wtorek, 29 października 2013

Henry James „Opowiadania nowojorskie”

Henry James, Opowiadania nowojorskie, W.A.B., Warszawa 2012, 573 s.

Nowy Jork z przełomu XIX i XX wieku. Dziewięć opowiadań. Humorystyczny opis podróży dwóch młodych Anglików za ocean; historia pewnego arcydzieła, które ujawnia niewygodną prawdę o sportretowanej damie; impresje starej panny obserwującej kłopoty bogatej kuzynki; dzieje nieszczęśliwej miłości Catherine z „Placu Waszyngtona”... Konwenanse i intrygi, wieloznaczne motywacje, chciwość i hipokryzja, rozczarowania i wyrzeczenia. James rejestruje grę drobnych gestów i jak zwykle okazuje się mistrzem najsubtelniejszej ironii.

Dziś już nikt tak nie pisze. A szkoda, bo Henry James ukazywał złożoność psychologiczną swych bohaterów nie tylko bardzo wnikliwie, ale i w niezwykłym, chwilami sarkastycznym, to znowu dowcipnym czy po prostu realistycznym stylu. Czytając współczesne książki, uderza płytkość psychiki bohaterów. Ba! Nawet opisy ich fizyczności trącą banałem. Liczy się akcja, ruch, wieczne zmiany. Tymczasem Henry James wprowadza czytelnika w świat pozornie statyczny. Dodatkowo w opowiadaniach ogranicza ilość bohaterów do minimum, skupiając się na ich przeżyciach i odczuwaniu.
„Opowiadania nowojorskie” są dość osobliwym zbiorem. Może i łączy je miasto nad rzeką Hudson, ale chwilami jest to wielce umowne, jak na przykład w „Epizodzie międzynarodowym”. Bohaterowie – dwaj angielscy dżentelmeni chociaż przybywają do Nowego Jorku („uzbrojeni jedynie w prestiż narodowy i wdzięk osobisty”), rychło przeprowadzają się do Newport, gdzie na wilegiaturze są najpierwsze rodziny miasta. Potem James przenosi nas do Londynu.
„Epizod międzynarodowy” obnaża całe zadęcie i zadufanie w siebie angielskiej arystokracji, James z sarkazmem opisuje zachowanie lorda Lambetha i Percy’ego Beaumonta, którzy zjawiając się w Nowym Świecie, postrzegają go zrazu jako dzicz zupełną (gdzie może nawet nie znajdą miejsca, w którym mogliby się wykąpać po podróży). Mimowolne wywyższanie się przy dość mikrej inteligencji i równie niewielkim intelektualnym obyciu są tym bardziej widoczne, kiedy Lambeth i Beaumont spotykają znajome Amerykanki na swoim terenie.
Z kolei „Historia pewnego arcydzieła” trąci Wilde’owskim „Portretem Doriana Graya”, tyle że bez nadprzyrodzonych inklinacji. Jamesowi wystarczy sama psychika, by ukazać jak bardzo gramy w życiu codziennym, byleby tylko osiągnąć wytyczony cel. Jak staramy się ukryć grzeszki przeszłości i błyszczeć fałszywą pozłotą niewinności.
Na granicy niesamowitości balansuje „Niezły narożnik”, gdzie powracający do Nowego Jorku po ponad trzydziestu latach nieobecności Spencer Brydon odczuwa w opuszczonym rodzinnym domu czyjąś obecność. Złowieszczą obecność.
Najdłuższym opowiadaniem jest „Plac Waszyngtona”. Niby przez ponad sto siedemdziesiąt stron nie dzieje się nic szczególnego: ot, córka chce wyjść za młodzieńca, który nie podoba się ojcu, ale jest to napisane tak wnikliwym językiem, bohaterowie i pierwszoplanowi, i ci usuwający się bardziej w cień, są nakreśleni wyraziście, nieraz dowcipnie i kwieciście. „[Lavinia Penniman] została z niczym, wyjąwszy wspomnienie kwiatów wymowy pana Pennimana, których nieuchwytna woń unosiła się wokół jej własnych rozmów.” Kilka stron dalej czytamy znowu o tej niewieście: „... żywiła namiętność do małych tajemnic i sekretów, zresztą namiętność bardzo niewinną, gdyż z tych sekretów, jak dotychczas, miała tyle pożytku, co ze zgniłych jaj.” I jakkolwiek pani Penniman nie jest postacią główną, to właśnie jej postępowanie odciska piętno na uczuciach tak młodej Catherine, jak i jej konkurenta. Co tu ukrywać, głupota i bezmyślność wdowy doprowadzają do takiego, a nie innego końca.
„Impresje kuzynki” nazwane przez autora przedmowy, Colma Tóibína, jednym z najsłabszych i najbardziej rozwlekłych utworów, są moim skromnym zdaniem bardzo dobrze nakreślonym obrazem kobiety obdarzonej nie tylko inteligencją, ale i dużą dozą autoironii.
Podobnie rzecz się ma z pozostałymi opowiadaniami. Są perełkami krótkiego stylu, ukazują cały artyzm Henry’ego Jamesa jako obserwatora otaczających go ludzi. Co prawda wyczuwa się, iż traktuje chwilami jako osoby wiarołomne i nieszczere, to przecież są i bohaterki skromne, uparte i starające się dotrzymać kroku mężczyznom. Bajecznie się to czyta, jakbyśmy przenieśli się do Nowego Jorku przełomu XIX i XX wieku.
I tylko przedmowa, o której już wspomniałam, jest tragicznie zła. Zdradza wszystkie wątki i zakończenia, Tóibín stara się dokonać analizy, ku której nie ma predyspozycji intelektualnych. Śmiało można opuścić kilkadziesiąt stron analizy literackiej dla laików, bo nie wnosi nic ciekawego w późniejszą lekturę, odwrotnie: psuje przyjemność z czytania.
Moja ocena: 5

* * *

James Henry; Niezwykły przypadek;
Często mówi się, że obok wielkiej radości najbardziej figlarnym stanem ducha jest tylko wielka rozpacz.

James Henry; Stałość Crawforda;
- Mężczyzna powinien żenić się tylko w obronie własnej, tak jak Luter został protestantem. Powinien zaczekać, aż zostanie postawiony pod ścianą.

James Henry; Plac Waszyngtona;
... dzień, kiedy człowiek zaczyna udawać, to niewątpliwie ważna data.

James Henry; Impresje kuzynki;
... zapytał, dlaczego nie spróbuję malować ludzi. Jakich ludzi? Z Piątej Alei? Są jeszcze mniej malowniczy niż ich domy. Ci z Szóstej Alei nie są w niczym lepsi, ani ci z Czwartej lub Trzeciej, ani z Siódmej lub Ósmej. Dobry Boże, co za nazewnictwo! Miasto Nowy Jork przypomina długie dodawanie, a ulice – kolumny liczb.

James Henry; Krepowa Cornelia;
Zawsze czuł tę niezbywalną obecność – co więcej, odczuwał potrzebę, która w żadnym punkcie nie kłóciła się z jego łagodnym zwyczajem, by nie powiedzieć subtelną sztuką, przeciągania tego, co mu zostało z młodości; rozsmarowywania cienko i oszczędnie resztek owego najbardziej wybornego dżemu, jaki został w kredensie umysłu, na końcówce kromki życia, wciąż jeszcze dość grubej, by to wytrzymać; innymi słowy, przesuwania granic istotnych oznak melancholii wciąż odrobinę dalej, w dużym stopniu tak, jak niekiedy w nocy przesuwa się ukradkiem parkan posiadłości czy słupy graniczne.

James Henry; Runda wizyt;
Wyraźnie taka miała być melodia przyszłości – że jeśli ludzie będą dostatecznie bogaci, dostatecznie umeblowani, dostatecznie wykarmieni, wyćwiczeni, higieniczni i wymanikiurowani, dostatecznie wyszkoleni, wylansowani i „wiedzący”, dostatecznie avertis, jak to obecnie określano w Paryżu, to za grzeczność wystarczy im przyjąć rozbawiony, ironiczny stosunek do tych, którzy są mniej wtajemniczeni. Za  j e g o  czasów, gdy był młody, a nawet w tylko trochę mniej średnim wieku, najlepsze maniery polegały na jak największej życzliwości , największa zaś życzliwość sprowadzała się zazwyczaj do sztuki niepodkreślania swej luksusowej inności, a nawet do ukrywania – jeśli nie przez zwykłą przyzwoitość, to ze względów czysto ludzkich – przynajmniej części swego przemożnie zajadłego dążenia, aby wiedzieć „co w trawie piszczy”.

Zdjęcia dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku ze strony: http://ephemeralnewyork.wordpress.com/
Zdjęcie ze spotkania klubu - moje


poniedziałek, 28 października 2013

Mons Kallentoft „Śmierć letnią porą”

Mons Kallentoft, Śmierć letnią porą, Rebis, Poznań 2010, 431 s.

"Śmierć letnią porą" to druga powieść serii Monsa Kallentofta o policjantce z Linköping, Malin Fors.
W regionie Östergötland panuje rekordowo gorące lato. Wczesnym rankiem zostaje znaleziona zgwałcona czternastoletnia dziewczynka, błąkająca się nago po największym w mieście parku. Nic nie pamięta, więc komisarz Malin Fors i jej kolega Zeke muszą spróbować dotrzeć do rozwiązania zagadki, dysponując niewielką liczbą tropów.
Rodzice innej dziewczyny zgłaszają jej zaginięcie. Wkrótce przy podmiejskim kąpielisku dokonane zostaje straszliwe odkrycie. Linköping nawiedziła śmierć letnią porą. W ciągu kilku ciepłych lipcowych dni sen o lecie przeradza się w koszmar…

Znowu mamy przemyślenia ofiary, ale tym razem można się już do tego przyzwyczaić. I albo polubić, albo odłożyć książkę nie czytając. Kallentoft uczynił z gadających ofiar swój znak rozpoznawczy i w moim przypadku, niech mu będzie. Szwed nie cierpi na syndrom „drugiej książki”, nie napisał gniotu, nie stworzył niespójnej akcji.
Wręcz odwrotnie – mnie osobiście zaczęły wciągać coraz mroczniejsze losy Malin Fors i ten odbrązowiony szwedzki styl życia. Kallentoft nie leci stereotypami, nie ukazuje swej ojczyzny jako miodem i mlekiem płynącej. Ukazuje nam zupełnie inną Szwecję, pełną brudnych sekretów, trupów w szafie i zboczeń. Jednocześnie przyznaje prawo swej głównej bohaterce do zachowań, jakie do tej pory przypisane były mężczyznom. Fors chleje, bo zwykłym piciem tego się nie da nazwać, i chociaż jeszcze funkcjonuje jako policjantka, to stacza się po równi pochyłej ku nieuchronnej zagładzie.
Kontrast pomiędzy spalonym słońcem Östergötland a mrocznymi duszami tak mordercy, jak i policjantki, jest tym wyraźniejszy, że w pewnej chwili wszystkie te zbrodnie stają się sprawą osobistą Fors. I tutaj następuje najsłabsza część opowieści Kallentofta. Z całym szacunkiem dla niego, jako znawcy zła, pan Kallentoft musi posiąść więcej wiadomości na temat psychiki matek. Nie chcę zdradzać za dużo, więc w tym miejscu kończę. „Śmierć letnią porą” jest thrillerem, ale i powieścią psychologiczną, gdzie deprawacja, alkoholizm, swoboda seksualna zżerają społeczeństwo uznawane za jedno z najspokojniejszych w Europie.
Moja ocena: 4.5

środa, 23 października 2013

poza tematem

Dostałam „Doktora Sen” i już bym czytała i zamknęła się na świat zewnętrzny, gdyby nie blisko sześćset stron „Opowiadań nowojorskich” na piątkowe spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki. Prawie kończę „Plac Waszyngtona” i nie rozumiem wydawcy. Coś, co ma około dwustu stron, raczej nie jest opowiadaniem. Poza tym, że lubię kończyć to, co zaczynam, Henry James mnie wciągnął.
Czuję się niczym Fredrowski osiołek.

poniedziałek, 21 października 2013

Aleksandra Marinina „Zabójca mimo woli”

Aleksandra Marinina, Zabójca mimo woli, W.A.B., Warszawa 2008, 296 s.

Przełożeni major Kamieńskiej doceniają jej profesjonalizm i tzw. szósty zmysł. Nic zatem dziwnego, że postawili przed nią wyjątkowo trudne zadanie ma zapobiec planowanemu morderstwu. I co ciekawe, nie chodzi tu wcale o uratowanie życia przyszłej ofierze! W śledztwie pomaga Anastazji zaprzyjaźniony mafioso. Korzystając ze wsparcia, nie przypuszcza, że pozostanie jego dłużniczką do końca życia. Niejako przy okazji przyjdzie Kamieńskiej rozwiązać inną zagadkę. Kim jest nowa przyjaciółka jej przyrodniego brata: czarującą, bezinteresowną i bezgranicznie zakochaną w nim dziewczyną czy sprytną oszustką i manipulatorką? Intrygująca fabuła, która składa się z kilku równolegle prowadzonych wątków, pozwala spojrzeć na te same wydarzenia oczami zarówno przestępców, jak i ścigających ich milicjantów. Nietuzinkowe postacie, a wśród nich kryminalista z lingwistycznym zacięciem, ożywiają obyczajowe tło opowiadanej historii. Do tego spora doza humoru, bo, jak powiada Kamieńska, poczucie humoru to filozofia człowieka, który doszedł do skraju przepaści, zajrzał w nią ostrożnie i po cichutku zawrócił.

Moja znajomość z kryminałami Marininy miewała wzloty i upadki. „Zabójca mimo woli” na pewno nie jest wzlotem. Trudno nawet zakwalifikować tę powieść jako klasyczny kryminał, bo całość ciąży raczej ku sensacji.
Powieść toczy się wartko, jest napisana przyzwoicie. Ukazana jest specyficzna, chyba tylko w Rosji możliwa, symbioza milicji i mafii. Kiedy milicjantka zwraca się do mafiosa o pomoc, trąci to co najmniej moralną dwuznacznością. Ale cała postkomunistyczna rzeczywistość rosyjska trąci taką dwuznacznością.
Przy poprzednich recenzjach książek Marininy podkreślałam, że lubię je czytać ze względu na całą tę obyczajową otoczkę. Gdyby Marinina postanowiła napisać o zwykłych ludziach, niepowiązanych ze zbrodnią, pierwsza ustawiłabym się w kolejce do czytania.
Odnośnie samej treści – chwilami gubiłam się w nadmiarze postaci, w tym kto jest rzeczywistą ofiarą, a kto rzeczywistym zabójcą. Pragnienie zemsty Rosjanka nakreśliła z taką empatią, że właściwie trudno było czuć litość w chwilach, kiedy ginął człowiek. I trudno było nie czuć litości, w chwili gdy ze sceny schodził złoczyńca.
Na koniec, warte zapamiętania są (cytowane przez Kamieńską) dwie myśli, jedna Fazila Iskandera: „Poczucie humoru to takie pojmowanie życia, które pojawia się u człowieka, który doszedł do skra­ju bezdennej przepaści, zajrzał tam ostrożnie i po cichutku zawrócił.” Druga – Eryka Borna (nie znalazłam go niestety w internecie): „Nie ma problemów nie do rozwiązania. Bywają tylko rozwiązania nieprzyjemne". Pozwalając sobie w tym miejscu na trochę prywatności – niestety w niedługiej przyszłości czeka mnie takie nieprzyjemne rozwiązanie. Acz lepsze to niż tkwienie w zawieszeniu.
To tyle ode mnie.
Moja ocena: 2.5

niedziela, 20 października 2013

Antonina Kozłowska „Trzy połówki jabłka”

Antonina Kozłowska, Trzy połówki jabłka, Otwarte, Kraków 2007, 272 s.

