czwartek, 2 marca 2017

„Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, oprac. Kazimierz Piechowski

Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. Kazimierz Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, 288 s.

Auschwitz – punkt na mapie, czarna plama sadzy w środku Europy. Ta ognista plama sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy – miejsce bez nazwy. Wyładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, z ich wielkim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko pytania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni...Auschwitz – gigantyczny cmentarz bez grobów, bez krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnych bezimiennych prochów.„Byłem numerem...” to wstrząsające świadectwa więźniów, którzy przeżyli obóz w Auschwitz, „gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało zdefiniowane”…Co pozwalało przetrwać im tę hekatombę? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć ta niezwykła książka...

(Zamiast wstępu) Chciałam sobie przypomnieć nazwisko historyka brytyjskiego, który od lat niezmordowanie kwestionuje istnienie niemieckich obozów koncentracyjnych. Google wyniósł mnie jednak na takie morze chamstwa, antysemityzmu, ksenofobii i dyletanctwa, że ręce mi opadły. Poczułam, że nie surfuję po wszechnicy wiedzy wszelakiej, ale brodzę po bagnie nienawiści, w którym przewija się jeden motyw: nie istniały żadne komory gazowe, obozy to wymysł propagandy żydowskiej. I odechciało mi się pisać o „Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, bo rewizjonistów holokaustu nic nie przekona, żadne słowa, żadne fakty.
Ale ostatecznie nie piszę, aby kogokolwiek przekonać. Piszę o „Byłem numerem...” bo wydaje mi się, że tego typu wspomnienia są niczym kamień układane na szańcu Pamięci o skłonnościach ludzi do szczególnego okrucieństwa względem swego gatunku. Trudno oceniać opowieści byłych więźniów, właściwie wydaje mi się to bezzasadne. Takie książki po prostu trzeba czytać, aby pamiętać, tym bardziej że żyjących świadków koszmaru obozowego jest coraz mniej, za to coraz częściej podnoszą się głosy sprzyjające rewizjonistom.
Na książkę składają się wspomnienia trzech osób, znanego już z okładki Kazimierza Piechowskiego (numer 918), Eugenii Bożeny Kaczyńskiej (numer 45887) i Michała Ziółkowskiego (numer 1055).
Kazimierz Piechowski i Michał Ziółkowski trafili do Oświęcimia w drugim masowym transporcie. Byli zatem, podobnie jak Wiesław Kielar, Roman Trojanowski i inni, obserwatorami, jak rozrastał się i zmieniał obóz. Chociaż nie jestem pewna, czy słowo „obserwatorzy” jest tu adekwatne, czyż bowiem nie narzuca pozorów bierności, bezczynności? Tymczasem Piechowski, Kielar i wszyscy ci mężczyźni, którzy znaleźli się w pierwszych transportach bezczynni bynajmniej nie byli; nie w miejscu, gdzie zmuszano ich do morderczej pracy, budowania siedzib dla kolejnych więźniów – ofiar hitlerowskiej Lebensraum i gdzie odpoczynek był tylko synonimem kolejnej tortury. To, co łączyło wszystkich – i tych, którzy przybyli najwcześniej, i tych, którzy przybywali później – była niepewność jutra.
Ja wiem, że śmierć wisiała nad nami od pierwszego do ostatniego dnia. I nigdy nikt z nas nie wiedział, czy ten dzień to będzie dla niego ten ostatni dzień, czy jutro jeszcze będzie żył, czy nie, czy stanie do apelu, czy już nie [1].
Zmęczenie, głód i wegetacja w poczuciu całkowitego odczłowieczenia objawiały się również tym, że były chwile, kiedy życie było tylko nieznośną przeszkodą, zbyt długim czekaniem na śmierć, którą chciało się przybliżyć.
W mroźną, suchą, spokojną, księżycową noc druty (...) dzwonią głośniej. Grają jakąś żałosną, rzewną melodię. Nęcą i wołają:
— Chodź do nas, podejdź, a na zawsze ulżysz swojej niedoli. Tylko zbliż się, a będziesz wolna! Wolna! Zabij się! Zabij! Po co tak się męczyć? Czy nie lepiej umrzeć teraz? Krótko, szybko i bezboleśnie, aniżeli wegetować długie lata, karmić wszy, znosić męczarnie katowania i choroby, tylko po to, aby nieco później zdechnąć w tym baraku? [2].
A przecież w ostatecznym rozrachunku każdy pragnął żyć, przetrwać ten koszmar, wrócić do tego, co zostawił poza drutami. Piechowski zdecydował się na ucieczkę, podobnie jak ponad 660 innych więźniów, w odróżnieniu od większości śmiałków, jemu udało się pozostawić koszmar Oświęcimia za sobą, nie wpadł i nie wrócił do obozu, tylko po to, aby tam znaleźć śmierć. Natomiast Eugenia Kaczyńska, Michał Ziółkowski i kilkadziesiąt tysięcy innych więźniów doświadczyli u progu wyzwolenia kolejnej gehenny – zostali przeniesieni do innych obozów; Kaczyńska do Ravensbrück a Ziółkowski do Flossenbürga.
Każdy obóz to inny, niepowtarzalny świat. Obcy i wrogi dla każdego zuganga, zazdrośnie strzegący swego charakteru i przywar. Każdy więzień po przeniesieniu do innego obozu jest zawsze w podobnej sytuacji startowej. Zwiększenie szansy przeżycia zależy od szybkości poznania tajemnic obozu, znalezienia ścieżek do dodatkowej porcji jedzenia, do dobrej pracy... [3].
Kazimierz Piechowski zebrał trzy historie ludzi, którzy przeszli przez koszmar Oświęcimia. I chociaż każdy opowiada o tym samym miejscu, każdy też dorzuca do wspomnień coś innego.
Polecam.
Moja ocena: 5.5


[1] K. Piechowski, Byłem numerem... 918, [w:] Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. K. Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, s. 36.
[2] E.B. Kaczyńska, Byłam numerem... 45887, [w:] Byłem numerem..., s. 145.
[3] M. Ziółkowski, Byłem numerem... 1055, [w:] Byłem numerem..., s. 266.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz