czwartek, 18 sierpnia 2016

Diane Chamberlain „Sekretne życie CeeCee Wilkes”

Diane Chamberlain, Sekretne życie CeeCee Wilkes, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 542 s.

Jeśli wyzna prawdę, na zawsze straci córkę. Jeśli prawdę zatai, nigdy nie odzyska siebie.
W 1977 roku zaginęła ciężarna Genevieve Russell. Dwadzieścia lat później policja odnajduje jej szczątki, a Timothy Gleason zostaje oskarżony o zabójstwo. Dziecko jednak zniknęło bez śladu. CeeCee Wilkes wie, w jakich okolicznościach umarła Genevieve Russell – widziała wszystko na własne oczy. I wie, co się stało z jej dzieckiem. Teraz Timothy’emu Gleasonowi grozi kara śmierci, a ona stoi w obliczu wyboru. Powiedzieć prawdę i zniszczyć swoją rodzinę. Albo pozwolić niewinnemu człowiekowi umrzeć, by chronić życie zbudowane na kłamstwie.

Nie pojmuję fenomenu i Diane Chamberlain, i jej „Sekretnego życia CeeCee Wilkes”. Dla mnie to sknocony dobry pomysł i tyle. Autorka stara się nakreślić problem i wiarygodnie go rozwikłać. I nijak jej się nie udaje, bo nagromadzenie bzdur wzrasta z kolejnymi stronami. Nieświadomość lekarzy, policjantów i całego otoczenia wręcz mnie powaliła; ja wiem, że jedną z głównych cech Amerykanów jest naiwność, ale tu cecha ta zakrawa o początki idiotyzmu i kilka postronnych postaci wypadałoby wysłać na leczenie, a już przynajmniej zabronić wykonywać im ich zawód.
Wydawca podsunął czytelnikowi smakowity opis, który robi się mdły wkrótce po rozpoczęciu lektury, a akcja staje się przewidywalna. Trudno jest polubić bohaterów, a szczególnie tytułową CeeCee Wilkes, która poraża infantylizmem i egoizmem. Jeszcze trudniej było mi się wczuć w dylematy, które nią targały, bowiem jeden zły (głupi) wybór doprowadzał po prostu do kolejnych złych wyborów.
Nie podobała mi się ta powieść zupełnie, a porównywanie Diane Chamberlain do Jodi Picoult urąga tej drugiej autorce, która może i przynudza osadzając część książek na sali sądowej, ale przynajmniej tworzy historie prawdopodobne.
Moja ocena: 1

piątek, 12 sierpnia 2016

Jenna Miscavige Hill „Ofiarowana”

Jenna Miscavige Hill, Lisa Pulitzer, Ofiarowana. Moje życie w sekcie scjentologów, Znak, Kraków 2013, 446 s.

Prawdziwa historia o życiu w samym sercu sekty.
Dla rodziców Jenny sekta była ważniejsza niż własne dzieci. W wieku siedmiu lat dziewczynka trafiła do odgrodzonego od świata ośrodka, gdzie codziennie o siódmej stawiała się w mundurze na apelu. Gdy się spóźniała, oblewano ją lodowatą wodą.
Żyjąc w zamkniętej grupie, Jenna nie wiedziała, co to normalność. Nie wolno jej było zadawać pytań ani wątpić w to, co usłyszała. Gdy dorosła, opiekunowie wysłali ją na misję do Australii. Tam zetknęła się z ludźmi spoza sekty, co stało się jej szansą na przebudzenie.
Jednak czy można tak po prostu wyrwać się z niewoli?

Prawdę mówiąc, spodziewałam się po tej opowieści więcej.
Od chwili, kiedy L. Ron Hubbard zaczął świrować zupełnie (bo normalny to on nigdy nie był), coraz więcej do powiedzenia miał w sprawach sekty David Miscavige: młody, zdolny, przystojny i charyzmatyczny. Po śmierci Hubbarda w połowie lat osiemdziesiątych, Miscavige stanął na czele Kościoła Scjentologicznego i rządzi nim do dziś. Jenna Miscavige jest jego bratanicą i od dziecka, podobnie jak jej rodzeństwo i kuzynostwo, była przeznaczona do życia w sekcie. A chociaż miała wysoko postawionego wujka, stała się tylko kolejnym, szeregowym członkiem organizacji. W „Ofiarowanej” bez ogródek, aczkolwiek dość chaotycznie opisuje dzieciństwo w sekcie, dryl i brak zainteresowania ze strony rodziców, którzy ponad rodzinę stawiali sprawy scjentologii. Organizacja, która ze względów podatkowych nazwana została Kościołem (Scjentologii) i która wmawia postronnym, że jej głównym celem jest doprowadzenie do samodoskonalenia jej członków, to wręcz modelowy przykład sekty, gdzie najważniejsze są pieniądze, władza i zdławienie wszelkich przejawów indywidualizmu jednostki, gdzie skandale są wyciszane, ludzie zastraszani, śledzeni, zaskarżani, aby tylko nie wyjawili brudnych tajemnic Kościoła.
Dzieciństwo Jenny Miscavige przypominało dobrowolny obóz karny (eufemistycznie nazywany szkołą z internatem) z czternastogodzinnym dniem pracy, lichym jedzeniem, lichym wypoczynkiem. I podpisanym na miliard lat kontraktem na służbę w Sea Org – prestiżowej jednostce Kościoła. A wszystko to, aby kiedyś tam dojść do takiej doskonałości, by być w stanie porzucić swoje ciało. I ludzie w to wierzą!
Jenna Miscavige od dzieciństwa przechodziła pranie mózgu, nie znała innego życia niż to w kręgu scjentologów, nie wiedziała, co to normalność. Zastanawiać się zaczęła nad swoim życiem, dopiero kiedy wyjechała do Australii szerzyć scjentologię. Skończyło się na tym, że uciekła z Kościoła. Niewątpliwie życie tej młodej kobiety obfitowało w dramatyczne wydarzenia, ale nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy opowieści w ogóle – nie do końca mnie „Ofiarowana” wciągnęła. Chcąc opowiedzieć o wszystkim, Miscavige gubi się w natłoku myśli, których nie kończy, skupia się na szczegółach tyleż nużących, co niezrozumiałych dla osób, które nie mają wielkiego pojęcia o scjentologii (vide: ja). Szkoda, że nikt tego nie uporządkował przed wydaniem, nie skrócił i nie usystematyzował. Nie wątpię, że Miscavige nie wyolbrzymia i stara się przekazać jak najwięcej szczegółów i faktów, ale ogólny bałagan narracyjny sprawia, że zamiast się zupełnie zatracić w czytaniu, wzrasta irytacja i pragnienie dobrnięcia do końca.
Moja ocena: 3.5