Intrygująca powieść o miłości i trudnych życiowych wyborach.
Teresa ma pracę, męża i dwójkę dzieci. Jest szczęśliwa. Tylko czasami zastanawia się, czy z innym mężczyzną jej życie nie byłoby ciekawsze.
Niespodziewanie upomina się o nią przeszłość. Przypadkowe spotkanie z Marcinem, jej młodzieńczą miłością, przywołuje wspomnienia i na nowo budzi wzajemną fascynację. Teresa staje przed wyborem: rzucić się w ramiona dawnego ukochanego i przekreślić ostatnie dziesięć lat, czy być dalej wierną żoną i zmagać się z ciągłym uczuciem niespełnienia?

Będzie to recenzja bardzo subiektywna. Mnie ta książka zupełnie nie podeszła.
Pisząc o głównej bohaterce, Antonina Kozłowska wydaje się pisać o sobie – pewnie, z werwa, wielowymiarowo. Ale już cała reszta jest strasznie płaska, przewidywalna i do przesłodzenia sentymentalna. Niestety dialogi, które miały być z założenia romantyczne, rażą sztucznością.
Dodajmy do tego dziwaczne przemyślenia, jak chociażby tyrada na temat fryzjerstwa i konieczności gejostwa fryzjerów i tym podobne, a dostajemy produkt niestrawny i nieprawdziwy. Nie wiem skąd pani Kozłowska czerpała swą wiedzę na temat Białegostoku wczesnych lat dziewięćdziesiątych, ale nie było to wówczas miasto bezrobotnych i rozpitych nieudaczników. Prowincja nie zawsze oznacza popegieerowską biedę.
Jak na debiut, książka może być. Ale stanowczo nie są to moje klimaty. Targanie się i zastanawianie co by było gdyby, w ogóle mi nie podchodzi. Nie zmieni się dnia wczorajszego, nie mamy zbyt wielkiego wpływu na jutro. Możemy działać tylko w czasie teraźniejszym. Stara miłość rdzewieje i wszelkie próby jej ratowania kosztem istniejącej rodziny są tak bezmyślne, jak i okrutne. Żeby to dobrze ukazać, należy zrobić to z subtelnością, której niestety pani Kozłowskiej nie staje.
Moja ocena: 2

piątek, 18 października 2013

Stephen King „Pod kopułą”

Stephen King, Pod kopułą, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 928 s.

Pewnego pogodnego, jesiennego dnia małe amerykańskie miasteczko Chester's Mill zostaje nagle i niewytłumaczalnie odcięte od świata. Otacza je niewidoczne pole siłowe, które mieszkańcy zaczynają nazywać kopułą. Sytuacja szybko się pogarsza. Pole wpływa niekorzystnie na środowisko, a ludzi powoli ogarnia panika...
Dale Barbara, weteran wojny w Iraku zarabiający na życie jako wędrowny kucharz, jest zmuszony do pozostania w Chester's Mill. Wspierany przez wojsko, które znajduje się na zewnątrz kopuły, wraz z garstką ochotników próbuje uspokoić nastroje społeczne. Na drodze staje im Duży Jim Rennie, ambitny lokalny polityk, który za wszelką cenę chce wykorzystać sytuację dla własnych celów. Wraz z synem ukrywają wiele koszmarnych tajemnic, które nie mogą ujrzeć światła dziennego.
Czas ucieka, a największym wrogiem mieszkańców jest sama kopuła. Czy dowiedzą się, jak powstała, zanim będzie za późno? Czas goni. A właściwie czasu już brak...

Kiedyś Albert Camus zaraził Oran dżumą, żeby napisać powieść o ludziach skazanych na przymusową izolację, w XXI wieku nic poniżej inwazji podwodnych potworów nie byłoby dość bajeranckie. Ale na poważnie: stukostrachy, wampiry, rząd Stanów Zjednoczonych czy Korei Północnej – nieważne kto przyczynił się do powstania kopuły, bo King odwalił kawał dobrej roboty.
Jak sam przyznał, King lubi pisanie powieści z wieloma bohaterami. W „Pod kopułą” sylwetkom brakuje co prawda takiej wyrazistości, jak na przykład w „Miasteczku Salem” gdzie w kilku zdaniach po prostu perfekcyjnie charakteryzował osobę, jej lęki i oczekiwania.
Powstanie kopuły jest pretekstem do ukazania mikrokosmosu małego miasteczka, jego specyfiki, gdzie wszyscy znają wszystkich, a pośród zwyczajnego tłumu znajdują się jednostki zżerane przez ambicję, osobowości dyssocjalne czy po prostu outsiderzy. King, niczym w westernie, stawia przeciw sobie siły dobra i zła. Tym dobrym jest weteran wojny w Iraku, samotny wędrowiec – Dale Barbara. Antybohater to „Duży Jim” Rennie – spasiona, chciwa „szara eminencja” Chester’s Mills. Ten pierwszy chce po prostu przeżyć, ten drugi – widzi w izolacji okazję do całkowitego podporządkowania sobie miasteczka.
Najciekawsze są właśnie fragmenty odnoszące się do działania psychologii tłumu. Rennie umiejętnie podburza tłum, steruje nim i wyzwala w ludziach najniższe instynkty. Tłum nie myśli, szaleje, kradnie, głupieje. W sytuacji zagrożenia ludzie cieszą się, kiedy nawet najgorszy męt myśli za nich i mówi im co mają robić. A czynią to tym chętniej, kiedy „najgorszym mętem” jest szanowany członek rady miejskiej.
Powieść Kinga ma ponad 900 stron. Pewne wątki, bez szkody dla całości, można byłoby spokojnie ominąć. Niektóre pomysły dzieci nie wnoszą w sumie nic istotnego, są aby być. Poza tym, gdyby w „Pod kopułą” zabrakło kilku postaci, też nic by się nie stało.
O zakończeniu pisała nie będę, niech każdy sam się przekona kto stał za stworzeniem niewidzialnej bariery, która z mieszkańców Chester’s Mill uczyniła niemalże obiekty doświadczalne. Od siebie dodam, że odizolowanie w wydaniu Kinga jest przedstawione na tyle sugestywnie, że patrząc na granicę swojego miasteczka, sama zastanawiałam się, co by było gdyby... A zastanawiać się miałam nad czym, bo mieszkamy na końcu miasta, z okien widzimy pola, których część należy do pobliskiej wsi. 
Moja ocena: 5

czwartek, 17 października 2013

Arto Paasilinna „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe”

Arto Paasilinna, Fantastyczne samobójstwo zbiorowe, KOJRO, Warszawa 2007, 256 s.

Dyrektor Onni Rellonen i pułkownik Hermanni Kemppainen przypadkowo wchodzą do tej samej stodoły, by popełnić samobójstwo. Jednak postanawiają je odłożyć, zamieszczają ogłoszenie w gazecie i zbierają grupę osób, podobnie jak oni zniechęconych do życia. W końcu wyruszają autokarem w zwariowaną podróż po Europie, chcąc znaleźć odpowiednie miejsce na zrealizowanie ponurego zamiaru.

Wydawca zapewnia, że „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe” „wprawia w dobry humor i wywołuje szczery śmiech”. Cóż, ja się nie śmiałam i nie chodzi tu o powagę opisywanego problemu. Książka po prostu nie jest ani dowcipna, ani śmieszna. Paasilinna oszczędza na dialogach i większość jego powieści to czytanie co zaproponował dyrektor Rellonen, pułkownik Kemppainen, wicedyrektorka Puusaari i tak dalej i dalej. Zawsze funkcja i nazwisko, przez ponad dwieście pięćdziesiąt stron. Bardzo to męczyło, nijak nie przyspieszało akcji, która nie powalała na kolana.
Pisarz Paasilinna skupił się na opisaniu ludzi, którzy myślą o samobójstwie. Przytłoczeni życiem i różnymi trudnościami widzą tylko taką przyszłość dla siebie. Ale jest to przyszłość bliżej nieokreślona, decyzja co do samego czynu odkładana jest na kiedyś tam.
Nie ma w powieści ani ciekawych obserwacji, ani oryginalnego rozwiązania. Grupa zdeklarowanych samobójców głównie pije, je, obozuje i stara się wymigać od wiążących decyzji. Ach, i korzysta z sauny, ilekroć się da! Gros akcji dzieje się w Finlandii, gdzie uczestniczy miotają się w tę i z powrotem pomiędzy Helsinkami, Savonlinną, Parikkalą, Imatrą, Lappeenrantą i tak bez końca. Ciekawe, jak czytałoby się Finom polską powieść drogi, gdzie uczestnicy przejeżdżaliby przez Nowe Skalmierzyce, Pustkowie Kierzeńskie, Wręczycę Wielką – język można sobie nadwyrężyć tak samo.
Obiecywana szalona podróż po Europie nie jest wcale taka szalona. Pisarz Paasilinna traktuje ją w sumie zdawkowo, jako tło dla poczynań coraz radośniej nastawionych do życia Finów. Sploty wydarzeń są coraz bardziej wymyślne i coraz bardziej przewidywalne.
Przeczytałam. Humorem ta powieść nie powala. Chyba poczekam nim znowu wezmę coś z literatury fińskiej.
Moja ocena: 2

Jean Christoph Grangé „Purpurowe rzeki”

Jean Christoph Grangé, Purpurowe rzeki, Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2003, 400 s.

W skutych lodem skałach nieopodal miasteczka uniwersyteckiego Guernon, położonego we francuskich Alpach, zostają odnalezione okaleczone zwłoki mężczyzny. Podczas śledztwa, które prowadzi delegowany z Paryża komisarz Pierre Niemans, mają miejsce kolejne morderstwa. W tym samym czasie inny policjant, Karim Abdouf, w oddalonym o 150 km Sarzac próbuje wyjaśnić zagadkę profanacji grobu chłopca, który zginął przed laty w wypadku samochodowym. Ktoś włamał się do grobowca, ktoś systematycznie usuwa wszelkie zachowane fotografie dziecka...

Oglądałam kiedyś „Purpurowe rzeki” i zawahałam się, czy wypożyczyć książkę, skoro mimo upływu lat wciąż pamiętałam kim jest morderca. Wypożyczyłam.
Czytanie szło gładko, bo i Grangé pisze nieskomplikowanie. Pierre Niémans, chociaż opisany sugestywnie, i tak miał rysy Jeana Reno. Nie szkodzi. Lubię Jeana Reno. I w sumie na tym skończyły się podobieństwa do filmu, którego fragmenty gdzieś się tam telepały we wspomnieniach.
Książka jest bardziej rozbudowana. Pojawia się cały korowód drugo- i trzecioplanowych postaci, które dorzucają jedną lub dwie wskazówki. Atmosfera klaustrofobicznie usytuowanego uniwersytetu, groza lodowców, hieny cmentarne, skini, kibole – Grangé prezentuje całą gamę tak francuskiej geografii, jak i francuskich subkultur.
Początkowo narracja przebiega dwutorowo, Niémans szuka sprawcy odrażającego morderstwa, a policjant arabskiego pochodzenia – Karim Abdouf – szuka osób, które dokonały włamania do szkoły i do grobowca. W pewnym momencie ich ścieżki się łączą i dwóch twardzieli (w tym jeden z kynofobią) węszy za każdą poszlaką nie przebierając w środkach, jeśli chodzi o przesłuchiwanie podejrzanych. Faktycznie brutalności w „Purpurowych rzekach” nie braknie, ale nie razi to jakoś specjalnie. Sam pomysł na intrygę, chociaż wydaje się (kiedy już po wszystkim) trochę przekombinowany, wciąga, zmusza do myślenia i sprawia, że powieści nie da się ot tak, po prostu odłożyć. Jak się ją czyta, to już do końca. Tajemnica goni tajemnicę, morderca nie szaleje i wspina się na wyżyny intelektualne (i nie tylko).
A jeśli chodzi o koniec – jak już wspomniałam, pamiętałam kto zabił, ale powieść kończy się o wiele bardziej dramatycznie i dynamicznie niż film z Reno i Casselem. Prawdziwy majstersztyk grozy.
Dla mnie – bomba.
Moja ocena: 5

środa, 16 października 2013

„Historia życia prywatnego. Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego”, pod red. Paula Veyne’a

Historia życia prywatnego, pod red. Philippe’a Ariésa, Georges’a Duby’ego, t. 1, Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego, pod red. Paula Veyne’a, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2005, 712 s.

Jak żyli nasi przodkowie – nie tylko ci „wielcy”: królowie, wodzowie, wybitni twórcy kultury i nauki – ale zwykli „zjadacze chleba”, o których nie wspominają żadne podręczniki i o których nie mówią nauczyciele na lekcjach? Co czuli, jak się zachowywali, czym były dla nich dzieciństwo, małżeństwo, śmierć, jak wyglądał ich dom, gdzie spędzali wolny czas, jakimi przedmiotami się otaczali? Historia życia prywatnego próbuje odkryć przed nami wewnętrzny, indywidualny, intymny świat człowieka.
Pozycja ta przeznaczona jest zarówno dla profesjonalistów (m.in. historyków kultury, socjologów), jak i dla szerokiego grona czytelników.

Zacznijmy od tego, że nie jest to typowa monografia historyczna. Nie ma w niej układu chronologicznego. W książce znajdują się eseje dotyczące ram ukazanego w tytule okresu, lecz sama tematyka poruszana przez autorów chwilami daleka jest od historycznej. Wydaje się, że lepiej orientowałby się w gąszczu podawanych terminów antropolog kultury lub socjolog, niż historyk poszukujący wiadomości na temat tego, jak żyli nasi przodkowie. Pomimo tego książkę czyta się dość szybko, primo: marginesy zewnętrzne są imponująco szerokie, secundo: równie imponujący jest materiał fotograficzny. Niestety zdjęcia są czarno-białe, co może sprawdza się w przypadku planów rzymskich willi, ale już fotografie ruin czy reprodukcje obrazów zlewają się w jedną szarą plamę.
Różne autorstwo wpływa również na rytm czytania. Jedni piszą bardziej zrozumiale, inni silą się na intelektualizm.
Paul Veyne jest autorem pierwszego tekstu: „Cesarstwo Rzymskie”. Dużo tam odniesień do socjologii, o wiele mniej do historii. Najistotniejsze wydały mi się dwie myśli autora, które w sumie idealnie podsumowały okres Cesarstwa: „Po czym poznawało się miasto? Po obecności próżniaczej klasy, klasy notabli. Próżniactwo było podstawowym elementem ich «życia prywatnego», a starożytność była epoką nieróbstwa poczytywanego za zasługę.” Drugą myślą było to, że pogaństwo sparaliżowane było zakazami, tylko libertyni zaś uprawiali miłość przed zmrokiem, nie zadbawszy o ciemność i rozebrawszy swą partnerkę do naga.
Czytając esej „Zmierzch starożytności” Petera Browna, wydawało mi się, że przedzieram się przez intelektualny bełkot i pewnie tak by zostało, gdyby nie fakt, że chciałam w kilka miesięcy później odnaleźć wzmiankę o Teodorze, żonie Justyniana, która swego czasu trudniła się profesją striptizerki. Zanim odnalazłam interesujący mnie fragment, tekst Browna mnie wchłonął. Interesujące były jego odniesienia do tego, jak w owym czasie traktowano nagość – w sumie cały czas pokutuje w nas wiktoriańska wizja społeczeństwa i czasami ciężko jest przebić się przez stereotyp wiecznie zasłanianego ciała, skoro wciąż nam wmawiano, że kobiety nie pokazywały nóg, nie pokazywały piersi etc. Cóż, u schyłku starożytności ludzie wykazywali brak skrępowania ogólnie obowiązującymi zasadami wstydliwości seksualnej. Nagość była nieunikniona w łaźni, nadzy byli atleci, zaś nagość kobiety wstydliwa była tylko z punktu widzenia nieodpowiednich okoliczności (czyli tego, o czym wspominał już Veyne). Kobiety traktowano jako istoty bez znaczenia, a emancypacja wyższych sfer Cesarstwa była pozorna, dozwolona do chwili, dopóki nie miała wpływu na „poważną” męską politykę.
W judaizmie małżeństwo było kryterium mądrości, gminy chrześcijańskie wyznawały kierunek przeciwny – wysokie stanowiska mogły być sprawowane tylko przy praktykowaniu celibatu, który ogólnie praktykowany był w dojrzałym wieku, a później dosłownie narzucony kapłanom, którzy ukończyli trzydziesty rok życia. Tym samym chrześcijaństwo postawiło pod znakiem zapytania istotę małżeństwa, seksu i różnicy płci.
Michel Rouche zabłysnął tekstem o tytule „Wczesne średniowiecze”, będącym najbardziej historycznym esejem w książce. Skupia się przede wszystkim na czasach merowińskich. Przy okazji podaje „jeśli chodzi o szacowne tytuły konetabla i marszałka, nie zapominajmy, że wówczas znaczyły one tyle, co „odpowiedzialny za stajnię" i „koniuszy" (comes stabuli i maris kalk). Jednym słowem, były to dwa dzielne draby - stajenny i kowal, niezbędni w każdej podróży”. Inną ciekawostką jest to, że „żarłoczność Galów była już słynna w epoce Akwitańczyka Sulpicjusza Sewera, w IV w. Pod wpływem Germanów jeszcze wzrosła. Frankowie wymyślili podawaną na rozpoczęcie posiłku zupę - bulion mięsny, w którym moczyło się chleb. Chilperyk, aby ugłaskać Grzegorza z Tours, który nazwał go Neronem i Herodem tamtych czasów, podał mu zupę bardziej wyszukaną od codziennej, z dodatkiem drobiu oraz groszku.” Rouche sporo pisze o jedzeniu i tak na przykład „często dania skrapiano garum - słoną przyprawą uzyskiwaną poprzez macerację wnętrzności skumbrii i jesiotra w roztworze soli z ostrygami. Był to odpowiednik dzisiejszego nuoc-mam, rybnego sosu wietnamskiego.”
Kobiety oczywiście stanowiły tę część społeczeństwa, która odpowiedzialna była za wszelkie nieszczęścia ówczesnego świata, podlegały siłom piekielnym i mrocznym. Ponownie cytując Rouche’a: „Dla wielu kobieta pozostawała tajemnicą, raz cudowną, raz złowieszczą, źródłem szczęścia i nieszczęścia, uosobieniem nietykalnej czystości, lecz i destruktywnej nieczystości. Aby ukoić niepokój i obłaskawić bogów, podawano młodym parom kubek miodu, alkoholu uzyskiwanego z fermentacji miodu pszczelego. Ten środek uspokajający i równocześnie oszałamiający, ten napój antymiłosny, zarazem silny i subtelny, miał im dodawać odwagi w przenikaniu tajemnic ciała. Stąd bierze początek jakże udane określenie «miesiąca miodowego»”, mało to romantyczne, nieprawdaż?
Z kolei Yvon Thébert pisze o „Życiu prywatnym i architekturze mieszkalnej w Afryce rzymskiej”. Domy w prowincji afrykańskiej uznał za reprezentatywne dla tamtej epoki. Przede wszystkim było w nich bardzo zimno, miały mało szyb i brakowało w nich kominków i pieców. Znajdowały się tam również zbiorowe latryny. Domy rzymskie charakteryzowały się małą ilością sprzętów: łóżka, stoliki, szafki, krzesła, szafy ścienne – wszystko to przypominało współczesne meble ogrodowe. Największym luksusem była bezużyteczna przestrzeń. Skromny mieszczanin zamieszkiwał domek o powierzchni 100 metrów kwadratowych, gdzie znajdowała się kuchni i trzy pokoje na obrzeżach patio.
W mieście Volubilis przeciętne domy miały powierzchnię 500 metrów kwadratowych, jedynie Dom Orfeusza mieścił się na 2000 metrów kwadratowych, co wynikało ze skomasowania kilku posiadłości. W mieście Cuicul Dom Europy miał 1400 metrów kwadratowych, co również wynikało z połączenia kilku posesji.
Charakterystyczne dla ówczesnych domów były podziemne piętra. Centrum zamożnych domów stanowił perystyl (dziedziniec pod gołym niebem) mający od 350 do 500, czasem nawet 600 metrów kwadratowych. Właśnie zdjęcia z Cuicul i Volubilis chociaż ukazujące zachowane ruiny, mozaiki czy podziemne piętra, są rozczarowująco nieczytelne.
Ostatni esej jest autorstwa Évelyne Patlagean i traktuje o „Bizancjum X-XI wieku”.
W sumie nie jest to lektura do poduszki, chociaż jako takową ją traktowałam, ale ja jestem dziwna. I mnie się podobało.
Moja ocena: 5

wtorek, 15 października 2013

Małgorzata Warda „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”

Małgorzata Warda, Nikt nie widział, nikt nie słyszał, Świat Książki, Warszawa 2010, 396 s.

Lena od dwudziestu lat próbuje dojść, co się stało z jej małą siostrzyczką Sarą, która nagle zniknęła z podwórka w Gdyni. Agnieszka, młoda Polka z Paryża, odkrywa, że niegdyś została porwana, a na plaży w Łebie policja odnajduje kobietę, która uciekła po latach od swego porywacza. Czy któraś z nich jest zaginioną Sarą?

Wszechstronnie opisany problem nagłych zniknięć, utraty tożsamości, kwestii tzw. „syndromu sztokholmskiego”, gdy ofiara przywiązuje się do porywacza i dramatów rodzin. Świetna psychologia, atrakcyjna forma, na pograniczu thrillera i powieści psychologicznej.

Gdzieś przeczytałam, że Małgorzata Warda jest lepsza niż Antonina Kozłowska. Cóż, Kozłowska przynajmniej żywcem nie zerżnęła fragmentów życiorysu Nataschy Kampusch uznając to, za inspirację dla swojej książki. Bo nie da się ukryć, że w odniesieniu do kobiety znalezionej na łebskiej plaży autorka niemal słowo w słowo cytuje fragmenty autobiografii porwanej w 1998 roku Austriaczki. I to razi najbardziej. Czyni powieść Wardy niepełnowartościową.
Jest to tym bardziej wkurzające, że pozostałe wątki opisane są bardzo dobrze, sugestywnie i ze swadą. Warda zanurza się w świat dramatu rodzin, których egzystencja została brutalnie zburzona poprzez ingerencję niezrównoważonych psychicznie, egoistycznie nastawionych jednostek. Ucieczka, chora miłość i życie w kłamstwie to następstwa tego czynu.
Corocznie w Polsce zgłaszanych jest blisko pięć tysięcy zaginięć dzieci. Większość z nich odnajduje się po kilku, kilkunastu dniach. Niestety los około trzystu z tych pięciu tysięcy pozostaje nieznany. Rok w rok 300 istnień przepada bez śladu... Temat, jakiego podjęła się Warda jest zatem ważny. Może lektura jej powieści będącej na poły psychologiczną powieścią, a na poły dreszczowcem uczuli rodziców, aby bardziej rozważnie postępowali ze swymi latoroślami. Ja wiem, że moja słowa trącą banałem, ale z drugiej strony – ilekroć idę zrobić zakupy w pobliskim sklepie, patrzy na mnie twarz czternastolatka, który zaginął w naszym miasteczku w październiku 2010 roku. Nadal nie wiadomo, co się z nim stało. Wszystko wskazuje na to, że w statystykach będzie jednym z tych trzystu dzieci, których los pozostanie nieznany. I to jest rzeczywistość.
Wracając do powieści Wardy – nie zawsze podobała mi się treść, chwilami aż zgrzytałam zębami. Ale w gruncie rzeczy powieść napisana jest nieźle. Całość nie rozłazi się w szwach niekonsekwencji, odwrotnie – wciąga i zmusza do myślenia.
Gdyby tylko ta „inspiracja” nie przypominała tak bardzo „zapożyczenia”...
Moja ocena: 4

Joanne Harris „Jeżynowe wino”

Joanne Harris, Jeżynowe wino, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004, 448 s.

Bohaterem powieści jest Jay Mackintosh, pisarz i romantyk, który w swej twórczości i wyobraźni powraca wciąż do lat dzieciństwa. Za sprawą pułapki pamięci świat ten okazuje się bardziej kuszący, niż był w rzeczywistości. Kiedy pod wpływem impulsu Jay kupuje posiadłość we francuskiej wiosce Lansquet wraz z duchami przeszłości pojawiają się nowe pokusy. Szczególnie intryguje go postać nie utrzymującej z nikim kontaktów pięknej sąsiadki, która najwyraźniej skrywa za drewnianymi okiennicami straszliwe tajemnice. W życie Jaya powraca też magia, którą próbował przywołać przez wiele, wiele lat. Za wszystko trzeba jednak zapłacić swoją cenę.

Skoro trupy mogą snuć opowieść (vide Kallentoft), to dlaczego nie kwaśne wino owocowe? Zabieg literacki dobry jak każdy inny. Dodatkowo zachęciła mnie do czytania koleżanka.
I po raz kolejny przekonałam się, że mój gust jest jakiś dziwny. Bo opowieść Harris podobała mi się średnio. Mordowałam książkę, ziewałam nad nią, przysypiałam nawet. Mistyka wykreowana przez Harris była mistyką tworzoną „na siłę”, wepchniętą w środek robotniczego zakątka Anglii lub winnic Francji. Po przeczytaniu powieści nie wiedziałam czy mi się podobała, czy nie. Stwierdziłam, że moja decyzja musi się odleżeć. Niczym wino.
Minął ponad rok od przeczytania i nie ukrywam, że czasami wracałam myślą do książki Harris. Wydaje mi się, że wiem, co chciała w niej zawrzeć. Wręcz łopatologicznie postanowiła uświadomić czytelnikowi, że magię można odnaleźć nawet w najbardziej niepozornych miejscach i czasach naszego życia. Istotne jest by nie gonić bezmyślnie za karierą i pieniędzmi. Dość oklepany motyw. Dodajmy do tego tajemniczą sąsiadkę, romantyczny klimat, małe miasteczko i mamy wypisz wymaluj harlequina dla bardziej wymagających. I retrospekcje, i dzień dzisiejszy osnute są wokół fascynacji drugą płcią. Strach i mistyka mają dodać tylko quasi-intelektualnego smaczku.
I to nie tak, że nie wierzę w magię dnia codziennego. Czasami wystarczy uśmiech obcej osoby lub pozornie zwykły splot wydarzeń prowadzący do niezwykłego finału. Projekcja ciał astralnych jest przy tym zbyt pretensjonalna.
Moja ocena: 2.5

Mark Billingham „Uprowadzony”

Mark Billingham, Uprowadzony, G+J, Warszawa 2010, 432 s.

16-letni Luke Mullen był widziany po raz ostatni, jak wsiadał do samochodu ze starszą od siebie kobietą. Nikt nie wie, dlaczego został porwany. Jego ojciec, były nadinspektor policji, wie tylko, że im dłużej trwa śledztwo, tym mniejsze są szanse, że jego syn zostanie odnaleziony żywy.
Rodzice Luke'a otrzymują niepokojące nagranie, na którym on z przerażeniem patrzy, jak ktoś podchodzi do niego ze strzykawką w dłoni. Inspektor Thorne potrafi rozpoznać psychopatę na pierwszy rzut oka. A nagranie na taśmie zmroziło mu krew w żyłach. Wie, że życie chłopca wisi na włosku i że liczy się każda minuta...

Nie lubię opowieści o gangach, mafii, narkotykach i porwaniach. Co prawda nie ma ani gangów, ani mafii w kryminale Billinghama, ale uprowadzenie znajdujemy już nawet w tytule i jest osią, wokół której kręci się cała akcja. A narkotyki też się gdzieś w tle przewijają. Podobnie jak przekupstwo, rasizm, układy i układziki. Londyn ukazany jest niczym wielka kloaka, do której wpadają wszelkie męty społeczne.
Dla przełożonych inspektor Thorne jest niczym cierń w zadku: niezależny, bezkompromisowy i niepoddający się regułom polityki wydziału. Ale właśnie dlatego jest skuteczny, idzie raz wyznaczonym tropem i nie odpuszcza, mimo nacisków.
Nie ma w powieści szalonych pościgów samochodowych, Billingham nie epatuje wiedzą rodem z „Kryminalnych zagadek Las Vegas”. Skupia się raczej na psychice i motywach działania zbrodniarzy. W jego świecie poznanie tajemnic z przeszłości nie oczyszcza i nie prowadzi do szczęśliwego zakończenia. Raz zburzona fasada kłamstw i niedomówień nie prowadzi do cudownego katharsis, raczej pogłębia kryzys i trzeba wiele czasu, by rany się zabliźniły.
Mnie się podobało.
Moja ocena: 4

sobota, 12 października 2013

Virginia C. Andrews „A jeśli ciernie”

Virginia C. Andrews, A jeśli ciernie, Świat Książki, Warszawa 2012, 448 s.

Minęły lata. Cathy po swych małżeńskich perypetiach ma dwóch synów, Jory'ego i Barta. To oni są narratorami trzeciej części cyklu. Cathy i jej ukochany brat Chris żyją obecnie jak mąż i żona. Kobieta nie może mieć więcej dzieci i postanawia adoptować dziewczynkę - Cindy. Z czasem Chris przekonuje się do tego pomysłu. Bart czuje się zaniedbywany przez matkę i zaprzyjaźnia się ze starszą panią, która wprowadziła się do domu obok. Nowa sąsiadka często zaprasza chłopca do siebie na lody i ciasteczka. Także jej służący serdecznie traktuje Barta, a pewnego dnia wręcza mu tajemniczy dziennik. Od tego momentu zachowanie nastolatka, dotąd spokojnego i skrytego, radykalnie się zmienia... Czego dowiedział się z tych zapisków? Dlaczego nagle stał się agresywny? I jakie są prawdziwe intencje starszej pani? Powieść „A jeśli ciernie" dostarczy czytelnikom niejednego dreszczu emocji.

Niestety kolejna część opowieści o Dollangangerach powiela wszystkie błędy „Płatków na wietrze”. Tego się właściwie nie da czytać. Książkę się męczy niczym najnudniejszą z nudnych lekturę!
Historia opowiedziana z punktu widzenia dzieci Cathy miała odświeżyć narrację. Tymczasem jest to opowieść jednostajna i przewidywalna. Postaci są albo czarne, albo białe i do bólu papierowe. Wyskakują przy tym niczym diabeł z pudełka.
Starszy syn Cathy – Jory – jest tyleż prawy, co mdły. Za to młodszy – Bart – zaczyna znajdować w sobie pokłady mściwości i nienawiści. Dręczy wszystko, co wpada mu w ręce. Jego nienawiść i zafascynowanie nigdy niepoznanym pradziadkiem jest wręcz irracjonalna. Natomiast treść tajemniczego dziennika, pod wpływem której jakoby dokonała się w nim przemiana, jest błahym bełkotem mizogina, niewnoszącym nic ciekawego do akcji.
Najbardziej kuriozalne jest natomiast podejście do uczucia łączącego Cathy i Chrisa. Niby każdy się oburza i... na kilku słowach nagany się kończy. Nic nie wynika z poznania tajemnicy rodzeństwa, nie ma żadnych konsekwencji ani prawnych, ani moralnych. Co więcej, Cathy postanawia spisać swoje wspomnienia „dla potomności”, jakby mało jej było, że tylko najbliższe otoczenie wie o jej długotrwałym związku z bratem.
Wszystko to jest bez sensu. Nie polecam.
Moja ocena: 1.5

piątek, 11 października 2013

Virginia C. Andrews „Płatki na wietrze”

Virginia C. Andrews, Płatki na wietrze, Świat Książki, Warszawa 2012, 432 s.

