środa, 30 lipca 2014

Éric-Emmanuel Schmitt „Historie miłosne”

Éric-Emmanuel Schmitt, Historie miłosne, Znak, Kraków 2012, 319 s.

Miłość młodzieńcza, niespełniona, zakazana. Miłość, która prowadzi do zbrodni i na którą czeka się całe życie. Nikt piękniej od Schmitta nie przedstawia tak wielu odcieni tego wyjątkowego uczucia.
Schmitt z wrażliwością i wyczuciem przedstawia miłosne dramaty swoich bohaterek - Marzycielki, Odette, Hélène, Donatelli - bosej księżniczki. Ich marzenia o szczęśliwym życiu u boku ukochanego, wspólnej porannej kawie, spacerach w deszczu, zazdrości i wierze w siłę uczuć oraz odwadze, jakiej wymaga realizacja pragnień wzruszyły już tysiące czytelniczek na całym świecie.
„Historie miłosne” to kompozycja siedmiu najpiękniejszych opowiadań o miłości, nadziei i przyjaźni, wybrane spośród bogatego zbioru tekstów tego znakomitego francuskiego autora.

Każdy ma swoje preferencje czytelnicze. Ktoś nie czyta kryminałów, ktoś inny unika fantastyki, ja natomiast od razu rezygnuję z książek, gdzie miłość jest motywem przewodnim, miłość w ujęciu harlequinowskim, idealnym, przesłodzonym – to nie dla mnie. Tymczasem u Schmitta już sam tytuł dobitnie świadczy, że będą to historie miłosne, tylko i wyłącznie, a przecież książkę kupiłam kierując się zaufaniem do autora. I po raz kolejny przekonałam się, że Schmitta lubię, nawet w „miłosnej” odsłonie.
Siedem opowiadań to zbiór opowieści o miłości subtelnej, namiętnej, zakazanej, doskonałej, niespełnionej. Każda bohaterka nosi w sobie pokłady wspomnień, podejrzeń, smutku. Opowiadania są dopracowane, miłość staje się pretekstem do rozważań o tym, co w życiu ważne, jaka jest rola marzeń i fantazji, czy ułomność fizyczna jest równoznaczna z osamotnieniem w życiu emocjonalnym, czy można kochać wciąż tak samo, pomimo upływu lat? Czy miłość poligamiczna nadal pozostaje miłością?
Ujawnił się w pisarzu pierwiastek kobiecy, bowiem Schmitt stara się ukazać świat oczami swych bohaterek. Przedstawia ich skomplikowane, chwilami niemalże kompulsywne charaktery, kobiety pełne fantazji erotycznej, to czerpiące z życia garściami i widzące dobro w każdym, nawet najbardziej pospolitym człowieku, to znów pełne obaw i w depresji. Mężczyźni są u Schmitta kochankami wiernymi, czułymi i co ciekawe – stałymi mimo upływu lat. Jest w tym tyle samo pobożnego życzenia, co poetyki i uroku. Siedem opowieści, gdzie każda ukazuje miłość z innej strony, inny aspekt, inną parę ludzi pragnących zdławić swą samotność i odnaleźć dawno minione chwile szczęścia. Nie ma u Schmitta słodkich zakończeń, jak w życiu natomiast są zbyt późno wyciągnięte wnioski, zbyt późno zyskana wiara w szczerość uczucia. Mrą w opowiadaniach Francuza mężczyźni niczym istoty słabe, niezdolne żyć długo, a tym bardziej szczęśliwie. Umierają nim kobiety pozbędą się nieufności czy poczucia porażki.
Dobra proza, niewymuszona, nienachalna. Bez niepotrzebnych ozdobników Schmitt stara się ukazać fakt, że pieniądze, racjonalizm, tytuły są niczym w obliczu duchowej samotności.
Polecam.
Moja ocena: 4

* * *

Schmitt Éric-Emmanuel; Marzycielka z Ostendy;
Niektóre kobiety to pułapki, w które wpadamy i z których już nie chcemy się uwolnić.

Schmitt Éric-Emmanuel; Marzycielka z Ostendy;
O ile nie da się być pięknym na dziesięć sposobów, o tyle głupawym można być na tysiąc – przez brak elokwencji, przynudzając, interesując się tylko tym, co fascynuje kobiety, uważając, że jest się inteligentniejszym niż w rzeczywistości, powtarzając w kółko tę samą myśl.

czwartek, 24 lipca 2014

Diane Setterfield „Człowiek, którego prześladował czas”

Diane Setterfield, Człowiek, którego prześladował czas, Amber, Warszawa 2014, 335 s.

Jeden uczynek, jeden ułamek czasu może odmierzać czernią kolejne rozdziały twojego życia...
Chłopiec celuje z procy do kruka. Koledzy patrzą z niedowierzaniem, jak ptak spada na ziemię. Tak po raz pierwszy śmierć wkracza w życie dziesięcioletniego Willa Bellmana. Śmierć, która już go nie opuści…
Na kolejnych pogrzebach będzie się pojawiać tajemniczy człowiek w czerni. Aż wreszcie zawrze z nim przerażający pakt…
„Człowiek, którego prześladował czas” to pełna zadumy nad ludzkim losem, metaforyczna opowieść o czasie i pamięci. Hołd dla Edgara Allana Poego, nawiązanie do jednego z najsławniejszych utworów w historii poezji. I refleksja nad konsekwencjami naszych czynów. Wyborów, których człowiek dokonuje niejednokrotnie w konflikcie z siłami dla niego niezrozumiałymi. A kiedy zrozumienie przychodzi, jest już za późno. Bo „cień kruka trwa na straży” ludzkiej duszy…

