poniedziałek, 29 lutego 2016

Lisa Gardner „Złap mnie”

Lisa Gardner, Złap mnie, Sonia Draga, Katowice 2014, 416 s.

D.D.Waren, wyszczekaną panią sierżant bostońskiej policji, ciężko czymś zaskoczyć. Jednak prośba kobiety, która obserwowała policjantkę podczas ostatniego wezwania, jest dla D.D. niemałym szokiem. Charlene Grant wierzy bowiem, że za cztery dni zostanie zamordowana. Chce, by to najlepsza bostońska detektyw zajęła się dochodzeniem w sprawie jej śmierci.
Charlie opowiada mrożącą krew w żyłach historię. Jej dwie najlepsze przyjaciółki z czasów dzieciństwa zginęły rok po roku 21 stycznia o 8 wieczorem. Charlie, ostatnia z paczki, odlicza godziny do śmierci i nie zamierza się poddać bez walki. Dziewczyna jest wysportowana, zna sztuki walki, doskonale strzela. Nie będzie więc łatwym przeciwnikiem. D.D. ma jednak niejasne przeczucie, że młoda kobieta coś przed nią ukrywa…

To jest Lisa Gardner jaką lubię: mroczna, logiczna, bez harlequinowskich wstawek. Są za to znajomi z innych powieści i nie D.D. Warren mam tu na myśli.
Akcja nabiera tempa już od samego początku. Szajbnięta matka owładnięta manią kaleczenia córek i słysząca głosy. I tragedia, która odbije się na całym dalszym życiu jednej z bohaterek – Charlene Grant – przekonanej, że oto nadszedł czas śmierci. „Przecież wszyscy kiedyś umrzemy, prawda?” – słyszała to wystarczająco często w przeszłości, ale teraz nie chce się poddać, nie chce być bezwolną ofiarą. Z drugiej strony, czy aby na pewno Charlene Grant jest ofiarą? Ktoś zabija pedofilów i wydaje się, że właśnie wszystkie tropy prowadzą do niepozornej dziewczyny pracującej jako dyspozytorka.
Ale jak to u późniejszej Gardner – nic nie jest oczywiste, za to na pewno liczy się przeszłość, która odkrywana stopniowo okazuje się jeszcze bardziej posępna niż mogłoby to wynikać z początkowych scen „Złap mnie”. W ogóle Boston widziany oczyma Gardner nie jest miejscem łatwym do życia: rozboje, przemoc domowa, zabójstwa i tak dalej i bez końca. Miasto opanowane przez wyuczoną bezradność z jednej strony i pedofilskie zapędy zboczeńców z drugiej. A jest przecież i sprawa Charlene Grant, jej mglista przeszłość, której dziewczyna nie potrafi sobie przypomnieć, a która zwala się na nią z całym hukiem wodospadu tuż przed wyznaczoną datą.
Jest również w „Złap mnie” problem tego, jak bardzo można ingerować w pomoc komuś i czy przy pewnych wyborach rzeczywiście wybiera się mniejsze zło? Nie jestem na sto procent pewna, czy ja zachowałabym się inaczej, ale chcę wierzyć, że tak, że nie poszłabym po linii najmniejszego oporu i uległa groźbom osoby o przetrąconym umyśle, nie zastanawiając się nad sobą, ale nad dobrem dziecka.
W każdym razie, „Złap mnie” to zdecydowanie jedna z lepszych książek Gardner.
Moja ocena: 5

niedziela, 28 lutego 2016

Jaume Cabré „Głosy Pamano”

Jaume Cabré, Głosy Pamano, Marginesy, Warszawa 2014, 656 s.

Tina, zafascynowana fotografią spokojna nauczycielka, która pracuje w Sort, robi zdjęcie starej szkoły w Torenie tuż przed jej wyburzeniem. Jedno proste kliknięcie i gotowe. Strona po stronie czytelnik odkrywa konsekwencje tego pozornie trywialnego gestu, a przed jego wzrokiem rozciąga się szeroka panorama wspomnień i przekłamań o wydarzeniach, których bohaterami są falangiści i partyzanci, dranie i ludzie przyzwoici, a także ci zwyczajni, żyjący w trudnych, okrutnych czasach. W Pirenejach, w Pallars, regionie potraktowanym przez wojsko generała Franco z niespotykanym bestialstwem, ściera się moralna podłość frankizmu z bohaterstwem i tchórzostwem indywidualnym i grupowym tuż po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej.

Pewnych autorów należy poznawać chronologicznie i Jaume Cabré zdecydowanie do takich należy. Może gdybym najpierw przeczytała „Głosy Pamano” życzliwiej odniosłabym się do „Wyznaję” z jego dziwacznym sposobem narracji i rozmachem nie do końca poprzedzonym wnikliwymi badaniami historycznymi.
„Głosy Pamano” są bardziej kameralne, obejmują niewielki w sumie obszar geograficzny – północno-wschodnią Hiszpanię pod rządami Francisco Franco. Cabré zaczyna właściwą opowieść od fotografii starej szkoły w Torenie i nagle się okazuje, że budynek skrywa więcej niż można by przypuszczać, a bohaterowie sprzed kilkudziesięciu lat nie są jednoznacznie biali czy czarni. Opowieść rozrasta się we wszystkie strony, przybywa charakterów i zdarzeń, a jednak nie odnosi się wrażenia, że coś jest zbędne, że służy tylko powiększeniu objętości tekstu.
Zdecydowanie „Głosy Pamano” podobały mi się bardziej niż okrzyknięte arcydziełem „Wyznaję”, Cabré czuje się swobodnie w temacie, o którym pisze, a jeśli popełnił jakieś nieścisłości, ja – nie znając aż tak dobrze historii Hiszpanii – nie byłam na nie wyczulona.
Władza deprawuje. Nie ma optymistycznego zakończenia, ale po chwili zdumienia przypomina się kolejny truizm: historię piszą zwycięzcy, a skoro zwyciężyli, nie mają ochoty, aby ich kłamstwa, oszustwa i słabości ujrzały światło dzienne. Najczęściej jest też tak, że zwycięzcy nie doszli na szczyt li tylko szlachetnością. Bardzo często wstydliwie pomijają podłe zagrywki i siłę pieniądza, która niejednego przekonała do zmiany poglądów.
Moja ocena: 6

sobota, 27 lutego 2016

Lisa Gardner „Godzina zbrodni”

Lisa Gardner, Godzina zbrodni, Amber, Warszawa 2003, 303 s.

Za każdym razem uderza w lecie, podczas fali upałów. Za każdym razem uprowadza dwie ofiary. Za każdym razem zostawia wskazówki, gdzie ich szukać. I za każdym razem policja odnajduje je zbyt późno. Tego lata gra zaczyna się od nowa. Agentka FBI Kimberly Quincy wie, że może ocalić porwane. Ale musi wygrać wyścig z czasem - idealnym sprzymierzeńcem zabójcy, który jest bliżej, niż sądziła...

Nie podeszła mi ta książka. A zapowiadało się świetnie, bo intryga ciekawa, niebanalna, bo ilu pisarzy pisało o porywaniu ofiar parami?
A jednak coś nie zagrało. Może dlatego że strasznie męczyłam się przy czytaniu fragmentów poświęconych jednej z ofiar porywacza-mordercy. Upał, pragnienie, wszechobecne komary i muchy, a ja, wstyd się przyznać, nudziłam się strasznie. Nie czułam więzi z ofiarą, nawet nie wiedziałam, czy jej współczuję. Chciałam mieć po prostu jak najszybciej ten tekst za sobą, chciałam, żeby coś się działo... Nie mówię, że nie jestem pozbawiona empatii, do tej pory potrafię mieć gulę w gardle w szczególnie smutnych czy wzruszających momentach, więc nie sądzę, że coś jest ze mną nie tak. Raczej z wcześniejszymi książkami Gardner, kiedy jeszcze nie opanowała wystarczająco warsztatu i nie nauczyła się grać na emocjach czytelnika, bo skupiała się na rzeczach mało istotnych lub mało przekonujących.
Książka bardzo taka sobie.
Moja ocena: 2

piątek, 26 lutego 2016

Lisa Gardner „Następny wypadek”

Lisa Gardner, Następny wypadek, Amber, Warszawa 2001, 263 s.

Szampan, kręta szosa, człowiek na drodze, słup... Prowadząca dziewczyna ginie na miejscu. Jej ojciec Pierce Quincy postanawia wyjaśnić okoliczności wypadku. Razem z byłą policjantką Rainie Conner odkrywają, że ktoś poluje na jego bliskich. Że wie o nich bardzo dużo. I że wkrótce będzie następny wypadek..

O śmierci córki Quincy’ego wspominała Gardner już wcześniej. Tym razem poświęciła jej książkę, zmieniając już na początku wypadek na morderstwo. Im dalej zaś, tym mroczniej.
Akcja pokazana jest z dwóch perspektyw: Quincy’ego, który chce wyjaśnić okoliczności śmierci córki i mordercy, którego zżera żądza zemsty. To zastanawiające swoją drogą, jak rzadko w thrillerach sprawdza się zasada, że sprawcą jest osoba z bliskiego otoczenia ofiary. U Gardner kwestia zemsty pojawia się dość często, chociaż podobno nie jest to zbyt popularny motyw popełniania zbrodni (w statystykach polskich na przykład najczęściej dochodzi do zabójstw spowodowanych nieporozumieniem rodzinnym, następnie – rabunkiem). Inna sprawa, czy ktoś chciałby czytać o ewidentnie przewidywalnym przebiegu zbrodni i zbrodniarzu, który sam się zgłosił na policję?
W każdym razie w „Następnym wypadku” morderca nie próżnuje a jakakolwiek porażka wzmaga jego gniew względem Quincy’ego.  Szkoda tylko, że Gardner z takim upodobaniem wtrąca zupełnie niepotrzebne wątki. „Następny wypadek” bez krępujących scen seksu tylko by na tym zyskał.
Moja ocena: 4

Sally Beauman „Mroczny anioł”

Sally Beauman, Mroczny anioł, Książnica, Katowice 1994, 660 s.

Victoria, najmłodsza i ostatnia z angielskiego rodu Cavendishów, opiekuje się umierającym wujem. W czasie długich godzin spędzonych przy łóżku chorego po raz kolejny słyszy o tajemnicach rodziny i nigdy nie rozwiązanej zagadce swych narodzin. Po śmierci wuja postanawia wszcząć poszukiwania i wyjaśnić do końca sprawy Cavendishów - trop wiedzie do Constance, jej matki chrzestnej. Krok po kroku Victoria poznaje prawdziwe oblicza wujów, ciotek i własnych rodziców, motywy ich postępowania, wzajemne powiązania i zależności. Odkrywa też, jak zgubny wpływ miała na całą rodzinę zaborcza Constance. Może jednak przynajmniej ona zdoła się spod niego wyzwolić?

Już od początku lektury „Mroczny anioł” skojarzył mi się z latami osiemdziesiątymi, chociaż wzmianek o nich nie było. Jeśli ktoś pamięta jeszcze tamte czasy ten kicz połączony z drapieżnością, będzie wiedział o co mi chodzi. A Sally Beauman faktycznie napisała swą książkę pod koniec lat osiemdziesiątych i udzielił się jej pisarstwu klimat tamtej dekady.
Bo pozornie „Mroczny anioł” to typowe czytadło z tajemnicą i dwutorową narracją: teraźniejszą i przeszłą. Ale styl Beauman nie jest typowy, wyważony i powieściowy. To mocna, kiczowata i drapieżna jednocześnie lektura, gdzie patologia, zazdrość i zbrodnia mieszają się w arystokratycznym tyglu. Niewyjaśnione sekrety, trupy w szafie i zadawnione animozje sprawiają, że główne bohaterki „Mrocznego anioła” – Victoria i Constance nie potrafią tak naprawdę cieszyć się życiem. Najpierw ostatnia z rodu Cavendishów musi poznać mroczną przeszłość swojej rodziny.
Trudno nazwać lekturę książki Beauman przyjemną, dużo miejsca pisarka poświęciła skrajnie negatywnym emocjom i bólowi. Na pewno jednak „Mroczny anioł” jest powieścią ciekawą. Czekając na nowe książki Katherine Webb czy Kate Morton warto sięgnąć po tę akurat powieść pani Beauman.
Moja ocena: 4

Agatha Christie „Pani McGinty nie żyje”

Agatha Christie, Pani McGinty nie żyje, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1991, 258 s.

Dlaczego zginęła prosta kobieta sprzątająca ludziom po domach, pani McGinty? Czy rzeczywiście zabił ją jej lokator dla kilku funtów ukrytych pod podłogą?
Do Herkulesa Poirot zgłasza się policjant, który nie wierzy w winę oskarżonego i skazanego Jamesa Bentleya. W Broadhinny, gdzie doszło do tragedii, wszyscy mieszkańcy to prawi ludzie, a na ołtarzu cudzej prawości niejeden już położył głowę – jak trzeźwo zauważa detektyw. Co więcej, tylko jego zastanawia, kogo przedstawiają fotografie ze starej gazety.
„Pani McGinty nie żyje. Umarła, ale jak?
Na kolanach, jak ja, o tak”.

Klasyczny (i niedoceniany) kryminał Agathy Christie. Oskarżenie młodego i niesympatycznego Jamesa Bentleya nie do końca przekonuje inspektora Spence’a, który zwraca się o pomoc do Herkulesa Poirot. Jakimś śladem mogą być cztery zdjęcia i historie o kobietach-morderczyniach sprzed lat. Prawdopodobieństwo, że któraś z nich zamieszkała w sennym Broadhinny jest duże, ale przejrzeć spokojne towarzystwo z angielskiej średniej klasy średniej potrafi tylko Poirot. Dodatkowe zamieszanie wprowadza Ariadna Oliver, swoiste alter ego samej pisarki.
„Pani McGinty nie żyje” to przykład kryminału, gdzie wszystko właściwie skupia się na intrydze, a przecież Christie nie zapomina i o zarysowaniu wątków pobocznych i ukazaniu mieszkańców miasteczka. Nie rozpisuje się przy tym na kilkaset stron, jak to mają w zwyczaju współcześni autorzy, a przecież opowieść nic nie traci przy zastosowanym przez Christie minimalizmie. Oprócz zbrodni jest i miłość, i nienawiść, i zazdrość.
Do połknięcia w kilka godzin. W sam raz na jeden raz.
Moja ocena: 5.5

Zygmunt Miłoszewski „Gniew”

Zygmunt Miłoszewski, Gniew, W.A.B., Warszawa 2014, 407 s.

25 listopada 2013 prokurator Teodor Szacki zostaje wezwany do zrujnowanego bunkra koło poniemieckiego szpitala miejskiego. W czasie robót drogowych odnaleziono tam stary szkielet. Szacki bezrefleksyjnie „odfajkowuje Niemca”, jak się tutaj nazywa wojenne szczątki, i każe przekazać je uczelni medycznej, gdzie wiecznie brakuje eksponatów do celów dydaktycznych. Nie przypuszcza, że to, co wydawało się końcem rutynowej procedury, jest początkiem najtrudniejszej sprawy w jego prokuratorskiej karierze. Sprawy, która pozbawi go prawniczego dystansu, zmusi do wyborów ostatecznych i okaże się ostatnim dochodzeniem prokuratora Teodora Szackiego.

Gniew – chyba każdy zna to uczucie. Ja też poczułam gniew, kończąc powieść Miłoszewskiego. Fala zachwytów i krytyki przetoczyła się nad ostatnią częścią trylogii o Teodorze Szackim już jakiś czas temu, niniejszych kilka zdań będzie zatem raczej moją subiektywną opinią niż recenzją jako taką.
„Gniew” zaczyna się z przytupem. Akcja rozwija się dobrze, choć odniesienia do życia prywatnego Szackiego nużą po prostu. Miłoszewski zarysowuje intrygę, zaciekawia i nagle... wykonuje woltę i wszystko zmierza do wydumanego finału. Samo zaś zakończenie jest zwykłą kpiną z czytelnika i jego oczekiwań. Co to miało niby być?! Ukazanie, że autorowi wszystko wolno, łącznie z przyprawieniem gęby czytelnikowi? Miłoszewski pomylił gatunki. I wkurzył mnie. Zresztą wkurzył mnie już wcześniej, od chwili porwania można było przeczuć, że autor nie ma pomysłu na opowieść i zaczyna udziwniać na siłę, bronić się przeciwko schematom rządzącym kryminałami czy thrillerami, jak zwał tak zwał. Dreszcze mnie przechodziły, owszem, ale ze zdumienia, że można tak skopać niezły w sumie pomysł.
Po „Uwikłaniu”, które mnie urzekło i po „Ziarnie prawdy” stanowiącym thriller niemalże idealny, „Gniew” okazał się wielkim rozczarowaniem. I tyle.
Moja ocena: 2

czwartek, 25 lutego 2016

Albert Camus „Obcy. Dżuma. Upadek”

Albert Camus, Obcy. Dżuma. Upadek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972, 440 s.

„Obcy”: bohater, przeciętny francuski urzędnik, wiedzie bezbarwne życie bez emocji. Nic nie robi nań wrażenia: ani związki międzyludzkie, ani śmierć matki w przytułku, ani wreszcie popełnienie zbrodni, gdy przypadkowo, bez większego namysłu zabija człowieka. Oskarżony o morderstwo z premedytacją i skazany na śmierć, przyjmuje wyrok jakby go nie dotyczył. Wyzbyty najmniejszej nadziei, oczekuje wykonania wyroku, przyjmując świat w jego obojętności i okrucieństwie.
„Dżuma”: dżuma, która niezauważalnie wkrada się w bramy Oranu zmienia dotychczasowy porządek rzeczy. Strach, cierpienie, odizolowanie, nieustanna walka z chorobą ukazują bohaterstwo i determinację niektórych, ale i nikczemność, przebiegłość innych. Paraboliczna kronika odarta ze zbędnego patosu, będąca manifestem humanizmu jest ponadczasową historią ludzkiej solidarności i moralności.
„Upadek”: Jean-Baptiste Clamence wiódł niegdyś życie człowieka o nienagannym wizerunku, paryskiego adwokata, którego jedyną pasją było czynienie dobra. W pewnym momencie jednak coś się zmieniło i cała jego miłość do życia na szczycie zniknęła. I wtedy zaczął dostrzegać, jaki naprawdę jest świat, w którym przyszło mu żyć, jacy naprawdę są ludzie, z którymi się zadawał, i w końcu kim sam jest. Rozpoczął desperackie poszukiwania tego, co pozwoliłoby mu po raz pierwszy zaznać prawdziwego życia. Nie wiedział jednak, że droga ta poprowadzi go z paryskich salonów, przez towarzystwo morderców i złodziei, do amsterdamskiej tawerny, w której jego historie i opowieści staną się jego pokutą.

Tegoroczna książka numer pięć, a w sumie trzy książki w jednej. Chciałam sobie przypomnieć „Upadek”, ale zaczęłam od początku, bo „Obcego” czytałam równie dawno temu, a „Dżumę” jeszcze wcześniej, w liceum i pamiętałam tylko moje zdziwienie, że lektura a da się czytać.
Prawdę mówiąc, w moim odbieraniu Camusa nie zmieniło się zbyt wiele. Nadal mi się podoba jego minimalistyczny styl, bo i „Obcy”, i „Upadek” do w sumie dłuższe opowiadania niż powieści są. Ale na samym początku lektury „Obcego” zwątpiłam. Mersault był cholernie irytującym typem: „nie spodziewałem się (niczego)”, „dla mnie to nie miało znaczenia” i tak bez końca. Bierny, nużący typ nie potrafiący cieszyć się życiem, ani się nim martwić, brzydzić, nudzić. Nic! Dopiero w drugiej części Camus zaczyna inaczej ukazywać bohatera i tak sobie pomyślałam, że gdyby powieść/opowiadanie nie zaczynało się słowami: „Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem.”, to całą pierwszą część można by potraktować jako zeznanie do protokołu: nijakie i w sumie o niczym. Bo i Mersault taki jest: nijaki i obojętny, co uwidaczniają zdania: „Zrozumiałem wówczas, że człowiek, który przeżył tylko jeden jedyny dzień, może bez trudu żyć sto lat w więzieniu. Miałby dosyć wspomnień, żeby się nie nudzić.”[1] Wypisz, wymaluj bohater egzystencjalistyczny, chociaż tak, pamiętam, Camus siebie za egzystencjalistę nie uważał.
Z kolei „Dżumę” nadal odbieram jako opowieść o tym, że człowiek nie wie na co go stać, dopóki nie znajdzie się w ekstremalnej sytuacji. Nie przemawia do mnie metafora dobra i zła, totalitaryzmu i odniesień do ówczesnej sytuacji w Związku Radzieckim. Nigdy nie byłam dobra w odczytywaniu metafor, doktor Rieux, dziennikarz Rambert i inni to dla mnie ludzie postawieni w sytuacji niespotykanej, zmieniającej ich życie. Trzeba przyznać, że postaci zarysowane są świetnie. Całe szczęście, że Camus pomimo długiego męczenia tekstu potrafił wyjść poza dopieszczanie pierwszego zdania, czego nie potrafił jeden z jego bohaterów – Joseph Grand.
I wreszcie „Upadek”, któremu nie towarzyszyło już zdziwienie formą narracji, było natomiast przyrównywanie Jeana-Baptiste’y Clamence’a do Camusa, który oddał wiele z siebie tej postaci. Clamence, „ten, który krzyczy”, ale... o czym? O swej dwulicowości i egoizmie? O pragnieniu ponownego przeżycia swego życia? O cechującym go cynizmie? O własnej egzekucji? Obnażył się Camus w „Upadku” bardzo, można to dostrzec znając jego życie, poglądy i kwestie damsko-męskie. Nadal jednak ta krótka powieść (osobiście uważam nadal, że jest to dłuższe opowiadanie) ma w sobie sekrety, nad którymi można by spędzić nie jedną godzinę.
Dobra lektura. Szczególnie „Upadek”, do którego pozostał sentyment. Czasami warto oderwać się od nowości, od tej produkcji taśmowej skrywającej się pod mianem literatury i sięgnąć po coś, co nie było tworzone dla pieniędzy i poklasku.
Moja ocena:
„Obcy” – 5,
„Dżuma” – 5.5,
„Upadek” – 6

* * *

Camus Albert; Dżuma;
Najdogodniej można poznać miasto starając się dociec, jak się w nim pracuje, jak kocha i jak umiera. W naszym małym mieście, może za przyczyną klimatu, wszystko to robi się razem, z miną jednako szaleńczą i nieobecną.

Camus Albert; Dżuma;
We wspomnieniu ludzi, którzy je przeżyli, straszne dni dżumy nie ukazują się jako wielkie i okrutne płomienie, lecz raczej jako nie kończące się dreptanie, miażdżące wszystko po drodze.

Camus Albert; Dżuma;
(...) zawsze jest taka godzina za dnia i w nocy, kiedy człowiek jest tchórzem.

Camus Albert; Upadek;
Rzecz w tym, że każdy człowiek inteligentny, pan wie o tym, marzy, żeby zostać gangsterem i panować nad społeczeństwem jedynie dzięki przemocy. Ponieważ nie jest to tak łatwe, jak można sądzić z lektur powieści tego rodzaju, zabiera się do polityki i wstępuje do najbardziej okrutnej partii. Cóż znaczy upokorzyć umysł, jeśli tą drogą można zapanować nad wszystkimi?

Camus Albert; Upadek;
Zwątpiwszy w miłość i cnotę, wpadłem w końcu na myśl, że zostaje jeszcze rozpusta, która doskonale zastępuje miłość, gasi śmiech, sprowadza ciszę i, co najważniejsze, daje nieśmiertelność. Przy pewnym stopniu jasnowidzącego pijaństwa, gdy późno w nocy leżysz między dwiema dziwkami wolny od wszelkich pragnień, nadzieja przestaje być torturą, duch panuje nad czasem, cierpienie, że żyjesz, skończyło się na zawsze.


[1] A. Camus, Obcy. Dżuma. Upadek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972, s. 60.

Katherine Webb „Echa pamięci”

Katherine Webb, Echa pamięci, Insignis, Kraków 2014, 507 s.

Anglia, rok 1937. Czternastoletnia Mitzy Hatcher wychowuje się samotnie w Blacknowle, wsi na wybrzeżu Dorset. Dla nieokrzesanej, odrzuconej przez lokalną społeczność dziewczyny przyjazd słynnego artysty Charlesa Aubreya, jego egzotycznej kochanki i ich córek na letnie wakacje jest niczym powiew świeżego powietrza. Jako muza Charlesa, Mitzy wchodzi w głęboką, trwałą relację z rodziną Aubreyów na trzy kolejne lata. Mitzy stopniowo zaczyna widzieć przed sobą przyszłość, o jakiej nawet nie marzyła. Rodzi się w niej potężna miłość, która ewoluuje razem z nią – niewinne uczucie przeradza się w obsesję, dziecinne zauroczenie ustępuje znacznie bardziej skomplikowanym emocjom.

Podobają mi się książki Katherine Webb. Niby zwykłe czytadła, ale autorka jest niewolniczo przywiązana do schematów i tym samym wprowadza ożywczy powiew niepewności.
Nie ma u Webb happy endów jako takich. Życie toczy się dalej wraz ze swymi radościami i smutkami. Przez to lektura jest bardziej prawdziwa i prawdopodobna. Istotna jest też plastyczność opisów, klify wokół samotnego domu, wiatr i morze były stale obecne podczas czytania, niemalże można było usłyszeć szum wichru, poczuć morską bryzę... Rzadko mi się zdarza tak bardzo wczuć w atmosferę czytanej książki. Z „Echami pamięci” udało mi się to dzięki talentowi Katherine Webb. Swoje zrobiła też prawdopodobnie pogoda za oknem, bo grudzień 2014 był dżdżysty raczej niż śnieżny, nie było nic przyjemniejszego niż otulić się kocem, obok postawić kubek z kawą i czytać.
Webb łączy wątki teraźniejsze z przeszłymi, głównym bohaterem dnia dzisiejszego był właściciel podupadającej galerii, bohaterką przeszłości – Dimity Hatcher, dwie jakże różne od siebie postaci złączone postacią artysty Charlesa Aubreya. Różnie można odbierać Mitzi – początkowo jawi się przed czytelnikiem niczym jedna z szekspirowskich wiedźm i trudno w tej starej kobiecie rozpoznać osobę ze szkiców Aubreya. Z wolna jednak, kiedy zaczyna opowiadać o artyście i przeszłości, czytelnik przenosi się w późne lata trzydzieste, lata młodości, namiętności i zazdrości.
Wielokrotnie nadmieniałam, że nie przepadam za powieściami z miłością w tle, często jednakowoż tak bywa, że tajemnica skrywa w sobie źle ulokowane, zakazane lub beznadziejne uczucie. Nie inaczej jest i u Webb, gdzie naiwność bohaterów może chwilami irytować, ale któż nie bywa naiwny czy ślepy, kiedy hormony grają w mózgu walca?
Dobre czytadło z atmosferą angielskich wrzosowisk, z panoramą rozległych klifów i wiarą w czary.
Moja ocena: 5.5

poniedziałek, 22 lutego 2016

Sharon J. Bolton „Zagubieni”

Sharon J. Bolton, Zagubieni, Amber, Warszawa 2013, 336 s.

Lacey Flint, młoda policjantka z tajemniczą przeszłością, tropi seryjnego mordercę chłopców, z pomocą jedenastolatka, o którym nie wie wszystkiego… Dwa ciała znalezione pod Tower Bridge to już czwarte i piąte zabójstwo w ciągu pięciu tygodni. Ofiary – takie jak poprzednio: jedenaście lat, przecięta tętnica szyjna, zgon z powodu upływu krwi.
Mordercy, który porywa chłopców, szuka cała policja w południowym Londynie. Własne śledztwo prowadzi też Barney, jedenastolatek cierpiący na zaniki pamięci. Mieszka z ojcem w tym samym domu, co Lacey Flint, która po sprawie samobójstw w Cambridge wciąż jest na zwolnieniu lekarskim. Rozważa odejście z policji, bo wciąż nie może uporać się z traumą.

Książki Sharon Bolton najlepiej jest czytać chronologicznie. Znając „Karuzelę samobójczyń” wiadomym jest, dlaczego Flint czuje się do bani, a znając „Ulubione rzeczy” inaczej podchodzi się do pewnych scen, nie powiem jakich, żeby nie psuć nikomu lektury ani pierwszej, ani trzeciej książki Bolton.
Tym razem dochodzi do morderstw młodych chłopców, którzy wykrwawili się na śmierć. Autorka wiele miejsce poświęca Barney’owi, jedenastolatkowi, który stara się rozwiązać zagadkę, bo wzrastające w nim podejrzenia spędzają mu sen z powiek. Policja gubi się w domysłach, a potem pojawia się Bartholomew Hunt, psycholog kliniczny, który w porannej telewizji stwierdza autorytatywnie, że wszystkie drogi wskazują na zespół Renfielda, czyli ni mniej ni więcej: wampiryzm kliniczny. Panika sięga szczytu, a poza tym wszyscy nagle chcą przeczytać pierwszą książkę napisaną o wampirach – „Draculę” Brama Stokera. Nie wszystko jest jednak tak proste.
Po raz kolejny Bolton podsuwa czytelnikom wskazówki, kluczy i gmatwa akcję wprowadzając aż nazbyt wielu nowych bohaterów. Po klaustrofobicznej „Karuzeli samobójczyń”, „Zagubieni” przypominają książkę telefoniczną z tą wielością charakterów.
Ale czyta się ten thriller z taką samą ciekawością, jak i poprzednie powieści Bolton. Zagadka wciąga, a rozwiązanie, jak to u Bolton, jest mroczne i pokręcone. Polecam.
Moja ocena: 6

Marek Łuszczyna „Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię”

Marek Łuszczyna, Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, PWN, Warszawa 2013, 288 s.

Dyskretne, sprytne, bezwzględne i precyzyjne – niczym szpieg ze słynnej powieści Kena Folletta.
Agentki, które pracowały dla polskiego – ale też brytyjskiego lub hitlerowskiego – wywiadu; rodowite Polki i kobiety, dla których Polska stała się nową ojczyzną. Arystokratki, żony dyplomatów, córki przedsiębiorców, troskliwe panie domu i przedwojenne feministki, dojrzałe opiekuńcze matki i nastolatki, którym ledwo starczało siły, by przeładować pistolet.

Czwarta książka 2016 i potężna rozczarowanie.
Pan Łuszczyna dokonał tego, co wydawało mi niemożliwe: tabloidyzacji historii. Jego opowieści o bardziej lub mnie sławnych agentkach polskich to przykład złego pisarstwa, pogoni za tanią sensacją i nierzetelności dziennikarskiej.
Wybrana bibliografia prezentowana na końcu książki jest żałośnie skromna, nie dziwi mnie już nawet to, że autor sięgał po artykuły z „Newsweeka”, „Focus. Historia Extra” czy „Gazeta Wyborcza”, starając się położyć nacisk na sensacyjne aspekty życiorysów opisywanych kobiet. Ja rozumiem, że o historii należy opowiadać tak, aby nie nudziła. Ale czy to oznacza, że można ją trywializować, pisać pretensjonalnie i chaotycznie? Snuć niesprawdzone opowieści (jak w przypadku Haliny Szymańskiej)?
Irytujący jest pseudopowieściowy styl pana Łuszczyny: „Jednemu z najważniejszych szpiegów drugiej wojny światowej ciągle pierzchną usta. «Trzeba będzie sprowadzić z Polski specjalny krem» – myśli, siedząc przed lustrem w domowej garderobie. Jeden z najważniejszych szpiegów, w samej bieliźnie i czarnych pończochach, maluje paznokcie amerykańskim lakierem Blue Rose.”[1] Albo: „«A więc to dziś, to już dziś» – powtarza w myślach Dennis Muldowney, mały, zgarbiony brzydal, który postanowił zabić człowieka.”[2] Może autor powinien wziąć się za pisanie powieści, skoro ma taki dryg do pisania tego, co myśleli ludzie z krwi i kości w danej chwili.
Równie wkurzający jest chaos panujący w „opowieściach”, Łuszczyna skacze to w przód, to się cofa, jakby sylwetki kobiet były nie dość ciekawe i trzeba było książkę uatrakcyjnić. Błąd. Traci na tym i tekst, i czytelnik.
No i na koniec, czy Benita von Falkenhayn i Anne Louise Mogensen były Polkami? Podtytuł książki mówi o „polskich agentkach”, a pan Łuszczyna spokojnie wrzuca do swego utworu Niemkę i Dunkę, bo mu to pasuje do wizji kobiet współpracujących z polskim wywiadem. Takich nieścisłości i przeinaczeń jest w „Igłach” bez liku. Sensacja zabiła fakty. Szczytem zaś jest cytowanie książki Iana Fleminga w odniesieniu do Krystyny Skarbek. Uprzedmiotowienie agentki, ściągnięcie jej działalności do pięknego wyglądu i seksu to zabieg iście w stylu Fleminga, którego wpływy da się wyczuć u Łuszczyny wielokrotnie. Powtarzam raz jeszcze, niech autor weźmie się za fikcję, bo dobrze mu idzie wymyślanie historii, tę prawdziwą niech pozostawi historykom.
W porównaniu z wypocinami Łuszczyny, książka Przemysława Słowińskiego „Słynne agentki” to szczyt rzetelności. No nic. Przyjdzie mi szukać dalej książek o kobietach niezwykłych, gdzie autorzy może nie wiedzą, co w danej chwili myślały ich bohaterki, ale za to wiedzą, co robiły. I chyba czas sięgnąć do źródeł, wspomnień niektórych bohaterek.
Moja ocena: 0.5 – odosobniona, bo na „Lubimy czytać” pełno jest zachwytów nad „dziełem” pana Łuszczyny. Mnie się nie podobało i już!


[1] M. Łuszczyna, Matka noc. Opowieść o Halinie Szymańskiej, [w:] idem, Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, PWN, Warszawa 2013, s. 59.
[2] Idem, Szpieg, który kochał. Opowieść o Krystynie Skarbek, [w:] idem, Igły..., s. 259.

niedziela, 21 lutego 2016

Sharon J. Bolton „Karuzela samobójczyń”

Sharon J. Bolton, Karuzela samobójczyń, Amber, Warszawa 2013, 412 s.

Uniwersytetem Cambridge wstrząsa seria tajemniczych samobójstw. Już kilkanaście dziewczyn odebrało sobie życie - w bardzo gwałtowny, krwawy, makabryczny sposób. Doktor Evi Oliver, uniwersytecki psychiatra, podejrzewa, że to nie zbieg okoliczności...
Do Cambridge przyjeżdża z Londynu Lacey Flint. Prowadzi śledztwo, udając studentkę. Niebawem ktoś zaczyna ją straszyć, wykorzystując jej najskrytsze lęki. Wkrótce Lacey zaczynają dręczyć te same niepokojące koszmary, o jakich mówiły dziewczyny, zanim odebrały sobie życie...

Ta karuzela naprawdę wciska w siedzenia! Bardzo często jest tak, że druga książka jest o wiele słabsza od debiutu. Na szczęście w przypadku Sharon Bolton ta zasada się nie sprawdziła i druga opowieść o Lacey Flint jest równie mroczna, jeśli nie mroczniejsza.
Szacowny uniwersytet i makabryczne samobójstwa. Wydawałoby się, że Lacey Flint powinna sobie poradzić z tym śpiewająco, w końcu jest uparta, silna i nieprzewidywalna. Ale z drugiej strony – są zgony, ale nie ma mordercy. Wszystkie ofiary zabiły się same, wszystkie miały problemy emocjonalne, fobie i potężne lęki wręcz sterujące ich życiem. A wobec koszmarów z przeszłości Flint już nie potrafi być tak silna.
„Karuzela samobójczyń” to bardzo mroczny thriller. Wydaje się, że Cambridge stale pogrążone jest w mroku, zjadane przez swoją wielowiekową przeszłość i estymę, którą ktoś postanowił zniszczyć, ktoś tak sfiksowany na umyśle, że Flint przy nim to okaz psychicznego zrównoważenia.
Istotne jest w książce również to, że Bolton nie gra nieuczciwie, nie wyciąga znikąd nieznanych faktów i bystry czytelnik może pokusić się o rozwiązanie zagadki. Mnie się udało połowicznie. Druga połowa zaskoczyła mnie jednak zupełnie.
Polecam.
Moja ocena: 6

piątek, 19 lutego 2016

Sharon J. Bolton „Ulubione rzeczy”

Sharon J. Bolton, Ulubione rzeczy, Amber, Warszawa 2012, 415 s.

Lacey Flint, młoda londyńska policjantka z ponurą, głęboko skrywaną przeszłością, jest zafascynowana postaciami seryjnych morderców, zwłaszcza najsłynniejszego: Kuby Rozpruwacza, nigdy nieschwytanego rzeźnika wiktoriańskiego Londynu.
Ale jako detektyw nigdy jeszcze nie prowadziła sprawy zabójstwa, nie widziała z bliska zwłok. Aż do pewnego wieczoru, gdy na parkingu obok jej samochodu osuwa się na ziemię straszliwie poraniona kobieta, która umiera na jej rękach...

Tak się powinno pisać thrillery! Od pierwszej do ostatniej strony Sharon Bolton trzyma czytelnika w napięciu i niepewności. Lacey Flint nie jest typową policjantką i gdyby dobrał się do niej jakiś psychiatra, kobieta zapewne musiałaby pożegnać się z odznaką. Ale Flint potrafi być przekonująca i skuteczna, więc przełożeni nie przyglądają się jej bliżej. A potem dochodzi do morderstw – krwawych i okrutnych, a morderca chce zwrócić na siebie uwagę młodej policjantki.
Bolton przyznała, że chciała napisać powieść o kobiecie zdolnej do zbrodni. Flint rzeczywiście jest niebezpieczna, nieprzewidywalna i uparta, interesują ją seryjni mordercy, jednocześnie zaś wydaje się tak do bólu zwyczajna, że nikt nie zwraca na nią uwagi.
Świetnie napisana książka. Jest zmyślny morderca i tajemnica z przeszłości, są różne teorie na temat tożsamości Kuby Rozpruwacza i piosenka „Moje ulubione rzeczy”, którą ktoś prześladuje policjantkę. I pytanie: kim tak naprawdę jest Lacey Flint? I dlaczego ktoś ją prześladuje?
I jeszcze zaskakujący, mroczny koniec, gdzie Bolton udowadnia, że nie ma „happy endów”, tylko opowieść skończona w odpowiednim momencie, bo życie toczy się dalej i trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów.
Dla mnie bomba! A pani Bonda mogłaby się wiele nauczyć od pani Bolton.
Moja ocena: 6

Joanna Chmielewska „Całe zdanie nieboszczyka”

Joanna Chmielewska, Całe zdanie nieboszczyka, Polski Dom Wydawniczy, Warszawa 1991, 314 s.

To pierwsza powieść Joanny Chmielewskiej o charakterze przygodowym. W nielegalnej szulerni Joanna zostaje przypadkowo wzięta za inną osobę. Na skutek tej pomyłki to jej właśnie umierający mężczyzna powierza wskazówkę do odnalezienia cennego skarbu...

Powieść, od której zaczęła się moja znajomość z panią Chmielewską. Nastolatką będąc rżałam ze śmiechu czytając o tym, jak bohaterka płynie samopas przez ocean. Brazylia, zamki nad Loarą, Paryż, Taorima – Chmielewska wypuściła się na szerokie wody przygody i międzynarodowej afery wynikłej ze zwykłej pomyłki.
Pomimo nagromadzenia nieprawdopodobnych zdarzeń, czyta się „Całe zdanie nieboszczyka” szybko i z przyjemnością. Sprawdziłam na sobie po latach ponad dwudziestu. I chociaż już niestety nie rżałam ani nie chichotałam nawet, to uśmiech nadal potrafił zagościć na mojej twarzy.
Świetnie napisana powieść przygodowa, nic nie straciła z upływem czasu, ze zmianą realiów. Główna bohaterka mogłaby zawstydzić niejednego agenta pomysłowością i wytrwałością przy jednoczesnym przypomnieniu, że najlepszą bronią kobiety jest zwykły tłuczek do mięsa.
Jest u Chmielewskiej nie tylko duch awantury, ale i sentymentu, kiedy pisze o (peerelowskiej) Polsce: „Nie mogłam mu przecież wyznać, że moje prawdziwe życie jest bardzo daleko stąd, na północy, gdzie księżyc świeci srebrnym, a nie złotym blaskiem, gdzie morze jest przeważnie zimne i ma kolor szarozielony, gdzie w jedynym dla mnie mieście na świecie jeżdżą przepełnione tramwaje i niewyspani ludzie śpieszą się rano podpisać listę obecności, gdzie brakuje czasem wody w kranach i papieru toaletowego w sklepach, gdzie stoją kolejki po mięso i po Encyklopedię Powszechną, gdzie jest trudno żyć, gdzie trzeba umieć żyć i gdzie wyłącznie można żyć. W mieście, które dwadzieścia pięć lat temu stanowiło beznadziejną ruinę, a teraz żyje jedynym prawdziwym życiem.”[1]
Polecam na wakacje. Albo na długie, zimowe wieczory (raczej słotne niż śnieżne, jak chociażby ten dzisiejszy).
Moja ocena: 6


[1] J. Chmielewska, Całe zdanie nieboszczyka, Polski Dom Wydawniczy, Warszawa 1991, s. 210.

Joseph Heller „Paragraf 22”

Joseph Heller, Paragraf 22, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990, 491 s.

Paragraf 22 - po raz pierwszy przełożony na język polski i opublikowany w 1975 roku - to śmieszna, groteskowa, a zarazem tragiczna książka, która opowiadając o amerykańskich lotnikach we Włoszech pod koniec II wojny światowej demaskuje absurd i okrucieństwo biurokratycznej machiny militaryzmu.

Ile tak naprawdę zapamiętuje człowiek z lektury sprzed lat kilkudziesięciu? Wrażenie, pojedyncze zdarzenia, może jakiś cytat. A przecież czyta się dalej, więcej, zmienia się gust, przekonania i tak dalej i bez końca. Postanowiłam wrócić do książek, które w kluczowym dla mnie momencie życia uznałam za najlepsze. W związku z renowacją „Paragrafu 22”, trafiło na powieść Josepha Hellera.
Dziwna to była lektura, niektóre słowa znane aż do bólu, inne sytuacje uleciały z pamięci, ale pomysł i styl Hellera zachwycał jak dawniej. Yossarian rozpaczliwie pragnący uniknąć latania (i w domyśle: śmierci), biurokratyzm posunięty do granic absurdu, szemrane interesy czy pęd ku autodestrukcji, awansujące miernoty – wszystko to zniosło próbę czasu, oparło się nowościom literackim, wampirzym czy fantastycznym trendom.
Powieść Hellera to nadal zgryźliwa i ironiczna opowieść o żołnierzach, którzy są ofiarami absurdalnych pomysłów swoich przełożonych. Kawał dobrej, antywojennej literatury piętnującej głupotę głównodowodzących, literatury o tym, że trzeba być wariatem, żeby żyć i cieszyć się życiem. Niemalże każde zdanie „Paragrafu 22” jest perełką, błyskotliwym nonsensem, esencją. I pomyśleć, że wszystko się zaczęło od tego, że Joseph Heller leżał sobie w łóżku pewnego dnia i nagle do głowy przyszły mu słowa: „Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy ktoś-tam-ktoś-tam po raz pierwszy ujrzał kapelana, natychmiast zapałał do niego szalony uczuciem.”
I chociaż kilkanaście lat temu wynikła sprawa „znacznego podobieństwa” powieści Hellera i powieści Louisa Falsteina „Face of a Hero”, to jednak Yossarian i jego kumple są jedyni w swoim rodzaju, a i większość pozostałych książek Hellera skrzy się dowcipem i absurdem.
Moja ocena: 6

* * *

Heller Joseph; Paragraf 22;
A co to jest ojczyzna? Ojczyzna to kawałek ziemi otoczony ze wszystkich stron granicami, zazwyczaj nienaturalnymi. Anglicy umierają za Anglię, Amerykanie za Amerykę, Niemcy za Niemcy, Rosjanie za Rosję. W tej wojnie bierze teraz udział pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt krajów. To chyba niemożliwe, żeby było aż tyle krajów, za które warto umierać?

Heller Joseph; Paragraf 22;
Przywiązuje pan zbyt dużą wagę do wygrywania wojen. Prawdziwa sztuka polega na przegrywaniu wojen i na tym, żeby wiedzieć, które wojny można przegrywać. Włochy od stuleci przegrywają wojny i niech pan popatrzy, jak dobrze na tym wychodzą. Francja wygrywa wojny i znajduje się w stanie ciągłego kryzysu. Niemcy przegrywają i kwitną. Niech pan spojrzy na naszą historię ostatnich lat. Włochy wygrały w Abisynii i natychmiast wpadły w poważne tarapaty. Zwycięstwo zrodziło w nas taką manię wielkości, że pomogliśmy rozpętać wojnę światową, której nie mieliśmy szansy wygrać. Teraz jednak, kiedy znowu przegrywamy, wszystko idzie ku lepszemu i jeżeli tylko uda nam się ponieść klęskę, na pewno znowu będziemy górą.

Amos Oz „Judasz”

Amos Oz, Judasz, Rebis, Poznań 2015, 365 s.

Zimą 1959 roku Szmuel Asz przerywa studia na Uniwersytecie Hebrajskim ze względu na osobisty kryzys wywołany pogorszeniem się sytuacji materialnej, porzuceniem przez dziewczynę oraz poczuciem, że jego praca magisterska pt. „Jezus w oczach Żydów” utknęła w martwym punkcie. Szukając pracy zarobkowej, znajduje anons z ofertą: dotrzymywanie towarzystwa starszemu niepełnosprawnemu człowiekowi w zamian za zakwaterowanie i skromne wynagrodzenie. I tak Szmuel spędza zimę w domu pracodawców, zyskując tam potrzebny czas i spokój i prowadząc ożywione dyskusje z podopiecznym, w których przewijają się wątki zdrady i wierności, marzycielstwa, obłędu i racjonalności w dziejach narodu żydowskiego oraz w relacjach pomiędzy zwaśnionymi narodami i religiami. Ogniskują się one wokół postaci Judasza Iskarioty, który zdaniem Szmuela odgrywa kluczową rolę we wszystkich żydowskich polemikach z chrześcijaństwem od starożytności aż po czasy nowożytne. Ponadto w życiu mieszkańców domu, staruszka i jego tajemniczej, fascynującej Szmuela synowej, kilka spraw spowija głębokie milczenie…

Trzecia książka przeczytana w 2016 roku. Mimowolne rozczarowanie, bo szukałam opowieści o Judaszu a nie tylko alegorii, porównań czy jak to się poprawnie nazywa. Moje pierwsze spotkanie z Amosem Ozem i na pewno nie ostatnie.
Spodziewałam się po „Judaszu” tego, że Oz więcej miejsca poświęci jednemu z uczniów Jezusa, temu, którego imię od dwóch tysięcy lat jest synonimem zdrady i podłości. Ludzie muszą w coś wierzyć, muszą mieć bohaterów i antybohaterów. Judaszowi z Kariotu przypadła mało pochlebna rola tego drugiego, człowieka, który dopuścił się zdrady. Tak go przedstawili ojcowie kościoła i taki stereotyp przetrwał wieki. Tchórzostwo Piotra, który zaparł się Jezusa trzy razy poszło w niepamięć, pamiętany jest jako opoka, skała, na której zbudowano chrześcijaństwo. Wszystko co najgorsze zebrał Judasz.
Oz porównuje losy biblijnego zdrajcy z fikcyjnym adwersarzem Dawida Ben Guriona, jednego z założycieli państwa Izrael i jego pierwszym premierem. Szealtiel Abrabanel dążył do dialogu z Arabami zamieszkującymi tereny Palestyny i którzy stali się ofiarami ekspansji żydowskiej i powstawania państwa żydowskiego. Nie zyskał on wielu popleczników ani pośród Żydów, ani Arabów. Dla jednych i dla drugich nigdy nie było odpowiedniego czasu do rozmów, liczyła się tylko siła. Młody bohater „Judasza” – Szmuel Asz – idealista, socjalista próbuje zrozumieć rolę Abrabanela, który pomimo zaangażowania w ruch syjonistyczny, chciał uniknąć nienawiści pomiędzy dwoma narodami.
Proza Amosa Oza to zaproszenie do zastanowienia się nad istotą zdrady, nad pobudkami kierującymi ludźmi, którzy chociaż chcą dobrze, zostaną na zawsze zapamiętani jako odstępcy. Jest to także zaproszenie do innego spojrzenia na Judasza, który zdawał się do końca wierzyć, że Jezus jest tym, za kogo się podawał, że zejdzie z krzyża i ukarze swoich oprawców. Przy okazji Oz ukazuje, jak na przestrzeni wieków widziany był Jezus oczami tych, z których się wywodził – Żydów. Dla chrześcijan syn boży, dla Żydów pozostał jednym z wielu nawiedzonych proroków, których nie brakowało w czasach rzymskich.
Pięknie napisana powieść.
Moja ocena: 5.5

* * *

Oz Amos; Judasz;
Ech. Chain, Weizmann powiedział kiedyś zniechęcony, że państwo żydowskie nigdy nie może powstać, bo tkwi w nim wewnętrzna sprzeczność: jeśli będzie państwem – nie będzie żydowskie, a jeśli będzie żydowskie – to na pewno nie będzie państwem. Jak to jest napisane w Talmudzie: „Naród osłu podobny”.

Oz Amos; Judasz;
Judaizm, chrześcijaństwo i islam, wszystkie one ociekają pięknymi słówkami o łasce, dobroci i miłosierdziu, dopóki nie mają w ręku kajdan, krat, władzy, sal tortur i szubienic. Wszystkie te wiary, włącznie z religiami, które narodziły się w najnowszych czasach i do dziś urzekają wiele serc, wszystkie one przychodziły, żeby przynieść nam zbawienie, a krótko potem przelewały naszą krew. Ja osobiście nie wierzę w naprawę świata. O nie. Nie wierzę w naprawę świata w żadnej postaci. Nie dlatego, jakoby świat był dla mnie idealny, bynajmniej, jest wypaczony, ponury i pełen cierpienia, ale każdy, kto zabiera się do jego naprawy, wkrótce nurza się w potokach krwi.

Oz Amos; Judasz;
Mężczyźni prawie zawsze wydają się jej dziecinni i całkowicie uzależnieni od ciągłego pasma sukcesów i zwycięstw, bez których kwaśnieją i więdną.

Oz Amos; Judasz;
Oczy nigdy się nie otworzą. Prawie wszyscy ludzie przemierzają przestrzeń swojego życia, od narodzin do śmierci, z zamkniętymi oczami. Pan i ja również, drogi panie Szmuelu. Z zamkniętymi oczami. Przecież gdybyśmy tylko otworzyli je na jedną sekundę, zaraz wyrwałby się z nas potężny, straszliwy krzyk, krzyczelibyśmy i krzyczeli, nie przestając ani na chwilę. A jeśli nie krzyczymy dniem i nocą, to znak, że nasze oczy są zamknięte.

Christopher Milne „Poza światem Puchatka”

Christopher Milne, Poza światem Puchatka. Wybór ze wspomnień, Rebis, Poznań 2001, 290 s.

Mali chłopcy dorastają, a ich pluszowe misie odkładane są do szaf. Tak to się zazwyczaj dzieje. Jednak zdarzyło się raz, że pewien miś, zamiast do szafy, trafił do niewielkiej książeczki, która stała się bardzo sławna, tak jak sławny stał się ów miś i wszyscy jego przyjaciele.
Misiem tym był Kubuś Puchatek i miał on chłopca imieniem Krzyś. Ale chłopiec istniał naprawdę i jak wszyscy chłopcy musiał dorosnąć. Wyrósł na mężczyznę, który przeżył przygodę swego życia.

Smutne miał życie Christopher Robin, w Polsce na zawsze już zapamiętany jako Krzyś, który miał misia o bardzo małym rozumku.
Jako człowiek dorosły, Christopher Milne usilnie starał się oddzielić swą przeszłość od teraźniejszości, do tego stopnia, że ciążyły mu nawet pieniądze, które miał dostawać z honorariów ojca. Wolał być zawodowym księgarzem niż synem autora „Kubusia Puchatka”, skupiał się na własnej rodzinie, z ojcem i matką kontaktując się rzadko. Właściwie wcale.
Christopher Milne opowiada o swoim dzieciństwie, rodzicach, zabawkach, które zna cały świat i które w wersji disneyowskiej wyglądają zupełnie inaczej niż to opisał Alan Alexander Milne a zilustrował Ernest Howard Shepard. Nie przechowywał bohaterów książki w szklanej gablotce, pożegnał maskotki bez żalu, wspominając, że w czasie wojny wysłano je do Stanów Zjednoczonych i tam już zostały. Można zrozumieć pragnienie Milne’a o tym, by być samodzielnym i żyć na własny rachunek, jednak jest coś niebywale smutnego w tym, że nie chciał, aby bajki ojca stanowiły jego dziedzictwo. Może gdyby jego córka nie była chora, opowieści o tym, jak dziadek tworzył przygody Kubusia, Prosiaczka i innych pozwalałyby na powrót do krainy dzieciństwa i znalezienie wspólnego języka z dzieckiem.
Opowiada w książce Milne o swoim ojcu i gdzieś między wierszami można wyczytać, że był to człowiek niespełniony, pragnący uchodzić za „poważnego literata”, a pamiętany jako autor książek dla dzieci, autor „Kubusia Puchatka”. Po śmierci pisarza, jego żona i matka Christophera zniszczyła wszystkie prywatne rzeczy. Nie wpłynęło to pozytywnie na nadwątlone więzi z Dorothy Milne, pojawił się gniew i żal. I poczucie winy, że w pewien sposób zawiódł ojca.
„Poza światem Puchatka” to opowieść o chłopcu, który dorósł i został tym, kim chciał być: księgarzem. Uznając, że nie posiada talentu ojca do odpowiedniego układania słów, obcował z książkami na swój sposób. Spełniał się jako właściciel małej księgarni.
Smutna, chwilami wzruszająca opowieść nie tylko dla ludzi wychowanych na książkach Milne’a.
Moja ocena: 4.5

czwartek, 18 lutego 2016

Lisa Gardner „Mąż doskonały”

Lisa Gardner, Mąż doskonały, Amber, Warszawa 2000, 239 s.

Dwudziestopięcioletnia Tess wychodzi za mąż za szanowanego policjanta Jima Becketta. Książę z bajki okazuje się tyranem, sadystą i... psychopatycznym mordercą. Zaszczuta, wiecznie przerażona żona postanawia wydać go policji. Jim trafia do więzienia. Tess czuje się wreszcie bezpieczna. Ale nie na długo..

Widać w „Mężu doskonałym” zaczątki przyszłego rozmachu i wyobraźni charakteryzujących późniejsze książki Lisy Gardner. W przypadku tej autorki poznawanie jej twórczości chronologicznie nie jest wskazane, bo pierwsze powieści są dość sztampowe, nie wyróżniają się na tle setek podobnych im kryminałów i thrillerów.
Opowieść o Tess mrozi krew w żyłach, ale jednocześnie jest boleśnie przewidywalna. Są co prawda chwile, kiedy Garner zaskakuje i dla nich właśnie warto sięgnąć po książkę. Pojawia się też po raz pierwszy Pierce Quincy – jeszcze jako agent FBI rozpracowujący psychologiczne profile morderców.
Wartka akcja, sensowne (acz zbyt „filmowe”) zakończenie, brak dłużyzn i niepotrzebnych wątków. Cóż więcej chcieć?
Moja ocena: 3.5

Jonas Jonasson „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął”

Jonas Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, Świat Książki, Warszawa 2014, 416 s.

Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem tylko w tym, że zdrowie nie odmawia posłuszeństwa i wygląda na to, że wielka feta z okazji setnych urodzin będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Jednak człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchillem, pił wódkę ze Stalinem i zaznajomił się z Mao Zedongiem, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż...

Reklamowanie Allana Karlssona jako „szwedzkiego Forresta Gumpa” w moim przypadku skutecznie zniechęciło mnie do sięgnięcia po książkę. I pewnie długo jeszcze bym ja omijała, gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki i odgórna decyzja o czytaniu powieści Jonassona. I dobrze, bo dość szybko wyzbyłam się jakichkolwiek obiekcji w stosunku do „szwedzkiego Forresta Gumpa” i zaczęłam się doskonale bawić.
Czuć u Jonassona wpływy Arto Paasilinny, to samo nadużywanie mowy zależnej, do której wszak szybko się czytelnik przyzwyczaja, postaci barwne, sytuacje nieprawdopodobne i przede wszystkim wielkie umiłowanie życia. Stworzywszy postać Karlssona, Jonasson opowiada swoją wersję historii XX wieku wprowadzając na karty książki mroczne nazwiska: Franco, Stalina, Mao Zedonga, Kim Dzong Ila i równie potężne: Trumana czy Churchilla.
Karlsson kroczy przez życie żywiołowo, z wybuchowym fachem w ręku i nie raz pozostawia po sobie zgliszcza w sensie dosłownym. Ma w sobie coś ze Szwejka, chłopską mądrość i zdolność niedziwienia się niczemu, przyjmowania życia ze wszystkimi jego radościami i smutkami.
Dobra rozrywka i miło spędzony czas, gdzie dla odmiany nie ma krwawych morderstw, są tylko autentyczne, krwawe postaci mające więcej krwi na rękach niż najbardziej znani prawdziwi czy fikcyjni seryjni mordercy. Jonasson nie jest może pisarzem wybitnym, jednakże potrafi zapewnić uśmiech na twarzy czytelnika, jego bohaterowie to nie papierowe wycinanki, i choć prawdopodobieństwo większości zdarzeń bliska jest zeru, nie razi to, bo życie potrafi zaskakiwać i motać wokół człowieka sieć najbardziej dziwacznych zdarzeń.
Moja ocena: 5.5

poniedziałek, 1 lutego 2016

Cathy Glass „Nikomu nie powiem”

Cathy Glass, Nikomu nie powiem, Hachette, Warszawa 2012, 329 s.

Siedmioletni Reece został oddany pod opiekę rodziny zastępczej jako ostatni z sześciorga rodzeństwa. W domu Cathy zjawił się po miesiącu ciągłych przeprowadzek, ponieważ czworo kolejnych opiekunów nie poradziło sobie z jego agresywnym zachowaniem. Cathy, mająca doświadczenie w prowadzeniu rodziny zastępczej i znana z dobrego podejścia do trudnych dzieci, przyjmuje Reece’a pod swój dach, choć o historii jego rodziny nie wie prawie nic. Powoli Reece przywiązuje się do Cathy i jej dzieci, a także uczy się ufać osobom w swoim nowym otoczeniu. Z uporem odmawia jednak odpowiedzi na pytania dotyczące jego własnej rodziny, co każe przypuszczać, że za jego zachowaniem kryje się coś, o czym pracownicy opieki społecznej jeszcze nie wiedzą. Kiedy Cathy wreszcie otrzymuje dokumentację Reece’a, odkrywa szokującą prawdę, która przekracza jej wszelkie wyobrażenia…

Podziwiam Cathy Glass za to, co robi dla wszystkich tych dzieci, które mają popapranych rodziców wierzących w swe niezbywalne prawa dzięki naiwności brytyjskiej opieki społecznej. Jednocześnie nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy czytam o siedmiolatku niepotrafiącym się ubrać i podetrzeć się, bo nie nauczyła go tego matka, która jednocześnie potrafi tylko wymagać od innych i nic od siebie. Styl wychowywania proponowany przez Tracey i jej męża to jaskrawy dowód na to, że nie wszyscy powinni mieć dzieci. Żeby jeździć rowerem, trzeba mieć kartę rowerową, żeby jeździć samochodem, trzeba zdać egzamin na prawo jazdy. Wszędzie potrzebne są kursy, zaświadczenia, wykształcenie. Tymczasem nikt do tej pory nie zadbał, aby uświadomić przyszłych rodziców, aby nauczyć ich odpowiedzialności i choćby podstawowych zasad. Cokolwiek jest robione w tym kierunku, nie wystarcza. Nie ma obowiązku udowodnienia, że będzie się dobrym rodzicem. To muszą udowadniać osoby starające się o adopcję, naturalni rodzice mogą być najgorszymi menelami, a i tak najczęściej pozostają bezkarni. Opieka socjalna w Wielkiej Brytanii zajmuje się skutkami, zaniedbując przyczyny. Tym samym powstają potem książki o dzieciach zaniedbanych, molestowanych, nieprzystosowanych, które wychowywały się w dysfunkcyjnych rodzinach mieszkających w mieszkaniach zapewnionych przez państwo, korzystających z zasiłków wypłacanych przez państwo i mających wybitnie roszczeniową postawę nie dając nic od siebie. Gorzej, najczęściej dzieci są nie tylko zaniedbane, ale wykorzystywane w sposób, który byłby nie do przyjęcia przez każdego normalnego człowieka.
Cathy Glass udowadnia, że cierpliwość i miłość mogą czynić cuda, mogą pomóc nieszczęśliwym dzieciom uciec z zaklętego kręgu stosowania przemocy. Niestety, nie zawsze się to udaje. Matka chłopca sama będąca ofiarą, nie znała innych wzorców i tym samym nie potrafiła zrozumieć, jak wielką krzywdę wyrządza swoim dzieciom. Życie jakie było udziałem Tracey mogłoby stać się kanwą niejednego scenariusza o patologii. Niestety, to działo się naprawdę.
Moja ocena: 5

Stanisław Jerzy Lec „Myśli nieuczesane” (cytaty) (18)

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Lizusy są wierne. Gotowi twoją krew zlizywać z łap twego oprawcy.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Mówią, że są potomkami Kaina, by odciążyć się dziedzicznym obciążeniem.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Są tacy, co nie potrzebują nocy; ciemność promieniuje z nich.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Idzie o to, czy wszechświat kończy się żywopłotem, czy drutem kolczastym.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Kto wisiał nad przepaścią, powinien już umieć się huśtać.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Fikcje są rzeczywistością, przecież płacimy za nie.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Myśli, że jest pomnikiem, bo zwapniał.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
- Przylgnęli do mnie - rzekł Terror o tych, których zmiażdżył.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Nie zawsze poznasz po wskazującym palcu, w czyim jesteś ręku.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Widziałem marionetki, co zamiast sznurków miały kajdany.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Uważaj, bezwstydni mogą się zarumienić twoją krwią.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Pijani zwycięstwem popadają w nałóg.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Więzienie nie jest izolacją od dziejów.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Gdy wywołujesz wspomnienia, nie pomyl kliszy.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Jestem niewierny, mógłbym następnego tyrana równie nienawidzić jak poprzedniego.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Drżę zawsze o świętych, by ich nie rozszarpano na relikwie.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Uważaj na muły, upomną się, gdy trzeba, o uprząż rumaka, a czasem powołają się na przywilej głupoty przysługujący osłu.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Niejeden wykopał sobie grób szukając źródeł.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Wszystko jest kwestią umowy. Niestety nie z nami.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Perfidni! Sprzymierzają się z diabłem, by ich nie wpuszczano do piekła.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Politycy, zasięgajcie porad gastrologów: co obywatel może jeszcze strawić.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Odpowiedzialność jest wygodna, spoczywa chętnie na takich, co są nietykalni.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Gruboskórnych drażni najcieńsza aluzja.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Z żaru pozostaje popiół lub dzieło.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Jak trudno ukryć swoje nieistnienie!

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Ileż ostatnich słów bije się o pierwszeństwo!

Katarzyna Bonda „Florystka”

Katarzyna Bonda, Florystka, Videograf, Chorzów 2012, 609 s.

Hubert Meyer popełnił błąd w profilu i porzucił pracę w policji. Stary przyjaciel prosi go o pomoc w przesłuchaniu młodej kobiety, w związku z zaginięciem jej 9-letniej córki. Policjanci próbują łączyć tę sprawę z bestialskim zabójstwem 11-letniego Amadeusza, którego matka jest szanowaną w mieście florystką. Okazuje się, że była ona ostatnią osobą, która widziała Zosię żywą. Florystka początkowo pomaga w poszukiwaniach, ale gdy ciało dziecka odnajduje się na tym samym cmentarzu, gdzie pochowano Amadeusza, staje się główną podejrzaną.

Trzecie podejście do pani Bondy i ostatnie. Więcej nie zamierzam zawracać sobie głowy słowotokiem autorki, która chce tyle czytelnikowi opowiedzieć, tyle spraw przybliżyć, że staje się to męczące, nudne i najczęściej zbędne. Poza tym Bonda pisze w dość kiepskim stylu, często się powtarza, a jej porównania i skojarzenia są do bólu wyświechtane.
Nie wiem dlaczego nazywają tę panią „królową polskiego kryminału”, bo królowa z niej żadna. Swego czasu Camillę Läckberg reklamowano jako „królową skandynawskiego kryminału”, przeczytawszy jej „Zamieć śnieżną i woń migdałów” oraz „Księżniczkę z lodu” poczułam się oszukana i zmanipulowana. Od tamtej pory, wiem, późno bo późno, podchodzę do wszelkiej tytulatury z wielkim sceptycyzmem. Dlatego też może być Katarzyna Bonda królową, cesarzową i boginią, ale bynajmniej nie dla mnie. I chyba dla żadnego czytelnika, który wymaga, aby powieść miała jakiś poziom.
Moje rozczarowanie Bondą było tym dotkliwsze, że wydawało mi się, iż autorka (w „Tylko martwi nie kłamią”) potrafi chociaż opisać rzetelnie miejsca akcji. Podobno na research poświęca ona więcej czasu niż na pisanie książki. Cóż, w przypadku „Florystki” coś się Bondzie research nie bardzo udał. Wyszły spod jej (hipotetycznego) pióra nonsensy, które przeszkadzały w czytaniu i podbijały mój defektyzm. Pisanie, że nurkowie przeszukiwali rzekę Białą to jawne sugerowanie, że jest to rzeka z prawdziwego zdarzenia. Tymczasem Białka (tak ją nazywają w większości białostoczanie, do których i pisząca te słowa się zalicza) ma może ze dwa metry szerokości i z metr głębokości. Jest raczej rzeczką niż rzeką z prawdziwego zdarzenia, nie ustawiają się na jej plażach wędkarze (o czym znowu pisze Bonda), bo plaż w centrum nie ma. Centrum handlowe Alfa zostało natomiast wybudowane na terenie dawnej fabryki Biruna, zajmującej się produkcją tkanin. Żadnej tam Chemii, o które autorka z uporem kilkakrotnie wspomina. Mieszkałam kilka lat przy fabryce, przez okna widziałam, jak fabryka pracowała coraz mniej, potem jak ją zamknięto, zaczęto wyburzać i stawiać ściany centrum. I w końcu: w Białymstoku (niestety) nigdy nie było tramwajów!
Jeśli natomiast chodzi o treść... dałoby się „Florystkę” przeczytać o wiele przyjemniej, gdyby była (co najmniej) o połowę krótsza, bez wnikania w psyche Meyera, jego asystentki, florystki i właściwie każdej opisywanej osoby. Bez opisywania układów i układzików, popisywania się slangowymi wyrażeniami i wszystkich innych pierdół odciągających czytelnika od zagadki, która została w gruncie rzeczy potraktowana po macoszemu. Nikt mnie już nie namówi na „powieści” pani Bondy. Są na szczęście inne pisarki, nie królowe, ale za to dobre w tym, co robią, nie przynudzają i nie starają się pisać na ilość zamiast na jakość.
Moja ocena: 1.5