"Płatki na wietrze" są drugą częścią niezwykłej historii rodzeństwa Dollangangerów. Dzieci decydują się na ucieczkę z ponurego poddasza. Cathy, Chris i mała Carrie trafiają do domu doktora Sheffielda, który roztacza nad nimi opiekę. Straszne przejścia nie pozwalają im jednak powrócić do normalnego życia. Pomocy mogą szukać jedynie u znienawidzonej matki.
"Płatki na wietrze" to intrygujące połączenie powieści obyczajowej, psychologicznej, przygodowej oraz thrillera. Sugestywna rzecz o rodzinnej tajemnicy, trudnym wchodzeniu w dorosłość i poszukiwaniu miłości. Pełna emocji podróż do świata bohaterów, którzy walczą o nowe, normalne życie.

Wielkie nieporozumienie! Jakby tę część napisał zupełnie ktoś inny, a dokładniej niezbyt zdolny grafoman. Koszmarne dialogi, płaskie postaci, galop przez kilka lat, jakby Andrews chciała jak najwięcej upchnąć w jedną książkę, a wszystko to nudne straszliwie i chaotyczne.
Narratorką, podobnie jak w „Kwiatach na poddaszu”, jest Cathy i siłą rzeczy na niej skupia się cała uwaga. Przebieg jej kariery każe nam śledzić Andrews, jej nieudanych związków i jej zemsty. Po drodze Cathy rodzi dwoje dzieci. Na losy Chrisa i Carrie autorka chyba nie miała pomysłów, bo opisani są powierzchownie, po łebkach. Chris stracił całą werwę, jaką posiadał w „Kwiatach...”, stał się zakochanym kołkiem. A Carrie? Z Carrie stało się to, co zawsze czynią autorzy, gdy nie wiedzą, jak poprowadzić postać. A szkoda, bo właśnie o osamotnionej bliźniaczce można było napisać wiele. I to ciekawie.
Cathy wykreowana jest na femme fatale. Łamie serca właściwie wszystkich mężczyzn jacy stają na jej drodze. Najpierw jest to aż nieprawdopodobne, z czasem staje się nudne. Podobnie jak nudnie opisana jest kariera Cathy jako wielkiej baletnicy. Andrews sili się na obrazowe opisy, ale co z tego, skoro muzyki i ruchów baletowych po prostu nie umie opisywać!
Ta książka jest słaba i należy ją omijać szerokim łukiem.
Moja ocena: 1.5

Virginia C. Andrews „Kwiaty na poddaszu”

Virginia C. Andrews, Kwiaty na poddaszu, Świat Książki, Warszawa 2012, 384 s.

Wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości.
Szczęśliwą z pozoru rodzinę Dollangangerów spotyka tragedia - w wypadku samochodowym ginie ojciec. Matka z czwórką dzieci zostaje bez środków do życia i wraca do swego rodzinnego domu. Niezwykle bogaci rodzice mieszkający w ogromnej posiadłości, wyrzekli się córki z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, a narodzone z tego związku dzieci uważają za przeklęte. W tajemnicy przed dziadkiem rodzeństwo zostaje umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie opuszcza. Dzieci żyją w ciągłym strachu, a odkrycie, jakiego dokonuje najstarszy brat, stawia rodzeństwo w obliczu nieuniknionej katastrofy.

Powieść Andrews czytałam po raz pierwszy bardzo dawno temu, ale chcąc przeczytać „A jeśli ciernie”, postanowiłam odnowić znajomość z rodziną Dollangangerów.
„Kwiaty na poddaszu” nic nie straciły na swej okropności pomimo upływu tylu lat od pierwszego czytania. Zamknięcie dzieci na poddaszu już samo w sobie jest czymś strasznym, ale odizolowanie od świata czterolatków zakrawa na okrucieństwo nie do opisania.
Klaustrofobia tchnie z każdej z kilkuset stron. Podobnie smutek, strach i zawstydzenie. Andrews wprost fenomenalnie operuje emocjami. Chociaż powtarzałam sobie, że to przecież tylko fikcja literacka, że nie dzieje się to naprawdę, strach wciąż mi towarzyszył.
Dzieci zredukowane do istot zawadzających, niepotrzebnych, stale karmione obietnicami i ogarnięte tęsknotą za życiem, jakie pamiętały sprzed zamknięcia. Są wystawione poza nawias nowego życia swej matki, która dzień po dniu staje się im coraz bardziej obca.
Nie nazwałabym „Kwiatów na poddaszu” po prostu czytadłem, aczkolwiek i do powieści psychologicznej nieco im brakuje. Niestety postaci zarysowane są zbyt płytko i zbyt jednoznacznie, autorka nie zgłębia się w ich psychice. Motywy ich działania są wyłożone niemalże łopatologicznie, jak to w czytadłach bywa. Ale to już marudzenie moje, bo mimo wszystko książka jest przednia. 
Moja ocena: 4.5

Candace Bushnell „Seks w wielkim mieście”

Candance Bushnell, Seks w wielkim mieście, Rebis, Poznań 2003, 304 s.

Światowy bestseller na podstawie którego zrealizowano serial "Jak upolować mężczyznę czyli Seks w wielkim mieście".
Dobieranie się w pary nie jest łatwe. W tej błyskotliwej i złośliwie dowcipnej książce Candace Bushnell znakomicie opisała świat singli rozpaczliwie szukających swojej wymarzonej drugiej połowy. Carrie Bradshaw, jej główna bohaterka, to bliska krewna Bridget Jones i Ally McBeal. Mimo że jest bardziej perwersyjna, podobnie jak one w głębi duszy pozostaje niepoprawną romantyczką szukającą swego księcia z bajki.
Autorka w latach dziewięćdziesiątych publikowała felietony w "New York Observer", To właśnie doświadczenia z tamtego okresu przyczyniły się do powstania tej powieści, która odniosła niekwestionowany sukces niemal na całym świecie.

Obejrzałam kiedyś ze dwa odcinki „Seksu w wielkim mieście” i darowałam sobie. Nie moja bajka, nie mój styl. Książkę Candance Bushnell omijałam w bibliotece szerokim łukiem, w końcu jednak, na bibliotecznej wyprzedaży kupiłam za 1 zł (słownie: złotówkę). A skoro kupiłam, to należało przekonać się skąd ta fenomenalna popularność.
I... nadal nie wiem.
Książka jest niespójna, czyta się ją jak kompilację naprędce złożonych losowo felietonów pani Bushnell. Głównym tematem jest facet, szukanie faceta, opowieści facetów, kompleksy facetów i wszystko to widziane oczyma wyzwolonych singielek. Jest to książka bezbrzeżnie smutna i przygnębiająca, a przy tym zadziwiająco płytka. Wszystko kręci się tylko i wyłącznie wokół wyglądu i tego, co inni powiedzą. Facet wstydzący się związku z mądrą, ale niebędącą pięknością kobietą. Matki ogarnięte obsesją na punkcie swoich dzieci, gdzie po drodze zagubiły miłość do nich. Młodziutkie dziewczyny już znudzone życiem.
To jest wizja bardzo samolubnego i w gruncie rzeczy bardzo samotnego społeczeństwa. Nowojorczycy, a dokładniej mieszkańcy Manhattanu jawią się jako egoistyczne dupki bez polotu. Mogę przeżyć bez czytania o tym i mogę przeżyć bez dalszych książek pani Bushnell i jej krypto opowieści o znanym reżyserze Roque’u, który nakręcił film „The Monkees”.
Moja ocena: 1

Olof Lagercrantz „August Strindberg”

Olof Lagercrantz, August Strindberg, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, 362 s.

Nie wiem jak inni, ale ja lubię sięgać po dobrze napisane biografie. Będąc młodą przeczytałam kilka dramatów Strindberga. Kiedy w antykwariacie wpadła mi książka Lagercrantza, kupiłam ją nie zastanawiając się wiele. Aż wstyd się przyznać, ale musiało minąć bez mała dwadzieścia lat, żebym książkę przeczytała.
Strindberg postrzegany jest jako człowiek ponury. Rzecz ma się jednak nieco inaczej. Po przeczytaniu (bardzo dobrej zresztą) biografii pióra Lagercrantza, Strindberg jawi się jako człowiek popędliwy, targany wątpliwościami i namiętnościami. Co ciekawe, Lagercrantz już w jednym z początkowych rozdziałów pisze, iż Strindberg lubował się w przesadzie językowej. Wręcz nadużywał na przykład słowa „samobójstwo”, szafował nim na prawo i lewo. Autor biografii pisze, że „w leksykonie Strindberga powinno się (...) słowo samobójstwo przekładać raczej jako «silne wzburzenie».” Zrozumiałam, co miał na myśli, w miarę czytania książki. Gdyby pisarz zabijał się ilekroć o tym pisał, musiałby mieć kilkaset żyć.
W życiu Strindberga nie zabrakło skandali związanych ze zbyt odważnymi jak na owe czasy myślami umieszczanymi w utworach. Nie zabrakło też namiętności. Do pierwszego małżeństwa Strindberga doszło w zgoła nie wiktoriańskim stylu! Ciekawych odsyłam do książki Lagercrantza. Inną namiętnością Strindberga była przyroda, którą wielbił o wiele bardziej niż swoją rodzinę.
Na koniec należy dodać, że bardzo dobrze opisane są w biografii nie tylko przeżycia prywatne Szweda, ale również okoliczności powstania wszelkich jego dramatów, powieści, nowel i wierszy. I... obrazów, bo i w taki sposób Strindberg starał się wyrażać swoją pasję twórczą.
Lagercrantz jest drobiazgowy i szczegółowy, ale nie nudny. Jeśli komuś podobały się „Panna Julia”, „Do Damaszku”, „Miłość dziewcząt” i chce dowiedzieć się więcej o procesie twórczym pisarza – jest to biografia niezastąpiona.
Moja ocena: 5


czwartek, 10 października 2013

Kathy Lette „Radość w zarodku”

Kathy Lette, Radość w zarodku, Zysk i S-ka, Poznań 2003, 277 s.

Dla nowego mężczyzny swojego życia Madeleine gotowa jest poświęcić wszystko. Alexander, król telewizyjnej dżungli, jest mistrzem w uprawianiu samochodowej miłości na najwyższym biegu, choć najczulej hołubi sam siebie. Zanim jednak Madeleine odkryje, że jej bohater to kolos na glinianych nogach, test ciążowy wykaże, że... wpadła. Czy Alexander stanie na wysokości zadania?

„Daily Mail” zachwalał prozę Lette jako dostarczającą mnóstwa radości, szczerą do bólu, prezentującą humor inteligentny, przyprawiony smakowitą pikanterią. Dałam się złapać na ten „inteligentny humor”. Niestety.
Książka jest napisana sprawnie, ale główna bohaterka jest jeszcze bardziej naiwna niż Bridget Jones. Prezentuje zaś humor nie tyle inteligentny, co rodem z antypodów, a zatem dla mnie zupełnie niezrozumiały. Inteligentny humor acz nieco surrealistyczny prezentowała w swych wczesnych kryminałkach Joanna Chmielewska, tymczasem z „Radości w zarodku” wieje nudą. Ironiczne spojrzenie na „wyższe sfery” Londynu jest może i trafne, ale zobrazowane bez polotu i lekkości pióra, co czyni powieść gliniastym zakalcem. A ja nie lubię zakalców. Podobnie wtórne i tylko z założenia dowcipne są opisy kolejnych faz porodu. Że boli? Że faceci tego nie pojmują? Znane i oklepane.
Poza tym, ile można czytać o wiarołomnych facetach i kobietach, które wierzą, że są w stanie ich zmienić? Że facet zmieni dla nich swoje przyzwyczajenia, zostawi żonę, środowisko, w które wrósł i tak dalej i bez końca. No ludzie, za stara jestem, żeby wierzyć w takie bujdy.
I to tyle, jeśli chodzi o „Radość w zarodku”. Radość poczułam skończywszy książkę z poczuciem, że koniec marnowania cennych wieczornych chwil na taki chłam.
Moja ocena: 1.5

środa, 9 października 2013

John Irving „Ostatnia noc w Twisted River”

John Irving, Ostatnia noc w Twisted River, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, 
576 s.

New Hampshire, rok 1954. Spławianie drewna powoli staje się przeżytkiem. W podupadającej osadzie Twisted River kucharz o trudnym do wymówienia nazwisku Dominic Baciagalupo prowadzi stołówkę dla robotników z tartaku. Niefortunna pomyłka jego dwunastoletniego syna Danny`ego wyzwala lawinę zdarzeń, które na zawsze odmienią jego życie. Zmuszeni do ucieczki, ojciec i syn rozpoczynają pięćdziesięcioletnią podróż w poszukiwaniu szczęścia i utraconej tożsamości. Przeszłość, która nie daje o sobie łatwo zapomnieć, rzuca ich z miejsca na miejsce, zaś próby odbudowania normalnego życia skupiają się wokół kulinarnych poczynań Dominika i kariery literackiej Danny’ego. Czy kiedykolwiek uda im się odzyskać spokój i znaleźć to, czego szukają?

Wyczuwam zmęczenie materiału u Johna Irvinga. Daleko tej powieści do „Hotelu New Hampshire”, „Świata według Garpa” czy chociażby „Jednorocznej wdowy”. Za to do znudzenia mamy powracające stare motywy: półsierota, szkoła w Exeter, dziwaczny wypadek, autobiograficzne wątki, zapasy, obawa o dzieci... Chwilami zastanawiałam się, czy pan Irving nie zapragnął napisać powieści o Garpie XXI wieku, tak silne były odniesienia do niewątpliwie najpopularniejszej książki pisarza. To znowu zastanawiałam się, czy aby nie pomyliłam książek i nie sięgnęłam po „Regulamin tłoczni win”.
Były też chwile, że czułam się tak, jakbym czytała prozę Stevena Kinga.
Wymęczyła mnie lektura „Ostatniej nocy...”. Bo niby powtórzenia i długie partie nudy, a odłożyć na długo nie potrafiłam. Gdzieś ten talent Irvinga z bólem, bo z bólem, ale się przebijał i tak to trwało prawie dwa tygodnie, niespotykanie długo, jak na powieść, do tego Irvinga.
Jeśli „Ostatnia noc w Twisted River” jest pierwszym spotkaniem z Irvingiem, może się podobać. Natomiast dla weteranów twórczości tego pana – niekoniecznie. Nawet bardzo niekoniecznie.
Moja ocena: 2.5

* * *

Irving John; Ostatnia noc w Twisted River;
Broń wydzielała obcy zapach, może oleju lub zabrudzonego olejem skórzanego pokrowca, lecz było w nim coś jeszcze, coś naprawdę obcego. Może właśnie tak pachniała śmierć, gdyż strzelby mają za zadanie tylko jedno: zabijać.

Irving John; Ostatnia noc w Twisted River;
Każda książka kryje elementy poniekąd dla pisarza drażliwe; co oczywiste, dotyczą one pewnych kwestii z jego sfery prywatnej, które zdecydowanie wolałby przemilczeć.
Czy nie wystarczyło, że Danny dołożył wszelkich starań, by zdystansować się od wymiaru osobistego historii? Tu coś dodał, tam wyolbrzymił, naciągając fabułę do granic wiarygodności: jego bohaterom przytrafiają się straszne rzeczy, a bohaterowie ci są kompletni w każdym calu. („Tak zwani prawdziwi ludzie nigdy nie są tak kompletni jak postaci od początku do końca zmyślone”, powtarzał nie raz).

Irving John; Ostatnia noc w Twisted River;
Żyjąc wystarczająco długo, stajemy się karykaturami samych siebie.