środa, 16 października 2013

„Historia życia prywatnego. Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego”, pod red. Paula Veyne’a

Historia życia prywatnego, pod red. Philippe’a Ariésa, Georges’a Duby’ego, t. 1, Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego, pod red. Paula Veyne’a, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2005, 712 s.

Jak żyli nasi przodkowie – nie tylko ci „wielcy”: królowie, wodzowie, wybitni twórcy kultury i nauki – ale zwykli „zjadacze chleba”, o których nie wspominają żadne podręczniki i o których nie mówią nauczyciele na lekcjach? Co czuli, jak się zachowywali, czym były dla nich dzieciństwo, małżeństwo, śmierć, jak wyglądał ich dom, gdzie spędzali wolny czas, jakimi przedmiotami się otaczali? Historia życia prywatnego próbuje odkryć przed nami wewnętrzny, indywidualny, intymny świat człowieka.
Pozycja ta przeznaczona jest zarówno dla profesjonalistów (m.in. historyków kultury, socjologów), jak i dla szerokiego grona czytelników.

Zacznijmy od tego, że nie jest to typowa monografia historyczna. Nie ma w niej układu chronologicznego. W książce znajdują się eseje dotyczące ram ukazanego w tytule okresu, lecz sama tematyka poruszana przez autorów chwilami daleka jest od historycznej. Wydaje się, że lepiej orientowałby się w gąszczu podawanych terminów antropolog kultury lub socjolog, niż historyk poszukujący wiadomości na temat tego, jak żyli nasi przodkowie. Pomimo tego książkę czyta się dość szybko, primo: marginesy zewnętrzne są imponująco szerokie, secundo: równie imponujący jest materiał fotograficzny. Niestety zdjęcia są czarno-białe, co może sprawdza się w przypadku planów rzymskich willi, ale już fotografie ruin czy reprodukcje obrazów zlewają się w jedną szarą plamę.
Różne autorstwo wpływa również na rytm czytania. Jedni piszą bardziej zrozumiale, inni silą się na intelektualizm.
Paul Veyne jest autorem pierwszego tekstu: „Cesarstwo Rzymskie”. Dużo tam odniesień do socjologii, o wiele mniej do historii. Najistotniejsze wydały mi się dwie myśli autora, które w sumie idealnie podsumowały okres Cesarstwa: „Po czym poznawało się miasto? Po obecności próżniaczej klasy, klasy notabli. Próżniactwo było podstawowym elementem ich «życia prywatnego», a starożytność była epoką nieróbstwa poczytywanego za zasługę.” Drugą myślą było to, że pogaństwo sparaliżowane było zakazami, tylko libertyni zaś uprawiali miłość przed zmrokiem, nie zadbawszy o ciemność i rozebrawszy swą partnerkę do naga.
Czytając esej „Zmierzch starożytności” Petera Browna, wydawało mi się, że przedzieram się przez intelektualny bełkot i pewnie tak by zostało, gdyby nie fakt, że chciałam w kilka miesięcy później odnaleźć wzmiankę o Teodorze, żonie Justyniana, która swego czasu trudniła się profesją striptizerki. Zanim odnalazłam interesujący mnie fragment, tekst Browna mnie wchłonął. Interesujące były jego odniesienia do tego, jak w owym czasie traktowano nagość – w sumie cały czas pokutuje w nas wiktoriańska wizja społeczeństwa i czasami ciężko jest przebić się przez stereotyp wiecznie zasłanianego ciała, skoro wciąż nam wmawiano, że kobiety nie pokazywały nóg, nie pokazywały piersi etc. Cóż, u schyłku starożytności ludzie wykazywali brak skrępowania ogólnie obowiązującymi zasadami wstydliwości seksualnej. Nagość była nieunikniona w łaźni, nadzy byli atleci, zaś nagość kobiety wstydliwa była tylko z punktu widzenia nieodpowiednich okoliczności (czyli tego, o czym wspominał już Veyne). Kobiety traktowano jako istoty bez znaczenia, a emancypacja wyższych sfer Cesarstwa była pozorna, dozwolona do chwili, dopóki nie miała wpływu na „poważną” męską politykę.
