poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Ałbena Grabowska „Stulecie Winnych”

Ałbena Grabowska, Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli, Zwierciadło, Warszawa 2014, 329 s. 
Ałbena Grabowska, Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli, Zwierciadło, Warszawa 2015, 296 s. 
Ałbena Grabowska, Stulecie Winnych. Ci, którzy wierzyli, Zwierciadło, Warszawa 2015, 325 s.

Opowieść o losach rodziny Winnych z podwarszawskiego Brwinowa rozgrywa się na tle dramatycznych wydarzeń XX wieku. Życiorysy nietuzinkowych bohaterów z tytułowego klanu, autorka umiejętnie splotła z losami autentycznych osób. Porywające emocje, zaskakujące losy, meandry polskiej historii - wszystko to czytelnik znajdzie w „Stuleciu Winnych”.

Nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie fakt, że pojawia się w niej Brwinów, który stał się moją przystanią dość nieoczekiwanie i chociaż różnie się w życiu toczy, mogę powiedzieć, że zawsze to jakaś zmiana i nie żałuję, że tak się stało. Kilka lat temu miałam etap biegania wszędzie z aparatem, wtedy też poznałam Brwinów bliżej. Niby nic ciekawego, ot, podwarszawska sypialnia. Ale polubiłam i miasteczko, i ludzi. Bardzo ładnie o Brwinowie pisze Grzegorz Przybysz, który od lat pracuje nad monografią miasta, jej fragmenty można znaleźć tutaj. Z pracy pana Przybysza korzystała i pani Grabowska, chociaż z różnym skutkiem. Bo wprawdzie przyznaję, że „Stulecie Winnych” czyta się przyjemnie, to Brwinowa w książce nie czuć. Nie wystarczy wymienić nazwy ulic, aby oddać atmosferę tchnącą z budynków czy nastroje między ludźmi. Osoby mieszkające tutaj, z którymi rozmawiałam o „Stuleciu Winnych” dość krytycznie podchodzą do powieści i wychodzi na to, że jestem jedną z nielicznych, którym się ta książka podobała. Powiem więcej: uważam ją za ciekawszą od innej trylogii o podobnym czasowym rozmachu – „Cukierni pod Amorem”.
W każdej części „Stulecia...” bohaterkami są kolejne bliźniaczki z rodziny Winnych. Pierwsza para rodzi się w przededniu I wojny światowej, druga – w dniu wybuchu II wojny, trzecia – w kilka miesięcy po grudniowych wydarzeniach w Gdańsku. Losy rodziny wpisane są w historyczne wydarzenia i trzeba przyznać, że autorka starała się nie tylko ukazać dramat tamtych lat, ale i chwile lepsze, szczęśliwsze. Bohaterowie nie tylko walczą i kochają, potrafią być również dowcipni. Właśnie ta równowaga pomiędzy dramatem a komedią życia usposobiła mnie do książki przychylnie. Bo ileż można pisać tylko o bohaterstwie, które, owszem jest ważne, ale ukazane na przestrzeni lat i chwil zwykłego życia staje się tym istotniejsze i wyraźniejsze. Chwilami saga zahacza o realizm magiczny, chwilami staje się powieścią gangsterską, chwilami zaś, za sprawą braku rzetelnej redakcji staje się piórnonsensem, bo: wybory prezydenckie były w 1990 roku, a nie w 1992; SLD powstał w 1999 roku, sześć lat wcześniej istniała SdRP, a o SLD nikt nie słyszał. Największym jednak kuriozum jest samoświadomość czterolatki z objawami anoreksji. Pomieszanie dat i wydarzeń w końcowej części trzeciego tomu to jawny dowód na to, w jakim pośpiechu powstawała ostatnia część i jak po macoszemu została opracowana. Skutecznie zmniejsza to przyjemność czytania i irytuje.
„Stulecie Winnych” nie jest jakąś wybitną powieścią, ale pomimo potknięć, nadaje się idealnie na podróż czy posiedzenie w ogródku. Zbliża się długi majowy weekend, a że książkę czyta się szybko, jest szansa na przeczytanie chociaż jednego tomu. Tak już na koniec – najlepsza, najbardziej dopracowana wydaje się druga część, gdzie losy Winnych opowiedziane są od II wojny światowej do wydarzeń z marca ’68 roku.
Moja ocena: 4

Antoni Czechow „Święta noc i inne opowiadania”

Antoni Czechow, Święta noc i inne opowiadania, Czytelnik, Warszawa 1985, 464 s.

Zbiór 41 opowiadań z lat 1883–1898.

Ja zazwyczaj nie robię postanowień na dany rok, wystarczy mi wyzwań, które przynosi ze sobą każdy kolejny dzień. Ale na początku roku postanowiłam omijać z daleka wszelkie nowości książkowe. Prawie wszędzie widzę wpisy o książkach przedpremierowych, egzemplarzach recenzenckich lub zapowiedziach. I fajnie. Ale jest jeszcze tyle książek, których do tej pory nie przeczytałam. W tym roku sięgam po takie pozycje, które czekały na swoją kolej już nawet nie miesiące, a lata całe. Opowiadania Czechowa przywiozłam jeszcze z Białegostoku, mam je co najmniej dziesięć lat, bo chciałam je w całości przeczytać po lekturze „Końskiego nazwiska”. I wreszcie się udało. Czytałam na zmianę z „Gwałtem na Melpomenie”, „Zazdrosnymi” i „Magią rzeczywistości”, bo większość utworów Czechowa jest zwięzła i krótka i tak różnorodna, że trudno czytać wszystko za jednym podejściem. Należy raczej każdą opowieść smakować oddzielnie, dać sobie chwilę do namysłu i zastanowienia.
Wybór przygotowany w połowie lat osiemdziesiątych przez wydawnictwo „Czytelnik” ukazuje przekrojowo, jak zmieniało się postrzeganie świata przez Czechowa wraz z upływem czasu i dojrzewaniem. Najwcześniejsze opowiadania charakteryzują się humorem i satyrą. Nie są długie, ale tak jak swego czasu powiedział sam autor: „sztuka pisania jest sztuką skracania, a zwięzłość jest siostrą talentu”, zawierają w sobie wszystko co najważniejsze. I chociaż śmieszą, to potem nachodzi czytelnika refleksja, że obraz rodaków ukazany w opowiadaniach nie jest bynajmniej pochlebny. „Śmierć urzędnika”, „Zły chłopiec” czy „Żywa chronologia” to szkice o ludziach pełnych ułomności, służalczych, zaślepionych lub rozwiązłych. Z jednej strony koniec XIX wieku to wiktoriańska moralność wysoko zapiętego kołnierzyka, a z drugiej – powieści rosyjskie, gdzie kobietom daleko do ideałów, za to pełne są namiętności. Im późniejsze są opowiadania prezentowanie w tomie, tym wyraźniej widać odejście Czechowa od humoresek i satyry, i skupienie się na ukazaniu ludzkich przywar, smutków i nieszczęść. Najdłuższe – „Pojedynek” i „Moje życie” to już bardziej minipowieści z fabułą nakreśloną oszczędnie, skupioną na ludzkich emocjach. To dzieje miłości nieszczęśliwej, bierności i cudzołóstwa i życia wbrew konwenansom. Zaskakuje u Czechowa nie tylko oszczędność słów, ale i trafność obserwacji. Powstały te opowiadania, kiedy autor nie miał jeszcze czterdziestu lat, w tym wieku Dostojewski dopiero przygotowywał się do napisania swoich największych powieści i tak się zastanawiam, jak potoczyłaby się kariera Czechowa, gdyby nie przerwała jej nagła śmierć. Pisarz umarł mając 44 lata i chociaż młodym może się wydawać, iż była to już późna starość, z mojej perspektywy – był on właśnie w kwiecie wieku, w okresie, który mógł zaowocować jeszcze lepszymi opowiadaniami, może i powieścią...
Chcąc poznać bardziej realistyczny niż tragiczny (to domena Dostojewskiego) portret społeczeństwa rosyjskiego, warto sięgnąć po „Świętą noc i inne opowiadania”. Nie trzeba czytać wszystkich, nie trzeba czytać po kolei. Warto jednak zapoznać się z tym, co w rosyjskiej duszy gra – tytułowa „Święta noc” pełna uduchowienia, poetyki i religijności, za czym tęskni, czego pragnie.
Polecam. Moja ocena: 5.5

Andrzej Stasiuk „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”

Andrzej Stasiuk, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Czarne, Wołowiec 2013, 174 s.

Zbiór felietonów i innych krótkich form.

Pierwsze moje spotkanie ze Stasiukiem i nie powiem, dość obiecujące. Autor pisze o ludziach, podróżach: opowieści o Ułan Bator, Kirgistanie i Bałkanach sąsiadują z opowieściami o Bieszczadach i Licheniem, innych narodach, ich obyczajach. Czyta się „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” szybko, z przyjemnością, bo Stasiuk pióro ma lekkie i nawet pisząc o pogodzie, potrafi wyłuskać to, co najbardziej istotne i najbardziej reprezentatywne dla polskiej aury. 
Czułam tę Polskę Stasiukową, choć daleka byłam od zachwytów Licheniem i religijnością, prostym pięknem i zadumą nad ludem, który wybudował tę świątynię. I równie daleko mi do zachwytów nad architektonicznymi potworkami wyrastającymi przy drogach, tandetą zalewającą nas zewsząd, może jest to swojskie, niestety, ale nie potrafię zachwycać się badziewiem i tandetą tylko dlatego, że mają „klimat”. Stasiukowi się to podoba, umie to ująć w słowa i chwała mu za to, a zgadzać się z nim nie muszę.
Czasami co prawda Stasiuka ponosi fantazja: jadąc drogą 816, rzeczywiście mamy po prawej dawną granicę ze Związkiem Radzieckim. Ale z obozami zagłady rzecz ma się już inaczej. Taka nadinterpretacja, żeby pasowało do opowieści irytowała mnie zawsze. Poza tym rodzi pytanie, gdzie jeszcze Stasiuk popuścił wodze fantazji, żeby tekst ładnie brzmiał. Polskie realia da się jeszcze sprawdzić, ale te bałkańskie czy azjatyckie końce świata? Ile w tym wyobraźni, a ile rzeczywistości? Trochę szkoda, bo te wędrówki autora po bezdrożach aż zachęcają, żeby wrzucić plecak na siedzenie obok i ruszyć jego śladem drogą 816 i nie trzeba aż do Stanów jechać, żeby odnaleźć przygodę na szosie. Zobaczyć Sobibór (bo Bełżec i Treblinka są równie daleko od DW 816, jak Lublin czy Biała Podlaska), zobaczyć Polskę nie kiczowatą, ale dawną, miejscami „drewnianą i słomianą”, nie mijać innych samochodów co chwila – chciałabym. I kto wie, może się uda... I dlatego się cieszę, że Stasiuka przeczytałam. Bez fajerwerków, ale i bez rozczarowania. Wyniosłam z tej książki coś dla siebie – że koniec świata można znaleźć na upartego wszędzie.
Moja ocena: 4

* * *
Stasiuk Andrzej; Marzec;
Przed warsztatami samochodowymi stoją kolejki aut, bo wszyscy zmieniają zimowe opony na letnie. Po dwóch dniach słońce znika, przychodzą mrozy i śnieżyce, a ci, co się pospieszyli, lądują w rowach, na skrzyżowaniach wjeżdżają sobie w tyłki albo na latarnie i przeklinają, przeklinają ten tak zwany klimat umiarkowany, który jest w istocie klimatem nieobliczalnym, klimatem schizofrenicznym i przeklętym. Właściwie wszystkie klęski tej części kontynentu można by zwalić na klimat.
Piękne kobiety zbyt wcześnie pozbywają się ciężkich palt, ciepłych pończoch, szalików, czapek, tych wszystkich upokarzających kobiecość elementów stroju, i zaziębiają się, i potem umierają na zapalenie płuc. Mężczyźni pozostają ze swoją żałobą i piją, piją na umór czystą wódkę, by nie załamać się psychicznie i nie zamarznąć na śmierć.

Stasiuk Andrzej; Maj;
Niedawno w rozmowie ktoś mi uświadomił, że żyjemy w kraju, który nie doświadcza przyrodniczej nudy. „Pomieszkałbyś w tropikach”, powiedział. Pół roku z niebu leje się woda. Przez drugie pół monotonny, obojętny skwar. Wyobraziłem sobie to więzienie aury i teraz tym chętniej chwalę ojczyznę za jej zmienność, nieprzewidywalność i następstwo pór, które zawsze przychodzą zbyt wolno albo zbyt długo trwają, ale w porównaniu z tropikiem jest ich wielka rozmaitość.

Stasiuk Andrzej; Najsłynniejsi Łemkowie świata;
Małe narody muszą mieć więcej legend. Pojawiły się niepostrzeżenie, nikt ich nadejścia nie zauważył, nikt też nie widział, skąd przybyły. Gdy już wkroczyły na arenę dziejów, to zazwyczaj obcy wymyślali ich przeszłość, miejsce pochodzenia i trasę wędrówki. Dlatego powinny mieć jak najwięcej własnych legend. Żeby zrównoważyć niedostatek własnej historii.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Andrzej Zieliński „Skandaliści w koronach”

Andrzej Zieliński, Skandaliści w koronach. Łotry, rozpustnicy i głupcy na polskim tronie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 248 s.

Naginanie historii do własnych potrzeb, jej upiększanie, a nawet jej fałszowanie ma w Polsce bardzo długą tradycję. Naszych królów i ich czyny idealizowali nadworni kronikarze, łącznie z Gallem Anonimem, Wincentym Kadłubkiem czy Janem Długoszem, a w czasach, gdy traciliśmy niepodległość, ku pokrzepieniu serc i dusz, nieodmiennie przywoływano dawnych władców z całą długą listą ich wspaniałych zalet i bohaterskich czynów. Nawet w podręcznikach historii nader często poprawiono wizerunki królów, wstydliwie kryjąc za zasłoną milczenia wszystko, co zdaniem autorów nie zasługiwało na pamięć, bo nie pasowało do budującej wizji naszych dziejów.

„Skandalistów w koronach” uznałam swego czasu za jedną z najlepszych książek przeczytanych w 2015 roku. A że lubię czytać seriami, czy to według autorów, czy tematycznie, jak trafiła mi się druga książka Andrzeja Zielińskiego „Sarmaci, katolicy, zwycięzcy” postanowiłam ją przejrzeć pomimo miażdżących recenzji na LC. I z przykrością muszę przyznać, że straciłam zaufanie do autora i serce do napisania entuzjastycznej recenzji „Skandalistów”, bo chociaż nasze ziemie przed wiekami faktycznie były terenami, przez które przeszła większość wszelkich nacji i trudno dojść o kolejność tych wędrówek, to błędów rzeczowych z późniejszych dziejów wybaczyć nie potrafię. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy sprawdzałabym w innych książkach, czy to co napisali Henryk Samsonowicz czy Janusz Tazbir nie zawiera błędów. A rewelacje pana Zielińskiego sprawdzać trzeba, więc nie sądzę, abym jeszcze kiedyś do niego wróciła. Ale recenzję „Skandalistów w koronach” napisać muszę, bo właśnie nadeszła jej kolej.
Korzystał Zieliński z bogatej bibliografii i przybliżył czytelnikom mniej znane fakty z całej przedrozbiorowej historii Polski. Napisał to językiem przystępnym, przy okazji wytykając zamierzchłym kronikarzom stronniczość, niewiedzę bądź konfabulację. Przed oczyma czytelnika przesuwa się korowód postaci znanych z lekcji historii, a przecież ukazanych z zupełnie innej strony! Moją uwagę najbardziej przykuła osoba Kazimierza Wielkiego, może dlatego że z lekcji zapamiętałam same banały o nim, o jego przedsiębiorczości i dokonaniach, a dopiero później, już na studiach, okazało się, że władcą Kazimierz Wielki był niepospolitym, ale prywatnie – karłem moralnym i erotomanem niemożebnym, który tak dogadzał swoim chuciom, że i od gwałtu nie stronił.
Ciekawie też opowiada Zieliński o Jagiellonach, chociaż posiłkowanie się książką Iwony Kienzler przy pisaniu o Jagielle to jak sięgnięcie do źródeł w rodzaju Wikipedii, co znacząco nadwątla moje zachwiane zaufanie w autora. Z drugiej jednak strony, dobrze jest poznać postać pierwszego władcy z dynastii jagiellońskiej z innej perspektywy niż tej walecznej czy żalu nad niewykorzystanymi szansami. W ogóle Zieliński opisuje odmienny, niż zapamiętany ze szkoły wizerunek Jagiellonów, to postaci pełne namiętności, ambicji i niewyjaśnionych sekretów. Władysław Warneńczyk to nie tylko król, który zginął w bitwie z Turkami, ale i władca o niejednoznacznej orientacji i... w sumie nie do końca wyjaśnionej śmierci.
Zieliński ukazuje drugie, nieco wstydliwe i na pewno nieoficjalne oblicze polskiej historii. Nie ma w „Skandalistach w koronach” bohaterów bez skazy, są za to ludzie folgujący swym zachciankom, szczególnie erotycznym, myślącym bardziej o sobie, ewentualnie najbliższych, niż o narodzie, którym przyszło im przewodzić.  I w sumie, dopiero znając mankamenty ich charakteru, można zrozumieć, dlaczego historia Polski jest taka a nie inna i uświadamia ludziom, że przeszłość nie składa się tylko z dat bitew i rozejmów/pokojów, ale tworzyli ją ludzie z krwi i kości. Polskie średniowiecze jawi się jako epoka krwawa i obfita w zdrady i bratobójcze walki. Nie jest li tyko nudnym ciągiem znanych faktów, uzmysławia, że błędy i nadużycia nie rozpoczęły się w Rzeczypospolitej wraz z intrygami magnatów, które były tylko skutkiem stosowanej od kilkuset lat polityki sobiepaństwa. Zieliński pisze barwnie, porusza tematy, o których szkolne podręczniki milczą, wystarczy wspomnieć chociażby osobę króla Bolesława II Zapomnianego, o którego istnienie spór toczy się do dzisiaj. Przy okazji przypomina, że nie tylko w Rosji czy we Francji władcy umierali od skrytobójczego sztyletu czy strzału, a nieco zapomniane już powiedzenie „plecie jak Piekarski na mękach” wywodzi się właśnie od szlachcica, który porwał się na Zygmunta III Wazę.
W tej chwili daleka jestem od zachwytów nad książką Andrzeja Zielińskiego, ale nadal uważam, że jest lekturą, która może skłonić do zainteresowania polską historią i jednocześnie dowodem na to, że nauka o przeszłości nie musi być wypranym z emocji kalendarium.
Moja ocena: 5

Źródła portretów:
1. Kazimierz Wielki: http://www.poczet.com/wielki.htm
2. Władysław Warneńczyk: http://www.poczet.com/warnenczyk.htm 

środa, 6 kwietnia 2016

Cezary Łazarewicz „Sześć pięter luksusu”

Cezary Łazarewicz, Sześć pięter luksusu. Przerwana historia Domu Braci Jabłkowskich, Znak, Kraków 2013, 236 s.

Na początku był niewielki sklepik. Miał pomóc Jabłkowskim podnieść się po spektakularnym bankructwie seniora rodu. Krok po kroku, wspólnymi siłami, udało się stworzyć imperium, w którym skupiło się życie handlowe i towarzyskie przedwojennej stolicy.
Historia imperium Jabłkowskich to opowieść niczym z „Lalki” Bolesława Prusa. Fascynująca podróż przez ubiegłe stulecie — od narodzin kapitalizmu, przez bezprawne odebranie kamienicy przez komunistów aż po trwającą do dziś walkę o odzyskanie majątku.

Zacznę od końca: byłam kiedyś w Trafficu i tak jak lubię księgarnie, tak mi się tam nie podobało. Działo się to przed świętami, chciałam kupić prezenty, ale odrzuciła mnie pretensjonalność i nowobogackość w wystroju sklepu. Pomimo wielkiego wyboru książek dla dzieci i dorosłych, atmosfera mi nie odpowiadała do tego stopnia, że nie kupiłam nic.
Sam budynek jednak mi się spodobał. A potem, kilka lat później, kupiłam książkę Cezarego Łazarewicza „Sześć pięter luksusu”, przeczytałam i... musiałam wszystko przemyśleć. Przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś innego. Historia rodziny Jabłkowskich opisana jest bowiem w manierze typowej dla dziennikarzy „Twojego Stylu” i „Elle” z lat, kiedy czytałam te magazyny: bohaterowie mają tam wystawiane pomniki ze spiżu, są tak nieskazitelni i wspaniali, że bliżej im do herosów niż zwykłych ludzi. Obfitość pozytywów, ochów i achów nad pomysłami marketingowymi, nad wyborem i kształceniem personelu i psychologią subiekta skutecznie zakłóca obiektywny odbiór tekstu. I nie chodzi mi o to, żeby ukazać jakieś grzeszki czy sekrety właścicieli Domu Towarowego, bo taniej sensacji nie lubię. Ale i za biografiami odlewanymi z samych zachwytów też nie przepadam.
Irytująco też działało na mnie używanie czasu teraźniejszego. „Najważniejsze jest drugie piętro...”, „Zwiedzanie sklepu zacznijmy od piwnicy...”, „Józef jest człowiekiem XIX wieku” – ta stylistyka, że wszystko dzieje się tu i teraz, te krótkie akapity, jakby przeznaczone dla czytelników nie potrafiących skupić się dłużej na lekturze, to nastawienie na opowieść tylko w czerni i bieli – mnie drażniło cholernie. I właśnie fragmenty, kiedy Łazarewicz oddawał głos swoim rozmówcom, kiedy oni wspominali, jak było i co było – czyta się najprzyjemniej. Szkoda, bo i sama opowieść, i historia rodziny Jabłkowskich jest niebanalna. I nawet fragmenty, jak traktować należało klienta, coby był zadowolony i nie wyszedł z pustymi rękoma, też ciekawe. Tyle że przez manierę pisania nadpsute. A przecież można się u Łazarewicza dowiedzieć, że specjaliści od marketingu nie pojawili się wczoraj, już w pierwszej połowie XX wieku starano się klienta oczarować i uwieść, aby dał się skusić na kupno i zostawił pieniądze w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich. Wybór miał ogromny, bo 44 sklepy podzielone były dodatkowo na działy, których było w sumie 300 i żeby się w tym wszystkim rozeznać, klient dostawał przy wejściu drukowany przewodnik. Cytuje też autor wyimki z biuletynów dla pracowników, gdzie określano między innymi kto komu pierwszy się kłania, kto komu pierwszy mówi „dzień dobry” i kto komu pierwszy podaje rękę. Zasady savoir vivre pozostały nadal aktualne, ale coraz częściej się o nich zapomina. Szkoda.
Ale przyznać trzeba, że Łazarewicz odrobił pracę domową, naszkicował realia roku 1913, kiedy zaczęły rosnąć fundamenty budynku przy Brackiej 25. Przybliżył realia Warszawy przed Wielką Wojną, historię rozwoju firmy, czasy II wojny światowej i okres „dożynania” w początkach PRL. W majestacie prawa firmę właściwie rozkradziono, bo młode państwo socjalistyczne bardzo niechętnie patrzyło na jakąkolwiek prywatną inicjatywę, a cóż dopiero na właścicieli wielkiego domu towarowego? A i potem nie było lepiej, po zmianach w 1989 roku Jabłkowscy przez ponad dwadzieścia lat walczyli o swoje i chociaż niby wszystkie sądy i racje były za nimi, to wystarczył jeden zwinny hochsztapler, aby budynek przy Brackiej 25 wciąż był punktem sporu. I tu wykazał Łazarewicz, że nie jest (po prawdzie nigdy nie był) dziennikarzem li tylko spisującym z innych książek, ale i potrafi sam ruszyć na łowy. Dotarł do totumfackiego hochsztaplera i opisał machlojki „biznesmenów” forsujących „dziki kapitalizm”. I to jest chore, że na takich bandytów właściwie nie ma mocnych, bo tak kombinują i kołują, że każdy uczciwy się w gąszczu tej grandy pogubi.
Kiedy Łazarewicz wydawał książkę w 2013 roku, los kamienicy przy Brackiej 25 wciąż był niepewny mimo wyroków na korzyść Jabłkowskich. Po kolejnych trzech latach można przeczytać, że Jabłkowscy robią w końcu remont budynku. Ponownie chcą otworzyć Dom Towarowy.
Podobało mi się, że Łazarewicz nie stronił od trudnych pytań, nie zadowolił się stanem zastanym i potrafił drążyć, dopóki nie uzyskał odpowiedzi. Podobało mi się również to, że pojawiły się w książce wypowiedzi ludzi związanych z Domem Towarowym jeszcze przed wojną. „Sześć pięter luksusu” to piękna opowieść o pięknej kamienicy. Gdyby tylko nie te manieryzmy i pochwały... gdyby i przeszłość potraktował autor równie subiektywnie, byłaby to książka rewelacyjna.
2. http://warszawyhistoriaukryta.blogspot.com/2014/12/bracka-25-dom-towarowy-braci-jabkowskich.html