Źródło zdjęcia: http://nypost.com/2013/02/06/scientologys-worst-enemy/

czwartek, 11 sierpnia 2016

Mariusz Wilk „Wołoka”

Mariusz Wilk, Wołoka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, 255 s.

Książka, przełamująca stereotypy myślenia o Rosji. Fascynujący dziennik podróży przez Wyspy Sołowieckie, miejsce gdzie historia rosyjskiego mistycyzmu miesza się z ponurą historią łagrów. Świat pomiędzy wspaniałym Monastyrem, a więziennymi barakami łagrów. Oddalona od cywilizacji kraina cudów, wpisana na listę UNESCO. Pełne, kolorów, zapachów i dźwięków opisy przeprawy przez Kanał Białomorski, soczyste spostrzeżenia obyczajowe i nieprawdopodobne historie ludzi, którzy pozostają tam, ponieważ sowiecka Rosja o nich zapomniała, a nowa Rosja nie chce o nich pamiętać. Wołoka to szlak, ścieżka, którą idzie się po raz pierwszy, podróż w dziewicze rejony. Niezwykle żywa relacja, podbudowana odkrytymi przez autora źródłami historycznymi, które odkrywał i studiował w bibliotekach monastyrów.

Dawno mnie nie było, acz nie z typowych o tej porze roku powodów. Moja starsza córka przekonała mnie, że nie samymi książkami się żyje i ostatnio trochę przystopowałam z czytaniem na rzecz słuchania muzyki (albo inaczej rzecz ująwszy: delektuję się każdą linijką nowego przekładu „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i słucham muzyki). Ale dziś wracam do tego, co czytałam w zeszłym roku. „Wołoka” Mariusza Wilka jest tak napisana, że wymyka się wszelkim recenzjom. To się po prostu doskonale czyta!
Napisałam powyższy akapit i wena mnie opuściła, za to nadszedł czas na własną włóczęgę. I posmakowanie tego, o czym pisał Wilk. Jaka ze mnie wędrowniczka, taki i mój wyjazd był, ale spróbowanie życia z dala od miasta i ludzi, wydeptywanie własnej tropy i rozgwieżdżone niebo nade mną pomogło mi dogłębniej zrozumieć ucieczkę autora od „cywilizacji” i jego zachwyty nad dziką przyrodą, spokojem i wędrówkami.
„Wołoka” napisana jest specyficznym językiem, stylem niemalże archaicznym, wypełniona przestarzałymi wyrazami,. A przecież czyta się opowieść Wilka jednym tchem i o znudzeniu nie ma tu mowy. Wysypy Sołowieckie jawią się w tej prozie nie tylko jako ponury fragment historii Związku Radzieckiego i miejsce śmierci setek tysięcy ofiar megalomanii Stalina, ale i jako miejsce zainteresowania dawnych odkrywców, miejsce spokojne acz wcale nie nudne. Widać, że Wilk wsiąkł w tę Rosję C (a może i D, E, F – Bóg jeden wie, jak wielkie są różnice pomiędzy mentalnością i stylem życia mieszkańców Moskwy i mieszkańców Wysp Sołowieckich), wybrał samotnię i przyrodę i opisuje je ze swadą, znawstwem i humorem. Mimochodem rzucane anegdoty (jak ta o Aleksandrze Dumas i jego „rozłożystej klukwie”) to nie tylko przerywniki w dywagacjach autora, ale i nauka, z której wynosimy wiedzę. A anegdoty są potrzebne, bo poza spokojem i gadulstwem, w „Wołoce” nie brak i smutku, i śmierci. Po raz kolejny Wilk udowadnia, że prawdą jest powiedzenie: „Rosja to stan umysłu”, otępionego alkoholem, smutkiem, biedą, umysłu, który coraz trudniej jest pojąć.
Tym bardziej więc warto sięgnąć po „Wołokę”, gdzie Wilk pisze o wszystkim i niczym, rozpoczyna jedną opowieść, by zboczyć w drugą, potem trzecią (jak sam twierdzi: „Zacząłem o miodzie, a skończyłem na Rzplitej”), a potem nawraca, prostuje i konkluduje.
Moja ocena: 5.5
Tym razem zdjęcie moje.