Joanne Harris, Jeżynowe wino, Prószyński i S-ka, Warszawa
2004, 448 s.

Skoro trupy mogą snuć opowieść (vide Kallentoft), to
dlaczego nie kwaśne wino owocowe? Zabieg literacki dobry jak każdy inny.
Dodatkowo zachęciła mnie do czytania koleżanka.
I po raz kolejny przekonałam się, że mój gust jest jakiś
dziwny. Bo opowieść Harris podobała mi się średnio. Mordowałam książkę,
ziewałam nad nią, przysypiałam nawet. Mistyka wykreowana przez Harris była
mistyką tworzoną „na siłę”, wepchniętą w środek robotniczego zakątka Anglii lub
winnic Francji. Po przeczytaniu powieści nie wiedziałam czy mi się podobała,
czy nie. Stwierdziłam, że moja decyzja musi się odleżeć. Niczym wino.
Minął ponad rok od przeczytania i nie ukrywam, że czasami
wracałam myślą do książki Harris. Wydaje mi się, że wiem, co chciała w niej
zawrzeć. Wręcz łopatologicznie postanowiła uświadomić czytelnikowi, że magię
można odnaleźć nawet w najbardziej niepozornych miejscach i czasach naszego
życia. Istotne jest by nie gonić bezmyślnie za karierą i pieniędzmi. Dość
oklepany motyw. Dodajmy do tego tajemniczą sąsiadkę, romantyczny klimat, małe
miasteczko i mamy wypisz wymaluj harlequina dla bardziej wymagających. I
retrospekcje, i dzień dzisiejszy osnute są wokół fascynacji drugą płcią. Strach
i mistyka mają dodać tylko quasi-intelektualnego smaczku.
I to nie tak, że nie wierzę w magię dnia codziennego.
Czasami wystarczy uśmiech obcej osoby lub pozornie zwykły splot wydarzeń prowadzący
do niezwykłego finału. Projekcja ciał astralnych jest przy tym zbyt
pretensjonalna.
Moja ocena: 2.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz