Mariusz Wilk, Wołoka,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, 255 s.
Książka, przełamująca
stereotypy myślenia o Rosji. Fascynujący dziennik podróży przez Wyspy
Sołowieckie, miejsce gdzie historia rosyjskiego mistycyzmu miesza się z ponurą
historią łagrów. Świat pomiędzy wspaniałym Monastyrem, a więziennymi barakami
łagrów. Oddalona od cywilizacji kraina cudów, wpisana na listę UNESCO. Pełne,
kolorów, zapachów i dźwięków opisy przeprawy przez Kanał Białomorski, soczyste
spostrzeżenia obyczajowe i nieprawdopodobne historie ludzi, którzy pozostają
tam, ponieważ sowiecka Rosja o nich zapomniała, a nowa Rosja nie chce o nich
pamiętać. Wołoka to szlak, ścieżka, którą idzie się po raz pierwszy, podróż w
dziewicze rejony. Niezwykle żywa relacja, podbudowana odkrytymi przez autora
źródłami historycznymi, które odkrywał i studiował w bibliotekach monastyrów.
Dawno mnie nie było, acz nie
z typowych o tej porze roku powodów. Moja starsza córka przekonała mnie, że nie
samymi książkami się żyje i ostatnio trochę przystopowałam z czytaniem na rzecz
słuchania muzyki (albo inaczej rzecz ująwszy: delektuję się każdą linijką
nowego przekładu „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i słucham muzyki). Ale
dziś wracam do tego, co czytałam w zeszłym roku. „Wołoka” Mariusza Wilka jest
tak napisana, że wymyka się wszelkim recenzjom. To się po prostu doskonale
czyta!
Napisałam powyższy akapit i
wena mnie opuściła, za to nadszedł czas na własną włóczęgę. I posmakowanie
tego, o czym pisał Wilk. Jaka ze mnie wędrowniczka, taki i mój wyjazd był, ale spróbowanie
życia z dala od miasta i ludzi, wydeptywanie własnej tropy i rozgwieżdżone
niebo nade mną pomogło mi dogłębniej zrozumieć ucieczkę autora od „cywilizacji”
i jego zachwyty nad dziką przyrodą, spokojem i wędrówkami.
„Wołoka” napisana jest
specyficznym językiem, stylem niemalże archaicznym, wypełniona przestarzałymi
wyrazami,. A przecież czyta się opowieść Wilka jednym tchem i o znudzeniu nie
ma tu mowy. Wysypy Sołowieckie jawią się w tej prozie nie tylko jako ponury
fragment historii Związku Radzieckiego i miejsce śmierci setek tysięcy ofiar
megalomanii Stalina, ale i jako miejsce zainteresowania dawnych odkrywców, miejsce
spokojne acz wcale nie nudne. Widać, że Wilk wsiąkł w tę Rosję C (a może i D,
E, F – Bóg jeden wie, jak wielkie są różnice pomiędzy mentalnością i stylem
życia mieszkańców Moskwy i mieszkańców Wysp Sołowieckich), wybrał samotnię i
przyrodę i opisuje je ze swadą, znawstwem i humorem. Mimochodem rzucane
anegdoty (jak ta o Aleksandrze Dumas i jego „rozłożystej klukwie”) to nie tylko
przerywniki w dywagacjach autora, ale i nauka, z której wynosimy wiedzę. A
anegdoty są potrzebne, bo poza spokojem i gadulstwem, w „Wołoce” nie brak i
smutku, i śmierci. Po raz kolejny Wilk udowadnia, że prawdą jest powiedzenie: „Rosja
to stan umysłu”, otępionego alkoholem, smutkiem, biedą, umysłu, który coraz
trudniej jest pojąć.
Tym bardziej więc warto
sięgnąć po „Wołokę”, gdzie Wilk pisze o wszystkim i niczym, rozpoczyna jedną
opowieść, by zboczyć w drugą, potem trzecią (jak sam twierdzi: „Zacząłem o
miodzie, a skończyłem na Rzplitej”), a potem nawraca, prostuje i konkluduje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz