńska do Ravensbrück a Ziółkowski do Flossenbürga.
Każdy obóz to inny, niepowtarzalny świat. Obcy i wrogi dla każdego zuganga, zazdrośnie strzegący swego charakteru i przywar. Każdy więzień po przeniesieniu do innego obozu jest zawsze w podobnej sytuacji startowej. Zwiększenie szansy przeżycia zależy od szybkości poznania tajemnic obozu, znalezienia ścieżek do dodatkowej porcji jedzenia, do dobrej pracy... [3].
Kazimierz Piechowski zebrał trzy historie ludzi, którzy przeszli przez koszmar Oświęcimia. I chociaż każdy opowiada o tym samym miejscu, każdy też dorzuca do wspomnień coś innego.
Polecam.
Moja ocena: 5.5


[1] K. Piechowski, Byłem numerem... 918, [w:] Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. K. Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, s. 36.
[2] E.B. Kaczyńska, Byłam numerem... 45887, [w:] Byłem numerem..., s. 145.
[3] M. Ziółkowski, Byłem numerem... 1055, [w:] Byłem numerem..., s. 266.