W przypadku „Człowieka, którego prześladował czas” trudno nie mówić o „syndromie drugiej książki”. Po spektakularnym debiucie Setterfield zamilkła na siedem lat. Jest to sytuacja niemalże identyczna, jak w przypadku Donny Tartt, która po wydaniu „Tajemnej historii” dziesięć lat przygotowywała powieść numer dwa, aż w 2002 roku wyszedł „Mały przyjaciel” – utwór nieudany i niedorastający debiutowi do pięt. Setterfield pisała „Człowieka...” krócej, ale prawda jest taka, że to książka niezbyt udana, dziwaczna, odmienna w stylu od debiutanckiej „Trzynastej opowieści” i powstała chyba tylko po to, aby autorka mogła udowodnić sobie, że nadal umie pisać.
Prawie każdy jest w stanie stworzyć jedną niesamowitą opowieść w życiu. Szczęśliwcy umieją ubrać ją w odpowiednie słowa i puścić w świat. Potem jednak nadchodzi pustka i w bólach rodzi się kolejny utwór, który najczęściej rozczarowuje. Odnośnie „Człowieka...” rozczarowanie zaczyna się już od polskiego tytułu, wymyślonego prawdopodobnie na potrzeby marketingu, acz nijak nie przystającego do treści. Tytuł oryginału, „Bellman & Black” jest prostszy i lepszy (i wyjaśniony). Nie zmienia to jednak faktu, że Setterfield stworzyła opowieść o niczym, chociaż niemalże z każdej strony wylewają się fakty i informacje, poczynając od tego, jak zbudować idealną procę o idealnej celności, poprzez budowę dziewiętnastowiecznej fabryki produkującej sukno z jej wszelkimi warsztatami, tkalniami i farbiarniami, sposobami farbowania płótna, suszenia go i strzyżenia, aż na funkcjonowaniu domu towarowego z akcesoriami żałobnymi kończąc, gdzie Setterfield rozpisuje się o wszystkim od trumien począwszy a na hiszpańskich rękawiczkach skończywszy. Dziewiętnastowieczne realia przeplatają się z alegoryczną historią, której początkiem była śmierć kruka zabitego przez dziesięciolatka. Chociaż młody Bellman szybko zapomniał o tym czynie, pozostał on w jego podświadomości i na każdym pogrzebie widzi tajemniczego mężczyznę w czerni. Pogrzebów jest w życiu Bellmana wyjątkowo dużo. W czasach szalejącej zarazy wydaje mu się, że wreszcie poznaje dżentelmena w czerni i zawiera z nim układ. Jest to napisane tak mgliście, że czytelnik sam nie wie, ile w tym prawdy, a ile urojeń bohatera; ile jest zabitego w dzieciństwie ptaka w zjawie mogącej uratować najstarszą córkę Bellmana. Setterfield sama nie jest pewna, czy „Człowiek, którego prześladował czas” ma być opowieścią o rzutkim fabrykancie, czy też opowieścią o spotkaniach ze śmiercią, czy może o obłędzie i samotności. Powieść się rozłazi w chwilach, kiedy powinna zaskakiwać, pozostawia niedosyt i rozczarowanie.
Może i miała być to powieść-hołd złożona „Krukowi” Poe ‘go, ale mnie nie przekonała. Nie zachęciła nawet, bym sięgnęła po wiersz Amerykanina i sprawdziła, jak narodziła się inspiracja (inna kwestia, że mnogość przekładów ukazała po raz kolejny trudność w przekładzie poezji).
Nic się nie stanie, jeśli powieść zniknie w mrokach zapomnienia.
Moja ocena: 2.5

środa, 23 lipca 2014

Cathy Glass „Skrzywdzona”

Cathy Glass, Skrzywdzona, Hachette Polska, Warszawa 2009, 340 s.

Mała Jodie jest pełnym agresji dzieckiem, niechcianym i przekazywanym do kolejnych rodzin zastępczych. Jej ostatnią nadzieją jest Cathy Glass, pracownica opieki społecznej. Kobieta, poznając dziewczynkę, powoli odkrywa wstrząsającą historię dziecka skrzywdzonego przez swych najbliższych. Prawdziwa i bardzo trudna historia, po której nie pozostaje się obojętnym.

Na okładce książki widnieje smutna buzia ślicznego dziecka. W Jodie Brown, która trafiła do Cathy Glass w wieku niespełna ośmiu lat nie było nic ślicznego. Dziewczynka miała sporą nadwagę, agresją mogłaby obdzielić tuzin innych dzieci, była opóźniona a jedną z form jej protestu było załatwianie się pod siebie. Chociaż pochodziła z rodziny podwyższonego ryzyka, zabrano ją od rodziców dopiero wówczas, gdy w poczuciu bezsilności i buntu podpaliła psa. Nim trafiła do Cathy Glass, Jodie przebywała u czterech rodzin zastępczych. Krótko, bo nikt nie potrafił dać sobie rady z jej agresją i wypróżnianiem się na złość innym. Kupowano jej wszystko, czego chciała i karmiono ją śmieciowym jedzeniem, aby tylko zamilkła. Nikt nie wnikał skąd wzięło się takie zachowanie ani zastępczy opiekunowie, ani opiekunka społeczna Eileen, która chyba pomyliła zawody, bo jej postępowanie było dalekie od profesjonalizmu, Jodie nie odwiedzała, nie interesowała się jej potrzebami i problemami.
Cathy Glass przyznała, że sama była bliska poddania się i tylko świadomość, że liczono na nią i była przysłowiową ostatnią deską ratunku, powstrzymała ją od odesłania dziecka. Szybko okazało się, że ataki złości i nadwaga to skutki strasznej przeszłości dziewczynki „przeoczonej” przez opiekę społeczną. Rodzice Jodie notowani byli jako alkoholicy i narkomani, ale nikt nie wiedział jak bardzo są zwyrodniali.
Czytając „Skrzywdzoną” czułam złość, gniew i mdłości. Nie była to pierwsza drastyczna opowieść z jaką miałam do czynienia, a jednak poruszyła mnie tak, jakbym nigdy wcześniej nie słyszała o złu. Czytając fragmenty, kiedy Jodie „odsłaniała” się przed Cathy Glass, kiedy opowiadała o strasznym wykorzystaniu ze strony ojca, matki, potem „ciotek” i „dziadków” sądząc, iż molestowanie seksualne jest czymś zwyczajnym acz bolesnym, czułam wściekłość, słowa dziecka przyprawiały o wymioty ze wstrętu i niedowierzania. Gwałcona przez ojca od czasu, gdy skończyła osiemnaście miesięcy, Jodie nie miała oparcia w matce, która również „eksperymentowała” na niej. Podobnie działo się z „gośćmi”, którym udostępniano Jodie, a właściwie jej ciałko. Nie znała innego życia, tylko ból, poniżenie i krzyk. Zatrzymała się umysłowo na etapie czterolatka, nie chciała mieć kontaktu ze światem, który ją krzywdził. Kiedy zaś zaczęła o tym mówić, nie doszło do nieoczekiwanego ozdrowienia, stan dziewczynki zaczął pogarszać się jeszcze bardziej, umysł przeładowany koszmarnymi wspomnieniami uciekł w zaburzenia dysocjacyjne tożsamości. Chwilami „przejmował” ją dorosły mężczyzna, czasami czteroletnia dziewczynka. Nocne koszmary stały się regułą.
Opowieść o Jodie nie ma happy endu. Chociaż udało się skazać jej ojca, matkę uniewinniono, a krzywda wyrządzona przez te potwory nazywane rodzicami, stała się nieodwracalna. Jodie trafiła do ośrodka, w którym co prawda zajęto się nią troskliwie, ale największa troska spóźniona o sześć lat nie przyniesie cudownego ozdrowienia. Jodie została zniszczona i za to jej rodzice nie odpowiedzieli. Nie ponieśli kary za uczynienie z córki seksualnej zabawki, za doprowadzenie jej do stanu, kiedy nie potrafiła być normalnym dzieckiem umiejącym kontaktować się z dorosłymi i wchodzącym w interakcje z rówieśnikami. Jej osobowość i co za tym idzie – życie, zostały zniszczone nieodwracalnie.
„Skrzywdzona” jest lekturą trudną, nieprzyjemną i przygnębiającą. Cathy Glass ukazała wszystkie wady i niedociągnięcia brytyjskiej opieki społecznej, ignorancji pracowników, której ofiarą padła żywa istota. Glass opisała jeden, znany jej przypadek, ale portretując takie osoby jak Eileen dała do zrozumienia, że nie ma szans na poprawę losu innych dzieci, dopóki nie będzie w instytucjach socjalnych więcej empatii i zrozumienia, a mniej brania ciągłych urlopów i zbierania metrów akt bez ich czytania.
Ważna, potrzebna książka. Glass zdając relację z miesięcy, które Jodie spędziła z nią i jej rodziną, ukazuje przy okazji, jak należy kochać mądrze i postępować odpowiedzialnie.
Moja ocena: 6

wtorek, 22 lipca 2014

Wilkie Collins „Kobieta w bieli”

Wilkie Collins, Kobieta w bieli, Czytelnik, Warszawa 1988, 640 s.

„Kobieta w bieli” powieść epistolarna napisana przez Wilkie Collinsa w 1859 roku, wydana w odcinkach w latach 1859–1860 i po raz pierwszy opublikowana w formie książki w 1860 roku. Uważana jest za jedną z pierwszych powieści kryminalnych i powszechnie traktowana jako jedna z pierwszych (i najpiękniejszych) z gatunku powieści sensacyjnej.
Historia tam opisana uważana jest za wczesny przykład fikcji detektywistycznej z bohaterem, Walterem Hartrightem, stosującym wiele technik śledczych późniejszych prywatnych detektywów. Użycie wielowątkowych relacji wynika z prawniczego wykształcenia Collinsa, i jak sam wskazuje w swoim Wstępie: „historia tu przedstawiona będzie opowiedziana przez więcej niż jedno pióro, jak historia przestępstwa przeciw prawu jest opowiedziana w Sądzie przez więcej niż jednego świadka”.

Chociaż to ojciec powieści detektywistycznej, Wilkie Collins wydaje się obecnie autorem raczej zapomnianym. Szkoda, bo najbardziej znana jego powieść „Kobieta w bieli” to przykład dobrej literatury klasycznej z elementami romansu i sensacji.
Młody nauczyciel rysunku, Walter Hartright, zostaje zatrudniony w Limmeridge House, aby kształcić w sztuce malarskiej młodą Laurę Fairlie. W noc przed wyjazdem do majątku pomaga tajemniczej kobiecie w bieli. Zagadkę jej tożsamości stara się wyjaśnić wraz z przyrodnią siostrą Laury – Marianną Halcombe, dziewczyną o silnej osobowości, wielkiej odwadze i nieładnej twarzy. Walter oczywiście zakochuje się nieszczęśliwie w pięknej Laurze.
Hartright jest niepoprawnym romantykiem. Wraz z rozkwitającą miłością, styl jego opowieści coraz bardziej zaczyna przypominać wzdychania i rozpacz młodego Wertera. Przeładowane zdania, egzaltacja i poczucie beznadziejności sytuacji sprawiają, że dość trudno odnaleźć w pierwszych kilkudziesięciu stronach coś więcej ponad romantyczną miłość. Nawet dochodzenie, kim była tajemnicza kobieta w bieli, odbywa się jakby przy okazji, pomiędzy westchnieniami Hartrighta do panny, która jest zaręczona z innym. Mężczyzna decyduje się skrócić pobyt w Limmeridge House, a nie mogąc zapomnieć o subtelnej, wiotkiej i pełnej cnót wszelakich Laurze, decyduje się na niebezpieczną wyprawę.
Tymczasem Laura, pomna obietnicy złożonej ojcu na łożu śmierci, postanawia dotrzymać słowa i wyjść za sir Glyde’a, pomimo pewnych znaków ostrzegawczych sugerujących, że arystokrata nie jest człowiekiem tak nieskazitelnym za jakiego się podaje. Tak kończy się pierwsza, bardziej romansowa część powieści.
Ponownie spotykamy Laurę i Mariannę w pół roku później. Na scenę wraz z mężem Laury wkracza niezwykła, hipnotyzująca postać: hrabia Fosco (jego żoną jest ciotka Laury), którego obie młode damy szczerze nie cierpią. Towarzystwo mieszka w Blackwater Park, posiadłości Glyde’a, gdzie pozorna sielanka nowożeńców pęka niczym bańka mydlana. Opowieść staje się coraz mniej romantyczna, a coraz więcej w niej ludzkich słabości, podłości, nielojalności i podstępu. Laurę coraz sprawniej osacza mąż i jego przyjaciel i chociaż Marianna wykazuje wiele hartu ducha, zaledwie półroczne małżeństwo kończy się katastrofą.
Wówczas na karty powieści powraca Hartright, zmieniony przeżyciami w Nowym Świecie, już nie werterowski romantyk, ale człowiek pragnący poznać prawdę i tajemnice narosłe wokół męża ukochanej kobiety. Nie mogąc wejść na drogę prawną, sam zaczyna tropić przeszłość Glyde’a. Jak sugeruje jego nazwisko, Walter jest człowiekiem o prawym sercu i nie ma zamiaru się poddać. Potrafi ignorować gburowaty egoizm wuja Laury, jego zapatrzenie w siebie i swoje tak zwane zbiory, potrafi zjednać sobie ludzi, aby mu pomogli, potrafi też wykazać dość sprytu, aby umknąć śledzącym go zbójom. Śledzi, dedukuje, wypytuje i składa w całość łamigłówkę, z jaką mu się przyszło zmierzyć.
Niewątpliwie jedną z najlepiej zarysowanych postaci jest Marianna Halcombe. Ta dziewczyna nie boi się ryzykować w imię przyjaźni i ponad wszystko pragnie ochraniać delikatną Laurę. Chociaż jest tylko ubogą krewną, tak często spotykaną w wiktoriańskiej Anglii, ma w sobie dumę i upór, których mogłyby jej pozazdrościć prawowite dziedziczki tytułu. Więcej w niej życia i emocji niż w przyrodniej siostrze, niestety urody, co mankamentem w dobie klasycyzmu było nie do naprawienia.
Hrabia Fosco, mający nazwisko równie czarne, jak jego przeszłość i dusza to spiritus movens wszelkich działań, postać równie inteligentna, jak zła. Niewyobrażalnie gruby, amator słodkości lubujący się w tresowaniu białych myszek skrywa tajemnice o wiele bardziej krwawe niż sir Glyde, niestety dowiadujemy się o nich stanowczo zbyt mało. Szmat czasu spędzony poza rodzinną Italią i uwielbienie, którym obdarzyła Foscę kobieta niegdyś pusta i egoistyczna sugerują, że mężczyzna ten wiódł życie tak barwne, jak nieuczciwe i że pojęcie honoru pojmował w sobie tylko znany sposób.
W ogóle jeśli chodzi o sekrety, są one skrojone na miarę epoki, w której powieść powstała i ludziom współczesnym wydają się niewspółmierne do wysiłku wkładanego przez zainteresowanych w to, aby na zawsze pozostały sekretami. Szkoda też, że główna bohaterka nie zabrała głosu i nie zdała żadnej relacji. Laura Fairlie pozostaje śliczną, uduchowioną istotą, niemalże marzeniem sennym, która wydaje się tłem dla innych postaci. Jej prawy charakter i złote serce to wszystko, co ma do zaoferowania. Stanowczo zbyt mało poświęca uwagi autor również kobiecie w bieli, która pojawia się zaledwie kilkakrotnie, a jej słowa każą powątpiewać w jej zdrowie psychiczne.
Niewątpliwie jednak czyta się „Kobietę w bieli” z przyjemnością. Postaci wykreowane przez Collinsa są nietuzinkowe i zgrabnie zarysowane. Odnosi się to zarówno do bohaterów pierwszo-, jak i drugo- czy trzecioplanowych. Każdy ma coś do powiedzenia, nie jest chodzącym schematem (może poza dwiema pannami, gdzie Laura miała przypominać anioła, a kobieta w bieli – raczej zjawę niż osobę rzeczywistą). Każdy przybliża epokę królowej Wiktorii, mentalność tamtych czasów, styl życia i zachowania. Jest „Kobieta w bieli” przede wszystkim książką napisaną ku rozrywce i jako taka, godna jest polecenia.
Moja ocena: 4.5

środa, 16 lipca 2014

Laurence Rees „Kaci i ofiary”

Laurence Rees, Kaci i ofiary. Okrucieństwa II wojny światowej i ich sprawcy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, 208 s.

„Kaci i ofiary” to wstrząsające portrety zbrodniarzy i bohaterów ludzi, którzy w sposób szczególny zapisali się na kartach historii II wojny światowej. Laurence Rees przeprowadził setki wywiadów ze sprawcami najstraszniejszych wojennych okrucieństw i zbrodni, a także z ich ofiarami oraz tymi, których heroiczna postawa ocaliła ludzkie istnienia. Przedstawia trzydzieści pięć najbardziej niezwykłych postaci.

Gdyby nie rozdziały poświęcone Amerykanom i Japończykom biorącym udział w II wojnie światowej, „Kaci i ofiary” stanowiliby doskonały suplement wcześniejszej książki Reesa: „Auschwitz. Naziści i «ostateczne rozwiązanie»”. Jest tak między innymi dlatego że pojawiają się w „Katach i ofiarach” osoby już znane, takie jak Oskar Groening, Samuel Willenberg czy Lucille Eichengreen. Tym razem Rees skupił się na jednym zagadnieniu: możliwościach masowego zabijania i upokarzania cywilów nie spotykanych na taką skalę przed II wojną światową. Nie ma w „Katach i ofiarach” historii politycznej, jest za to trzydzieści pięć opowieści ludzi, którzy stali po obu stronach konfliktu i albo brali mniej lub bardziej czynny udział w zabijaniu, albo widzieli śmierć lub cierpienie najbliższych nie mogąc nic na to poradzić.
Historycy opisując dramat Holocaustu tak katów, jak i ofiary pozostawiają najczęściej anonimowymi, sprowadzając je do liczb lub uogólnień. Rees natomiast przedstawia swoich rozmówców z imienia i nazwiska, cytuje ich wypowiedzi dodając od siebie okoliczności przeprowadzania wywiadu, otoczenie i nastawienie przepytywanego do wydarzeń z początku lat czterdziestych z perspektywy czasu.
Ludzie uczestniczący w masowym zabijaniu czy to po stronie reżimów, czy po stronie aliantów nawet po latach nie czują wyrzutów sumienia z powodu tego, że zabijali lub byli świadkami zabijania. Pilot amerykańskiego myśliwca Paul Montgomery uczestniczył w zrzucaniu bomb zapalających na japońskie miasta. Kobiety i dzieci płonęły żywcem, przez Osakę, Tokio i Nagoi przechodziły fale ognia. Montgomery „przyznał, że tam w dole, w ognistej nawałnicy, «musiały być kobiety i dzieci», ale «toczyła się wojna, a ja dostałem taki rozkaz»”. Oskar Groening (esesman zajmujący się w Oświęcimiu liczeniem pieniędzy odebranych ludziom przed wysłaniem ich do komór gazowych) z kolei, „kiedy zapytano go, dlaczego naziści uważali za usprawiedliwione zamordowanie ponad 200 000 dzieci w Auschwitz, potrafił wyjaśnić spokojnie: «Dzieci nie są w tym momencie wrogiem - powiedział. - Wrogiem jest krew, która płynie w ich żyłach - groźba, że wyrosną na Żydów, którzy mogliby się stać niebezpieczni. I dlatego dzieci też były eliminowane».” Wiedząc jaka była cena Lebensraumu Führera, surrealistyczne wydają się wypowiedzi Karla Boehma Tettelbacha o Hitlerze, jako „czarującym gospodarzu” i człowieku „przyjacielskim” i „normalnym” czy słowa Kristiny Söderbaum, gwiazdy filmowej Trzeciej Rzeszy: „Szczerze mówiąc po wojnie próbowałam czytać o tych wszystkich strasznych rzeczach, które Hitler zrobił. Ale to takie trudne, widzi pan, bo on miał takie cudowne niebieskie oczy. A poza tym zawsze był dla mnie bardzo miły.”
Jak te słowa mają się do obozów zagłady? Jak mają się do wspomnień Tomasza Blatta, który został wraz z rodziną wywieziony do Sobiboru i cudem uniknął śmierci? Chciał żyć, przeżyć za wszelką cenę, nawet jeśli w odruchu obronnym musiał wykształcić w sobie znieczulenie na wszystko, łącznie z tym, że widział, jak matka, ojciec i młodszy brat zostają zabrani do komór gazowych. Lucille Eichengreen, która rozmawiała z Laurence’em Reesem w Krakowie, dokąd przyjechała z wizytą, opowiadała o swoim pobycie w łódzkim getcie. Została tam wysłana wraz z matką i młodszą siostrą transportem z Hamburga. Miała szesnaście lat. Była świadkiem tego, jak przywódca getta Chaim Rumkowski wykorzystywał swe stanowisko nie w celu pomocy innym, ale aby dogodzić swoim chuciom i kaprysom. Przeżycie za wszelką cenę to jedno, lecz deprawacja i zepsucie nijak mają się do solidarności narodowej.
Co istotne, bardzo pomocny przy zduszaniu jakichkolwiek wyrzutów sumienia był rasizm stosowany przez propagandę. Dla Niemców Żydzi byli „podludźmi”, Rosjanie, Polacy i inni Słowianie niewiele lepsi, dla Japończyków Chińczycy byli „gorsi od psów”, Amerykanom tłumaczono, że Japończycy to „skośnookie małpy”. Wszyscy oni wydawali się przekonani, że zabijają istoty gorsze; inaczej, mniej intensywnie odczuwające ból, radość, życie?
O Holokauście napisano wiele, istotne są zatem u Reesa te fragmenty, które ukazują konflikt na innej szerokości geograficznej. Kultura i mentalność Japończyków wydają się zupełnie obce nam, Europejczykom. Zapoznając się z opowieściami mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni, targały mną różne emocje, poczynając od mdłości (przeżycia wojenne Kena Yuasy i eksperymenty medyczne na Chińczykach), poprzez zdumienie (Hiroo Onoda i odmowa kapitulacji niemalże do połowy lat siedemdziesiątych XX wieku) czy współczucie (Kenichiro Oonuki, który zmuszony do wzięcia udziału w misji kamikadze przeżył, bowiem został zmuszony do lądowania). Już sam styl ćwiczenia żołnierzy japońskich wprawiłby w osłupienie większość oficerów wojsk europejskich. Upokarzanie i degradowanie człowieka będące na porządku dziennym w Armii Cesarskiej sprawiało, że jakiekolwiek ludzkie odruchy zanikały w szeregowych żołnierzach, a cała złość i skumulowana nienawiść znajdowały ujście w walkach z wrogiem i gnębieniu słabszych.
„Kaci i ofiary” to opowieści o cierpieniu, gwałtach, braku lojalności, odczłowieczeniu i ludzkiej nikczemności. Rosjanie zabijający uciekających rodaków, żołnierze zabijający dzieci i gwałcący kobiety, Japończycy uczący się używania bagnetów na żywych tarczach, molestowanie seksualne, głupota i naiwność ludzi, którzy okres wojenny spędzili w bezpiecznym miejscu, rytualny kanibalizm, zdrada Brytyjczyków... Rees ukazuje, jak mroczną istotą jest człowiek i jak nisko może upaść postawiony w ekstremalnej sytuacji. Nic zatem dziwnego, że autor nie stara się dokonać analizy podsumowującej to, czego musiał wysłuchać. Zamiast tego kończy swą książkę pytaniami:

„Problem z dzisiejszym życiem polega na tym - powiedział mi jeden z byłych nazistów - że ludzie, którzy nigdy nie zostali wystawieni na próbę, chodzą i wygłaszają sądy o ludziach, którzy zostali wystawieni na próbę”. A chociaż ta opinia nie powstrzymała mnie przed potępieniem działań tego człowieka podczas wojny, jego słowa kazały mi się poważnie zastanowić przed postawieniem pytania: „Co ja bym zrobił?”
W końcu każdy z nas musi sam zdecydować, jak zmieniające się okoliczności mogą wpłynąć na nasze postępowanie. Może straszliwe przeciwności losu wydobyły z nas najlepsze cechy, a może ujawniłyby najgorsze. Jak myślicie? Co wy byście zrobili?.1

Ja nie wiem. I nade wszystko pragnę, aby nie znaleźć się w takiej sytuacji. A książkę Reesa oczywiście polecam.
Moja ocena: 6

1 L. Rees, Kaci i ofiary. Okrucieństwa II wojny światowej i ich sprawcy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 186.

czwartek, 10 lipca 2014

Carola Dunn „Ślepy tor fortuny”

Carola Dunn, Ślepy tor fortuny, Edipresse, Warszawa 2013, 281 s.

Daisy jest ostatnio w romantycznym nastroju, dlatego w czasie podróży do Edynburga zatapia się w marzeniach o inspektorze Fletcherze. Sielankowy nastrój pryska jednak jak bańka mydlana, gdy okazuje się, że córka Fletchera, mała Belinda, ucieka z domu i jedzie tym samym pociągiem, co Daisy! Kłopot w tym, że panna Dalrymple musi zająć się nie tylko nią, ale i skłóconą szkocką rodziną, zmierzającą do Edynburga z misją pożegnania konającego nestora rodu. Zanim pociąg dotrze do celu, jeden z McGowanów, główny spadkobierca rodowej fortuny, zostaje znaleziony martwy. Wszystko wskazuje na zabójstwo z zimną krwią. Daisy, z nieletnią podopieczną u boku, jest zdeterminowana, by wykryć mordercę.

Również kupiona za złotówkę, tom czwarty serii.
Początek jest obiecujący, przede wszystkim dlatego że wszystko dzieje się w zamkniętym kręgu podejrzanych, w pociągu zmierzającym do Edynburga, sławnym Latającym Szkocie. Pazerna rodzina, wzajemne animozje, oskarżenia i przekonanie, że pieniądze należą się właśnie tej a nie innej części rodziny to próba skondensowanego acz chwilami nazbyt powierzchownego przedstawienia wszystkich zainteresowanych.
Istotną rolę odgrywa w „Ślepym torze fortuny” córka inspektora Fletchera, która poznaje głównego spadkobiercę fortuny, a potem znajduje go martwego. Belinda jest jednocześnie słabym ogniwem kryminału, bowiem gdyby nie jej wahanie i strach, cała akcja trwałaby o wiele krócej. Tym razem Carola Dunn bawi się w skojarzenia i być może jest to wina „nieprzekładalności” pewnych wyrazów, a może chwilami wnioskowanie jest dość naciągane, ale rozumowanie panny Daisy Darlymple nie przekonuje i trąci z góry ustalonym schematem.
Pośrednim pretendentem do fortuny McGowanów jest młody hinduski lekarz i Carola Dunn wije się i tak dobiera słowa, aby nie popadając w rasizm, odnotować jednocześnie postrzeganie mieszkańców kolonii przez Brytyjczyków. Wychodzi z tego poprawna politycznie papka nijak nie odzwierciedlająca historycznej rzeczywistości.
Odrzucając jednak kryteria wiarygodności i skupiając się na rozrywce, można przeczytać „Ślepy tor fortuny”, samemu zabawić się w skojarzenia i wytypować mordercę zanim jego osobę ujawni autorka.
Moja ocena: 3.5

środa, 9 lipca 2014

Carola Dunn „Tajemnica ogrodu zimowego”

Carola Dunn, Tajemnica ogrodu zimowego, Edipresse, Warszawa 2013, 318 s.

Wraz z pierwszymi oznakami wiosny w Cheshire pojawia się też panna Dalrymple. Dla mieszkańców ponurej Occles Hall wizyta nowoczesnej kobiety z charakterem jest jak powiew świeżego powietrza. Fotografując jałowy ogród za domem, Daisy zauważa, że ktoś rozkopał pierwsze zazielenione grządki, i w ten sposób odnajduje zwłoki zaginionej niedawno pokojówki. Na jaw wychodzą wstrząsające sekrety zmarłej i zaczyna się trzymająca w napięciu gra. Daisy musi złapać mordercę, zanim sama zacznie wąchać kwiatki od spodu, co oznacza, że tym razem kot z Cheshire nie będzie miał zbyt wielu powodów do śmiechu.

Książka kupiona za złotówkę (sic!) w miejscowej bibliotece. Rwąca oczy okładka, obiecujący tytuł i gabaryty pozwalające na czytanie nawet w najmniej sprzyjających warunkach to kolejne zalety „Tajemnicy ogrodu zimowego”.
Carola Dunn napisała do tej pory dwadzieścia jeden powieści o wyemancypowanej arystokratce-detektywie Daisy Dalrymple pracującej dla magazynu „Town and Country”. Amerykańskie autorki czują miętę do brytyjskiej arystokracji i głównie za ich sprawą lordowie występują jako detektywi (coby wspomnieć Elizabeth George i lord Asherton, Thomas Lynley pracujący w Scotland Yardzie czy Martha Grimes i lord Ardry, Melrose Plant wspomagający swą dociekliwością i inteligencją inspektora Richarda Jury). Dunn bohaterką cyklu uczyniła kobietę, akcja jej kryminałów rozgrywa się w latach dwudziestych XX wieku i teoretycznie zbliża się klimatem do wczesnych powieści Agathy Christie.
„Tajemnica ogrodu zimowego” to druga część, jednakże w niczym to nie przeszkadza w lekturze, bo postaci z części pierwszej wprowadzone są umiejętnie, a odniesienia do poznania detektywa Fletchera – krótkie i zwięzłe. Irytuje trochę środowisko wyższych sfer, nadmierna wyrozumiałość i wszechwiedza panny Dalrymple, ale z drugiej strony autorka nie przynudza, nie przedłuża opowieści niepotrzebnymi wstawkami i proponuje czytelnikowi lekką, niezobowiązującą rozrywkę. W trakcie zwiedzania okolic Occles Hall Daisy Dalrymple i ogrodnik dokonują makabrycznego odkrycia. Szybko okazuje się, że z jednej strony właścicielka rezydencji jak najchętniej pozostawiłaby morderstwo nierozwiązanym, z drugiej – pokojówka była dziewczyną mającą wiele tajemnic, których ujawnienie rzuciłoby cień na mieszkańców domu.
Reporterka dzielnie przeciwstawia się groźnej i niezbyt lubianej lady Valerii, sprowadza znajomego policjanta i nie przestaje grzebać w sekretach domowników. Carola Dunn podsuwa czytelnikowi kolejnych podejrzanych i fałszywe tropy, przy okazji przeciwstawiając sobie dwa światopoglądy: staroświecki pani domu, która najchętniej widziałaby dorosłe dzieci nie wychodzące z domu i nowoczesny gościa, który zarabia na siebie i jest osobą niezależną. Nie można co prawda powiedzieć, że czuje się klimat powojennej wiejskiej posiadłości, problemy zaś latorośli lady Valerii są dziwnie nowoczesne, ale biorąc pod uwagę, że „Tajemnica ogrodu zimowego” jest kryminałem, a nie opowieścią obyczajową, nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze. Nie ma skomplikowanej intrygi, którą potrafiła wymyślić i skonstruować Agatha Christie, lecz brutalne morderstwo, ale lektura jest wciągająca, książka lekka i doskonale mieści się do torebki. Na plażę, na basen, pod lipę aby przeczekać obecne upały i nie przemęczać umysłu – nadaje się kryminał Dunn doskonale.
Moja ocena: 3.5

wtorek, 8 lipca 2014

Marie-Christine d’Welles „Nie jestem wariatką”

Marie-Christine d’Welles, Nie jestem wariatką, Mizar, Warszawa 1993, 245 s.

Zdrowa dwunastoletnia dziewczynka zostaje umieszczona z woli dziadka i matki w klinice psychiatrycznej. Sama w pokoju, oszołomiona środkami nasennymi nie może dowieść, że jest normalna. Marzy o powrocie do domu. Walczy o swoją prawdę. O wolność. O miłość matki.

Marie-Christine d’Welles nie była bita, nie była molestowana, ani rażąco zaniedbywana. Mimo to trudno nazwać jej dzieciństwo typowym, a tym bardziej szczęśliwym.
Mając dziesięć lat w dramatycznych okolicznościach odesłano jej ojca do kliniki psychiatrycznej. W niedługi czas potem matka wysłała ją i jej brata do szkół z internatem twierdząc, że nie ma się jak nimi zająć. Od tamtej pory Marie-Christine stała się w domu gościem. Matka zaabsorbowana kłopotami z mężem, odsuwała córkę od siebie coraz dalej i dalej. Owszem, odwiedzała Marie-Christine, kiedy ta chorowała na zapalenie opon mózgowych, ale już na czas rekonwalescencji ponownie wysłała dziewczynkę daleko od domu. Nieporozumienia z lokatorką w pokoju sanatoryjnym doprowadziły do pierwszej hospitalizacji Marie-Christine w klinice psychiatrycznej i „kuracji snem”. Traktowana przedmiotowo, odurzana lekami, odizolowana od rówieśników, skazana na towarzystwo osób naprawdę chorych i przede wszystkim od niej starszych, widziała, jak mało istotne jest jej zdanie i świadomość tego, że w istocie jest naprawdę zdrowa. Bo dorośli wiedzieli lepiej.

Dorośli często opowiadają o głębokich przeżyciach dzieci, jakby mieli do tego prawo, jakby to były ich sprawy, a wszystko tylko po to, żeby mieć temat do rozmowy. Nie obchodzi ich, co czują dzieci.1

Pomawiana o szaleństwo, kłamstwa i krnąbrność, Marie Christine trafiała do klinik psychiatrycznych jeszcze dwukrotnie nim ukończyła piętnaście lat. Patrząc na otaczających ją szaleńców, na niezrozumienie, miała chwile zwątpienia i pragnęła zanurzyć się w obłędzie, dogodzić lekarzom, których widywała rzadko i którzy nie rozmawiali z nią wcale, nie dbali o to, co ma do powiedzenia, nie dbali o odczucia dziecka, wierząc w słowa jej matki i pieniądze jej dziadka.

Czasami łatwiej byłoby mi się poddać, zatopić w szaleństwie. Gdy patrzę na innych wiedząc, że oni na mnie patrzą tak jak ja na nich, mam czasami chęć rzucić się w tę przepaść, ale obłęd jest stanem, którego bliskość się czuje, i zawsze powstrzymuję się od decydującego kroku. Często nęci mnie, by schronić się w szaleństwie. Wiem, jak można w nie przeniknąć. To życie w innym wymiarze, wymiarze, który leży w moim zasięgu. Potrafiłabym do niego przejść, ale jak się wydostać? Kiedy raz pokona się granicę tego świata, tylko raz, przez ciekawość, czyż nie zechce się wracać tam za każdym razem, gdy życie wyda się zbyt ciężkie? A po iluś wyprawach nie można się już bez niego obejść, nie potrafi się już powrócić. Nawet jeśli wejdzie się z kluczem w garści, znalazłszy się wewnątrz, zapomina się. Proces zaszedł, teraz formuła uległa zmianie, ten świat funkcjonuje według innych zasad, a klucz gubi się wraz z tym, który wchodził.2

Powroty do szkoły były upokorzeniem. Podczas gdy jej rówieśnice szły zgodnie z programem, Marie-Christine zmuszona była rok po roku rozpoczynać od nowa piątą klasę. To rodziło bunt i znudzenie zarazem. Prowadziło do kolejnych nieporozumień. Rzadkie wizyty w domu sprawiały, że czuła się tam nieswojo i obco. Podobnie postrzegały ją matka i siostra, jako osobę postronną, nieszczególnie potrzebną w chwilach istotnych dla rodziny. Marie-Christine znalazła się w impasie i gdyby na jej drodze nie stanął w końcu psychiatra z prawdziwego zdarzenia, nie wiadomo jak dalej przebiegałoby życie dziewczyny. Jacques Launay doprowadził do jej wyjazdu z daleka od matki i do ukazania, że piętnastolatka jest w pełni samodzielna. Jednakże wszechwiedząca rodzina nie potrafiła się pogodzić ze stylem życia młodej podopiecznej Launaya, a i depresja coraz częściej dopadała i obezwładniała Marie-Christine. Po latach wmawiania jej szaleństwa, dziewczyna nie potrafiła z dnia na dzień zacząć żyć „normalnie”. Była inna niż jej rówieśnicy, co nie znaczy, że gorsza, odczuwała więcej i potrafiła cieszyć się najdziwniejszymi drobiazgami.
Marie-Christine d’Welles w swych wspomnieniach z dzieciństwa rozlicza się z brakiem miłości matki i brakiem wiary w jej słowa u ludzi, którzy powinni teoretycznie być jej podporą: babka ze strony matki czy dziadek lub ciotka ze strony ojca wierzyli w to, w co łatwiej im było wierzyć. I nie można w tym miejscu powiedzieć, że działo się tak z powodu pozycji społecznej i związanych z tym ograniczeń. Dziadek ze strony ojca był panem na zamku, babka ze strony matki – sprzątaczką, pomimo różnic, łączyło ich niezrozumienie młodego, wrażliwego dziecka, które łatwiej było faszerować barbituranami niż wsłuchać się w jego słowa.
„Nie jestem wariatką” chociaż jest utworem autobiograficznym, ma cechy najlepszej literatury. D’Welles ukazuje całą swą wrażliwość na świat przywołując wspomnienia trudnego dzieciństwa i młodości. Nie użala się nad sobą, lecz stara się znaleźć nadzieję nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach.
Moja ocena: 5.5

1 Marie-Christine d’Welles, Nie jestem wariatką, Mizar, Warszawa 1993, s. 33.
2 Ibidem, s. 145-146.

* * *

D’Welles Marie-Christine; Nie jestem wariatką;
Posiąść wiedzę z książek i pojąć życie – oto prawdziwe bogactwo! Ale nade wszystko nie zatracić jednej, wchłaniając drugą.

D’Welles Marie-Christine; Nie jestem wariatką;
Nie uważam, by opinie innych były aż tak istotne. Raz widzą we mnie pannę z zamku, raz wnuczkę sprzątaczki, córkę wariata, wariatkę: niech sobie uważają, że jestem dziwką. Ja wiem, że jestem zawsze taka sama. Zmienia się tylko spojrzenie innych.

wtorek, 1 lipca 2014

Stanisław Jerzy Lec „Myśli nieuczesane” (cytaty) (11)

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Drogowskazy mogą zrobić z szosy labirynt.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Mówmy zwięźle, by zdanie skończyć w tej samej epoce.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Miał umysł otwarty, niestety na przestrzał.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Świat nie istnieje, stwarza się jedynie co chwila. Wrażenie ciągłości wynika z braku inwencji.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Szatani dzielą się na upadłych aniołów i na awansowanych ludzi.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Być błaznem na stypie - posłannictwo głęboko ludzkie.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Bezsenność - choroba epok, w których ludziom każą zamykać oczy na wiele rzeczy.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny, to stwarza czasem niebezpieczeństwo wrzucenia nas z drugimi do jednego tygla i ulepienia trzecich.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Uwaga na niewypały literackie. Ich autorzy niebezpieczni są jeszcze po latach.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Satyra nigdy nie może zdać egzaminu, w kolegiach jurorów siedzą jej obiekty.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Podczas tortur ciągle się sam podszczypywał. "Dlaczego?" - zapytał zniecierpliwiony kat. "Badam, czy to nie koszmarny sen."

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Stawiają mi go za wzór: "On myśli PO naszej myśli!"

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Uważam antropologię za pseudonaukę. Jej definicja człowieka przeludnia nam świat.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Można znaleźć się na dnie nie osiągnąwszy głębi.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Tabu, mimo że nietykalne, rozmnaża się zastraszająco.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Przypinam człowiekowi łatki, by przykryć jego goliznę.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Prawdziwy męczennik to ten, któremu i tego tytułu odmawiają.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Czasami satyra musi rekonstruować to, co zniszczył patos.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Nie zgadzam się z matematyką. Uważam, że suma zer daje groźną liczbę.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Czasem łatwiej przyznać nagrodę niż rację.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Nareszcie się porozumieli. Doszli do zgodnego wniosku, że są wrogami.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Miał barwne życie. Zmieniał sztandary.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Wyznania "Świat jest piękny!" żądają ode mnie zwykle ci, co mi go obrzydzili.

Lec Stanisław Jerzy; Myśli nieuczesane;
Czyn dogania myśl. Biada, gdy ją przegoni.