wtorek, 29 października 2013

Henry James „Opowiadania nowojorskie”

Henry James, Opowiadania nowojorskie, W.A.B., Warszawa 2012, 573 s.

Nowy Jork z przełomu XIX i XX wieku. Dziewięć opowiadań. Humorystyczny opis podróży dwóch młodych Anglików za ocean; historia pewnego arcydzieła, które ujawnia niewygodną prawdę o sportretowanej damie; impresje starej panny obserwującej kłopoty bogatej kuzynki; dzieje nieszczęśliwej miłości Catherine z „Placu Waszyngtona”... Konwenanse i intrygi, wieloznaczne motywacje, chciwość i hipokryzja, rozczarowania i wyrzeczenia. James rejestruje grę drobnych gestów i jak zwykle okazuje się mistrzem najsubtelniejszej ironii.

Dziś już nikt tak nie pisze. A szkoda, bo Henry James ukazywał złożoność psychologiczną swych bohaterów nie tylko bardzo wnikliwie, ale i w niezwykłym, chwilami sarkastycznym, to znowu dowcipnym czy po prostu realistycznym stylu. Czytając współczesne książki, uderza płytkość psychiki bohaterów. Ba! Nawet opisy ich fizyczności trącą banałem. Liczy się akcja, ruch, wieczne zmiany. Tymczasem Henry James wprowadza czytelnika w świat pozornie statyczny. Dodatkowo w opowiadaniach ogranicza ilość bohaterów do minimum, skupiając się na ich przeżyciach i odczuwaniu.
„Opowiadania nowojorskie” są dość osobliwym zbiorem. Może i łączy je miasto nad rzeką Hudson, ale chwilami jest to wielce umowne, jak na przykład w „Epizodzie międzynarodowym”. Bohaterowie – dwaj angielscy dżentelmeni chociaż przybywają do Nowego Jorku („uzbrojeni jedynie w prestiż narodowy i wdzięk osobisty”), rychło przeprowadzają się do Newport, gdzie na wilegiaturze są najpierwsze rodziny miasta. Potem James przenosi nas do Londynu.
„Epizod międzynarodowy” obnaża całe zadęcie i zadufanie w siebie angielskiej arystokracji, James z sarkazmem opisuje zachowanie lorda Lambetha i Percy’ego Beaumonta, którzy zjawiając się w Nowym Świecie, postrzegają go zrazu jako dzicz zupełną (gdzie może nawet nie znajdą miejsca, w którym mogliby się wykąpać po podróży). Mimowolne wywyższanie się przy dość mikrej inteligencji i równie niewielkim intelektualnym obyciu są tym bardziej widoczne, kiedy Lambeth i Beaumont spotykają znajome Amerykanki na swoim terenie.
Z kolei „Historia pewnego arcydzieła” trąci Wilde’owskim „Portretem Doriana Graya”, tyle że bez nadprzyrodzonych inklinacji. Jamesowi wystarczy sama psychika, by ukazać jak bardzo gramy w życiu codziennym, byleby tylko osiągnąć wytyczony cel. Jak staramy się ukryć grzeszki przeszłości i błyszczeć fałszywą pozłotą niewinności.
Na granicy niesamowitości balansuje „Niezły narożnik”, gdzie powracający do Nowego Jorku po ponad trzydziestu latach nieobecności Spencer Brydon odczuwa w opuszczonym rodzinnym domu czyjąś obecność. Złowieszczą obecność.
Najdłuższym opowiadaniem jest „Plac Waszyngtona”. Niby przez ponad sto siedemdziesiąt stron nie dzieje się nic szczególnego: ot, córka chce wyjść za młodzieńca, który nie podoba się ojcu, ale jest to napisane tak wnikliwym językiem, bohaterowie i pierwszoplanowi, i ci usuwający się bardziej w cień, są nakreśleni wyraziście, nieraz dowcipnie i kwieciście. „[Lavinia Penniman] została z niczym, wyjąwszy wspomnienie kwiatów wymowy pana Pennimana, których nieuchwytna woń unosiła się wokół jej własnych rozmów.” Kilka stron dalej czytamy znowu o tej niewieście: „... żywiła namiętność do małych tajemnic i sekretów, zresztą namiętność bardzo niewinną, gdyż z tych sekretów, jak dotychczas, miała tyle pożytku, co ze zgniłych jaj.” I jakkolwiek pani Penniman nie jest postacią główną, to właśnie jej postępowanie odciska piętno na uczuciach tak młodej Catherine, jak i jej konkurenta. Co tu ukrywać, głupota i bezmyślność wdowy doprowadzają do takiego, a nie innego końca.
„Impresje kuzynki” nazwane przez autora przedmowy, Colma Tóibína, jednym z najsłabszych i najbardziej rozwlekłych utworów, są moim skromnym zdaniem bardzo dobrze nakreślonym obrazem kobiety obdarzonej nie tylko inteligencją, ale i dużą dozą autoironii.
Podobnie rzecz się ma z pozostałymi opowiadaniami. Są perełkami krótkiego stylu, ukazują cały artyzm Henry’ego Jamesa jako obserwatora otaczających go ludzi. Co prawda wyczuwa się, iż traktuje chwilami jako osoby wiarołomne i nieszczere, to przecież są i bohaterki skromne, uparte i starające się dotrzymać kroku mężczyznom. Bajecznie się to czyta, jakbyśmy przenieśli się do Nowego Jorku przełomu XIX i XX wieku.
I tylko przedmowa, o której już wspomniałam, jest tragicznie zła. Zdradza wszystkie wątki i zakończenia, Tóibín stara się dokonać analizy, ku której nie ma predyspozycji intelektualnych. Śmiało można opuścić kilkadziesiąt stron analizy literackiej dla laików, bo nie wnosi nic ciekawego w późniejszą lekturę, odwrotnie: psuje przyjemność z czytania.
Moja ocena: 5

* * *

James Henry; Niezwykły przypadek;
Często mówi się, że obok wielkiej radości najbardziej figlarnym stanem ducha jest tylko wielka rozpacz.

James Henry; Stałość Crawforda;
- Mężczyzna powinien żenić się tylko w obronie własnej, tak jak Luter został protestantem. Powinien zaczekać, aż zostanie postawiony pod ścianą.

James Henry; Plac Waszyngtona;
... dzień, kiedy człowiek zaczyna udawać, to niewątpliwie ważna data.

James Henry; Impresje kuzynki;
... zapytał, dlaczego nie spróbuję malować ludzi. Jakich ludzi? Z Piątej Alei? Są jeszcze mniej malowniczy niż ich domy. Ci z Szóstej Alei nie są w niczym lepsi, ani ci z Czwartej lub Trzeciej, ani z Siódmej lub Ósmej. Dobry Boże, co za nazewnictwo! Miasto Nowy Jork przypomina długie dodawanie, a ulice – kolumny liczb.

James Henry; Krepowa Cornelia;
Zawsze czuł tę niezbywalną obecność – co więcej, odczuwał potrzebę, która w żadnym punkcie nie kłóciła się z jego łagodnym zwyczajem, by nie powiedzieć subtelną sztuką, przeciągania tego, co mu zostało z młodości; rozsmarowywania cienko i oszczędnie resztek owego najbardziej wybornego dżemu, jaki został w kredensie umysłu, na końcówce kromki życia, wciąż jeszcze dość grubej, by to wytrzymać; innymi słowy, przesuwania granic istotnych oznak melancholii wciąż odrobinę dalej, w dużym stopniu tak, jak niekiedy w nocy przesuwa się ukradkiem parkan posiadłości czy słupy graniczne.

James Henry; Runda wizyt;
Wyraźnie taka miała być melodia przyszłości – że jeśli ludzie będą dostatecznie bogaci, dostatecznie umeblowani, dostatecznie wykarmieni, wyćwiczeni, higieniczni i wymanikiurowani, dostatecznie wyszkoleni, wylansowani i „wiedzący”, dostatecznie avertis, jak to obecnie określano w Paryżu, to za grzeczność wystarczy im przyjąć rozbawiony, ironiczny stosunek do tych, którzy są mniej wtajemniczeni. Za  j e g o  czasów, gdy był młody, a nawet w tylko trochę mniej średnim wieku, najlepsze maniery polegały na jak największej życzliwości , największa zaś życzliwość sprowadzała się zazwyczaj do sztuki niepodkreślania swej luksusowej inności, a nawet do ukrywania – jeśli nie przez zwykłą przyzwoitość, to ze względów czysto ludzkich – przynajmniej części swego przemożnie zajadłego dążenia, aby wiedzieć „co w trawie piszczy”.

Zdjęcia dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku ze strony: http://ephemeralnewyork.wordpress.com/
Zdjęcie ze spotkania klubu - moje


1 komentarz:

  1. Też mam często wrażenie, że te najlepsze książki zostały już napisane :/ Przedmowę można przeczytać po skończeniu głównej lektury, tak pewnie zrobię, dzięki za sugestie :)

    OdpowiedzUsuń