W judaizmie małżeństwo było kryterium mądrości, gminy chrześcijańskie wyznawały kierunek przeciwny – wysokie stanowiska mogły być sprawowane tylko przy praktykowaniu celibatu, który ogólnie praktykowany był w dojrzałym wieku, a później dosłownie narzucony kapłanom, którzy ukończyli trzydziesty rok życia. Tym samym chrześcijaństwo postawiło pod znakiem zapytania istotę małżeństwa, seksu i różnicy płci.
Michel Rouche zabłysnął tekstem o tytule „Wczesne średniowiecze”, będącym najbardziej historycznym esejem w książce. Skupia się przede wszystkim na czasach merowińskich. Przy okazji podaje „jeśli chodzi o szacowne tytuły konetabla i marszałka, nie zapominajmy, że wówczas znaczyły one tyle, co „odpowiedzialny za stajnię" i „koniuszy" (comes stabuli i maris kalk). Jednym słowem, były to dwa dzielne draby - stajenny i kowal, niezbędni w każdej podróży”. Inną ciekawostką jest to, że „żarłoczność Galów była już słynna w epoce Akwitańczyka Sulpicjusza Sewera, w IV w. Pod wpływem Germanów jeszcze wzrosła. Frankowie wymyślili podawaną na rozpoczęcie posiłku zupę - bulion mięsny, w którym moczyło się chleb. Chilperyk, aby ugłaskać Grzegorza z Tours, który nazwał go Neronem i Herodem tamtych czasów, podał mu zupę bardziej wyszukaną od codziennej, z dodatkiem drobiu oraz groszku.” Rouche sporo pisze o jedzeniu i tak na przykład „często dania skrapiano garum - słoną przyprawą uzyskiwaną poprzez macerację wnętrzności skumbrii i jesiotra w roztworze soli z ostrygami. Był to odpowiednik dzisiejszego nuoc-mam, rybnego sosu wietnamskiego.”
Kobiety oczywiście stanowiły tę część społeczeństwa, która odpowiedzialna była za wszelkie nieszczęścia ówczesnego świata, podlegały siłom piekielnym i mrocznym. Ponownie cytując Rouche’a: „Dla wielu kobieta pozostawała tajemnicą, raz cudowną, raz złowieszczą, źródłem szczęścia i nieszczęścia, uosobieniem nietykalnej czystości, lecz i destruktywnej nieczystości. Aby ukoić niepokój i obłaskawić bogów, podawano młodym parom kubek miodu, alkoholu uzyskiwanego z fermentacji miodu pszczelego. Ten środek uspokajający i równocześnie oszałamiający, ten napój antymiłosny, zarazem silny i subtelny, miał im dodawać odwagi w przenikaniu tajemnic ciała. Stąd bierze początek jakże udane określenie «miesiąca miodowego»”, mało to romantyczne, nieprawdaż?
Z kolei Yvon Thébert pisze o „Życiu prywatnym i architekturze mieszkalnej w Afryce rzymskiej”. Domy w prowincji afrykańskiej uznał za reprezentatywne dla tamtej epoki. Przede wszystkim było w nich bardzo zimno, miały mało szyb i brakowało w nich kominków i pieców. Znajdowały się tam również zbiorowe latryny. Domy rzymskie charakteryzowały się małą ilością sprzętów: łóżka, stoliki, szafki, krzesła, szafy ścienne – wszystko to przypominało współczesne meble ogrodowe. Największym luksusem była bezużyteczna przestrzeń. Skromny mieszczanin zamieszkiwał domek o powierzchni 100 metrów kwadratowych, gdzie znajdowała się kuchni i trzy pokoje na obrzeżach patio.
W mieście Volubilis przeciętne domy miały powierzchnię 500 metrów kwadratowych, jedynie Dom Orfeusza mieścił się na 2000 metrów kwadratowych, co wynikało ze skomasowania kilku posiadłości. W mieście Cuicul Dom Europy miał 1400 metrów kwadratowych, co również wynikało z połączenia kilku posesji.
Charakterystyczne dla ówczesnych domów były podziemne piętra. Centrum zamożnych domów stanowił perystyl (dziedziniec pod gołym niebem) mający od 350 do 500, czasem nawet 600 metrów kwadratowych. Właśnie zdjęcia z Cuicul i Volubilis chociaż ukazujące zachowane ruiny, mozaiki czy podziemne piętra, są rozczarowująco nieczytelne.
Ostatni esej jest autorstwa Évelyne Patlagean i traktuje o „Bizancjum X-XI wieku”.
W sumie nie jest to lektura do poduszki, chociaż jako takową ją traktowałam, ale ja jestem dziwna. I mnie się podobało.
Moja ocena: 5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz