niedziela, 19 marca 2017

Wojciech Jagielski „Trębacz z Tembisy”

Wojciech Jagielski, Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli, Znak, Kraków 2013, 351 s.

Z jednej strony książka jest opowieścią o życiu Nelsona Mandeli, jednego z największych przywódców XX wieku, który za sukcesy w polityce zapłacił wysoką cenę w życiu osobistym. Z drugiej strony jest to historia Freddiego Maake, twórcy wuwuzeli − trąbek popularnych podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA.
Maake to zwyczajny Afrykańczyk. Żyje nie polityką, ale piłką nożną. Politycznych burzy, strajków, zamieszek, debat i wstrząsających państwem rewolucji prawie nie zauważa – w każdym razie niewiele z nich rozumie. W jaki sposób jego los splata się z losem Mandeli?
Dziennikarstwo to także pasja. Za opisywanie historii autor, jeden z najwybitniejszych polskich i europejskich reporterów, również płaci wysoką cenę. A z nim jego bliscy. W dalszym ciągu uważa jednak, że warto iść za głosem wolnego człowieka, za głosem Mandeli.

Moje pierwsze bezpośrednie spotkanie z twórczością Wojciecha Jagielskiego. Najpierw były książki jego żony: Miłość z kamienia i „Anioły jedzą trzy razy dziennie”, gdzie Jagielska ukazała raczej cienie niż blaski życia z reporterem wojennym okupione przez nią stresem pourazowym. Łatwo nie miała na pewno, co między wersami przyznaje Jagielski właśnie w „Trębaczu z Tembisy”, książce bezkrwawej, opowiadającej głównie o twórcy wuwuzeli – Freddiem Maake, piłce nożnej, człowieku-symbolu –Nelsonie Mandeli, a przy tym chwilami bardzo osobistej. Tym razem Jagielski nie tylko udziela głosu swym bohaterom, a właściwie tytułowemu trębaczowi, ale i sobie pozwala na pewne refleksje odnośnie przeszłości, pasji i wytłumaczenia, co go tak ciągnęło w rejony, gdzie huk pocisków i rozlew krwi były na porządku dziennym.
– Trzeba dotknąć, żeby wiedzieć, o czym się mówi – powiedział mi (...) jeden z poznanych fotoreporterów. – To jedyna prawda, i tylko to się liczy.
Mówił, że nie potrafi zrozumieć dziennikarzy, którzy wyrzekają się osobistego doświadczenia. Nazywał to marnotrawstwem.
Tak się złożyło, że w większość dziennikarskich podróży wyruszałem potem z fotoreporterami. Chcąc nie chcąc, musiałem pracować jak oni, z bliska.
I myślę, że właśnie to podchodzenie na wyciągnięcie ręki, to przyglądanie się z bliska wojnom, rozruchom, zamachom stanu, rewolucjom i wyborom kończącym epoki zaczęło wprawiać mnie w stan hipnotycznego zniewolenia i zależności [1].
W tej hipnozie i zależności tkwił Jagielski przez kilkanaście lat. Otrząsnął się z chwilą, gdy jego pasja zaczęła odbijać się na zdrowiu żony. Przestał jeździć w rejony, gdzie „się kulom nie kłaniał”, przystopował. Ale wydaje się, że Jagielski nigdy nie był typem domatora. Znów musiał uciec w świat, szukać czegoś nowego, poznawać nowych ludzi. Skupienie się na osobie Nelsona Mandeli, bo przecież to on był powodem podróży do RPA, pozwoliło autorowi wrócić do ciągłej pogoni za czymś nieuchwytnym, a z drugiej strony – dotrzymać słowa i nie pchać się pod ostrzał.
Niknie jednak Mandela w powodzi słów Maakego, chociaż Jagielski przybliża dzieciństwo i późniejsze życie najsławniejszego chyba przywódcy ruchu przeciwko apartheidowi i rysuje z tego portret mężczyzny niezłomnego i żyjącego zawsze w zgodzie z własnym sumieniem. Ale jakby czegoś w tym zabrakło. Jakby dążąc do spotkania z Mandelą Jagielski, zafascynowany Maakem, odpuścił sobie szukanie i zaprzestał rozmów z ludźmi, którzy znali Mandelę zanim został prezydentem RPA. Portret pozostał niedokończony. Trochę szkoda, bo zapowiadało się dobrze, a nagła wolta w stronę piłki nożnej i całe strony poświęcone południowoafrykańskim piłkarzom, których nazwiska nic mi nie mówiły, była średnio udana. Rozumiem, że zdaniem Jagielskiego nie sposób opowiadać o twórcy wuwuzeli bez nawiązywania do jego wielkiej miłości, ale tak dogłębne studium futbolu bardziej nużyło, niż uatrakcyjniało narrację. Z drugiej strony... pokażcie mi faceta, który się nie ekscytuje dwudziestką innych facetów biegających za kawałkiem skóry (osobiście znam takiego tylko jednego).
Ale czytało się „Trębacza...” dobrze. Nawet te wykłady o sporcie można było przełknąć, bo było nie było nawiązywał Maake i do podziałów rasowych, które w RPA były wszędzie, w sporcie także. W ogóle opowieść o życiu Maakego, jego wzlotach (częstych) i upadkach (jeszcze częstszych) to w sumie najciekawsza część książki, najbardziej autentyczna. I na pewno istotniejsza niż rozterki własne autora, który chwilami niebezpiecznie zbliżał się do granicy zbytniej wylewności, stawiając pytania o prawo do podporządkowania wszystkiego swej pasji, prawo do szczęścia i egoizmu.
Sięgając po „Trębacza z Tembisy” mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać i mniej więcej to dostałam. Nie chciałam zaczynać poznawania Jagielskiego od jego książek poświęconych Gruzji, Czeczenii czy Afganistanowi, bo wiedziałam, że wtedy zapewne już nie sięgnę po „Trębacza...”. Ale do tej pory nie wiem, czy poleciłabym tę książkę innym.
Moja ocena: 4


[1] W. Jagielski, Trębacz z Tembisy, Znak, Kraków 2013, s. 53.

poniedziałek, 6 marca 2017

Nicholas Kulish, Souad Mekhennet „Doktor Śmierć”

Nicholas Kulish, Souad Mekhennet, Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec, PWN, Warszawa 2014, 379 s.

Reporterzy „New York Timesa” opowiadają o jednym z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy III Rzeszy i jego sekretnym życiu w Egipcie. „Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec” to wstrząsająca książka o oficerze SS, którzy zamienił medycynę z nauki o leczeniu w naukę o zabijaniu. Dr Aribert Heim na więźniach Mauthausen i innych obozów koncentracyjnych przeprowadził setki eksperymentów paramedycznych. Wykazał się szczególnym okrucieństwem i bezwzględnością. Według zeznań ocalałych, Heim wstrzykiwał pacjentom zabójcze substancje prosto w serce, aby sprawdzić, która z trucizn jest najtańsza i najszybsza w użyciu. W celach eksperymentalnych przeprowadzał operacje na zdrowych ludziach. Odcinał też i preparował głowy więźniów z ładnym uzębieniem. Po wojnie, oczyszczony z podejrzeń, prowadził legalną praktykę lekarską w Baden-Baden. Gdy nowe zeznania świadków dowiodły jednoznacznie jego winy, Heim zbiegł do Egiptu, a w ślad za nim ruszył trwający kilkadziesiąt lat pościg. 
Autorzy książki „Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec” z niezwykłą precyzją i historyczną dokładnością szkicują portrety poszukujących zbrodniarza śledczych, dociekają ich motywacji i odsłaniają momenty przełomowe. Ujawniają, w jaki sposób Aribert Heim uniknął schwytania. Przytaczają też liczne zapiski i korespondencję samego Heima oraz relacje członków jego rodziny. Poznajemy zatem nie tylko fakty - które każą Heima jednoznacznie potępić - ale również jego własną pokrętną interpretację rzeczywistości.



Aribert Heim
Jeden z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych, dwoje dziennikarzy „New York Timesa”, w Polsce – książka wydana przez szacowne wydawnictwo. Wydawałoby się, że nic tylko czytać i się zachwycać. A jednak coś mi nie zagrało. Szacowne wydawnictwo od siebie dodało iście tabloidowy podtytuł: „Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec”, potem redaktor naukowy, Hubert Kuberski, uznał, że „W książce używany jest wyraz «naziści», kamuflujący odpowiedzialność za zbrodnie, które popełnili Niemcy lub Austriacy”[1]. Nie potrafię zgodzić się z rozumowaniem tego pana, że chodzi tu o daleko posuniętą poprawność polityczną i że cały naród jest odpowiedzialny za zbrodnie II wojny światowej, bowiem to z kolei jest daleko posunięte uogólnienie. W każdym razie zgrzyt pozostał, z rytmu czytania się wytrąciłam właściwie na początku i potem już tego rytmu nie odnalazłam. Bo chociaż Kulish i Mekhennet dość starannie odrobili swoją pracę domową i starali się szczegółowo przedstawić Ariberta Heima, to z książki po prostu wieje nudą. Połowa biografii nie dotyczy Heima, a z kolei kilka najbardziej drastycznych wiadomości dotyczących „Doktora Śmierć” powtarzanych jest wielokrotnie, aby czytelnik na pewno zapamiętał, że Heim był sprawcą śmierci kilkuset więźniów w Mauthausen. Rzecz w tym, że wcześniej służył również w Sachsenhausen i Buchenwaldzie, a o tym, co tam robił, praktycznie nie ma wzmianek. Autorzy skupili się na jego kilkutygodniowym pobycie w Mauthausen, przytaczają relacje ocalałych, piszą o zastrzykach w serce i preparowaniu czaszek. A potem wielokrotnie do tego wracają, aczkolwiek nie wnosząc tym nic nowego.
Z chwilą zaś, gdy Kulish i Mekhennet zaczynają pisać o Tareku Husseinie Faridzie zaczyna się istny festiwal przypuszczeń, gdybań i domniemywań, jakby autorzy nie do końca byli pewni, czy to, co piszą jest prawdą, czy nie; czy Heim faktycznie zbiegłszy do Kairu, przeszedł na islam i zmienił nazwisko, czy też Tarek Hussein Farid to ofiara podobieństwa do niemieckiego zbrodniarza.
Niestety całość napisana jest bez polotu. Chwilami wręcz zadziwia naiwność dziennikarzy. Jakby dopiero pisząc biografię Heima, poznawali historię najnowszą. Heim uciekł sprawiedliwości, chociaż po wojnie był aresztowany (i zwolniony z braku dowodów). Niemcy chciały zapomnieć o tym, do czego doprowadziły Europę w pierwszej połowie lat 40. i procesy w Dachau, Norymberdze czy Lüneburgu wydały się im wystarczającą pokutą. Gorzej, że podobnie myśleli również Amerykanie i Brytyjczycy, którym bardziej zależało na przechwyceniu nazistowskich naukowców, niż na wymierzeniu kary zbrodniarzom wojennym. To sprzyjało ludziom pokroju Heima, który przez blisko 20 lat żył i praktykował jako lekarz nie niepokojony przez nikogo. I można było napisać naprawdę dobrą historię, może krótszą, ale za to bez nachalnych powtórek, które zamiast wstrząsać, w końcu zaczynały niecierpliwić. Osobiście nie poleciłabym jej osobom zainteresowanym historią II wojny światowej. Może gdyby ją skrócić o jakieś 150 stron...
Moja ocena: 2


[1] Por. przypis redaktora naukowego, N. Kulish, S. Mekhennet, Doktor Śmierć. Aribert Heim. Bestia i zwyrodnialec, PWN, Warszawa 2014, s. 9.

czwartek, 2 marca 2017

„Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, oprac. Kazimierz Piechowski

Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. Kazimierz Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, 288 s.

Auschwitz – punkt na mapie, czarna plama sadzy w środku Europy. Ta ognista plama sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy – miejsce bez nazwy. Wyładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, z ich wielkim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko pytania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni...Auschwitz – gigantyczny cmentarz bez grobów, bez krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnych bezimiennych prochów.„Byłem numerem...” to wstrząsające świadectwa więźniów, którzy przeżyli obóz w Auschwitz, „gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało zdefiniowane”…Co pozwalało przetrwać im tę hekatombę? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć ta niezwykła książka...

(Zamiast wstępu) Chciałam sobie przypomnieć nazwisko historyka brytyjskiego, który od lat niezmordowanie kwestionuje istnienie niemieckich obozów koncentracyjnych. Google wyniósł mnie jednak na takie morze chamstwa, antysemityzmu, ksenofobii i dyletanctwa, że ręce mi opadły. Poczułam, że nie surfuję po wszechnicy wiedzy wszelakiej, ale brodzę po bagnie nienawiści, w którym przewija się jeden motyw: nie istniały żadne komory gazowe, obozy to wymysł propagandy żydowskiej. I odechciało mi się pisać o „Byłem numerem...: historie z Auschwitz”, bo rewizjonistów holokaustu nic nie przekona, żadne słowa, żadne fakty.
Ale ostatecznie nie piszę, aby kogokolwiek przekonać. Piszę o „Byłem numerem...” bo wydaje mi się, że tego typu wspomnienia są niczym kamień układane na szańcu Pamięci o skłonnościach ludzi do szczególnego okrucieństwa względem swego gatunku. Trudno oceniać opowieści byłych więźniów, właściwie wydaje mi się to bezzasadne. Takie książki po prostu trzeba czytać, aby pamiętać, tym bardziej że żyjących świadków koszmaru obozowego jest coraz mniej, za to coraz częściej podnoszą się głosy sprzyjające rewizjonistom.
Na książkę składają się wspomnienia trzech osób, znanego już z okładki Kazimierza Piechowskiego (numer 918), Eugenii Bożeny Kaczyńskiej (numer 45887) i Michała Ziółkowskiego (numer 1055).
Kazimierz Piechowski i Michał Ziółkowski trafili do Oświęcimia w drugim masowym transporcie. Byli zatem, podobnie jak Wiesław Kielar, Roman Trojanowski i inni, obserwatorami, jak rozrastał się i zmieniał obóz. Chociaż nie jestem pewna, czy słowo „obserwatorzy” jest tu adekwatne, czyż bowiem nie narzuca pozorów bierności, bezczynności? Tymczasem Piechowski, Kielar i wszyscy ci mężczyźni, którzy znaleźli się w pierwszych transportach bezczynni bynajmniej nie byli; nie w miejscu, gdzie zmuszano ich do morderczej pracy, budowania siedzib dla kolejnych więźniów – ofiar hitlerowskiej Lebensraum i gdzie odpoczynek był tylko synonimem kolejnej tortury. To, co łączyło wszystkich – i tych, którzy przybyli najwcześniej, i tych, którzy przybywali później – była niepewność jutra.
Ja wiem, że śmierć wisiała nad nami od pierwszego do ostatniego dnia. I nigdy nikt z nas nie wiedział, czy ten dzień to będzie dla niego ten ostatni dzień, czy jutro jeszcze będzie żył, czy nie, czy stanie do apelu, czy już nie [1].
Zmęczenie, głód i wegetacja w poczuciu całkowitego odczłowieczenia objawiały się również tym, że były chwile, kiedy życie było tylko nieznośną przeszkodą, zbyt długim czekaniem na śmierć, którą chciało się przybliżyć.
W mroźną, suchą, spokojną, księżycową noc druty (...) dzwonią głośniej. Grają jakąś żałosną, rzewną melodię. Nęcą i wołają:
— Chodź do nas, podejdź, a na zawsze ulżysz swojej niedoli. Tylko zbliż się, a będziesz wolna! Wolna! Zabij się! Zabij! Po co tak się męczyć? Czy nie lepiej umrzeć teraz? Krótko, szybko i bezboleśnie, aniżeli wegetować długie lata, karmić wszy, znosić męczarnie katowania i choroby, tylko po to, aby nieco później zdechnąć w tym baraku? [2].
A przecież w ostatecznym rozrachunku każdy pragnął żyć, przetrwać ten koszmar, wrócić do tego, co zostawił poza drutami. Piechowski zdecydował się na ucieczkę, podobnie jak ponad 660 innych więźniów, w odróżnieniu od większości śmiałków, jemu udało się pozostawić koszmar Oświęcimia za sobą, nie wpadł i nie wrócił do obozu, tylko po to, aby tam znaleźć śmierć. Natomiast Eugenia Kaczyńska, Michał Ziółkowski i kilkadziesiąt tysięcy innych więźniów doświadczyli u progu wyzwolenia kolejnej gehenny – zostali przeniesieni do innych obozów; Kaczyńska do Ravensbrück a Ziółkowski do Flossenbürga.
Każdy obóz to inny, niepowtarzalny świat. Obcy i wrogi dla każdego zuganga, zazdrośnie strzegący swego charakteru i przywar. Każdy więzień po przeniesieniu do innego obozu jest zawsze w podobnej sytuacji startowej. Zwiększenie szansy przeżycia zależy od szybkości poznania tajemnic obozu, znalezienia ścieżek do dodatkowej porcji jedzenia, do dobrej pracy... [3].
Kazimierz Piechowski zebrał trzy historie ludzi, którzy przeszli przez koszmar Oświęcimia. I chociaż każdy opowiada o tym samym miejscu, każdy też dorzuca do wspomnień coś innego.
Polecam.
Moja ocena: 5.5


[1] K. Piechowski, Byłem numerem... 918, [w:] Byłem numerem...: historie z Auschwitz, oprac. K. Piechowski, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2004, s. 36.
[2] E.B. Kaczyńska, Byłam numerem... 45887, [w:] Byłem numerem..., s. 145.
[3] M. Ziółkowski, Byłem numerem... 1055, [w:] Byłem numerem..., s. 266.

piątek, 13 stycznia 2017

Książki roku 2016

Ja po prostu nie mam czasu na pisanie recenzji. Utknęłam w 2015 roku, chciałabym tyle napisać o przeczytanych książkach, a chwili wolnej na to znaleźć nie mogę. Tymczasem podaję książki, które mi się najbardziej i najmniej podobały w 2016, recenzje kiedyś pewnie wstawię (choć część już nawet jest!). Podaję w kolejności alfabetycznej według imion.
Książki najlepsze 2016
Literatura faktu/historia/biografia
1. Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag. 1918-1956” (przez długi czas wydawało mi się, że jest to książka przereklamowana. I przyznaję, nie miałam racji. Jest to książka ważna, świetnie napisana i chociaż we fragmentach, każdy powinien ją przeczytać);
2. Andrzej Hamerliński-Dzierożyński „O kartach, karciarzach, grach poczciwych i grach szulerskich” (rzecz o hazardzie w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Mała książeczka, a wiadomości w niej zawarte – nietypowe acz ciekawe);
3. John Cleese „Tak czy inaczej” (autobiografia jednego z Pythonów. Styl Cleese’a jest niepowtarzalny. Szkoda tylko, że opowieść urywa się tuż przed rozpoczęciem działalności Monty Pythona, ale może Cleese napisze dalszy ciąg...);
4. Kate Brown „Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne” (opowieść o bliźniaczych miastach w Związku Radzieckim i Stanach Zjednoczonych, gdzie produkowano pluton i w imię dobra ojczyzny nie liczono się z ludźmi);
5. Lawrence Wright „Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary” (rzeczowo opisane powstanie i działanie scjentologii i psychiczne niezrównoważenie jej założyciela L. Rona Hubbarda);
6. Orlando Figes „Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji” (napisana przez Brytyjczyka monografia o życiu codziennym w porewolucyjnym Związku Radzieckim);
7. Richard Dawkins „Magia rzeczywistości” (tak jak prawie nic nie wyniosłam z nauki fizyki w szkole, tak sporo rzeczy pojęłam dzięki Dawkinsowi);
8. Robert Graves, Raphael Patai „Mity hebrajskie” (o zapożyczeniach ze mitów sumeryjskich, babilońskich i innych w Księdze Rodzaju i o tym, co w obecnym kanonie Starego Testamentu jest pominięte);
9. Siemion S. Wileński (red.), „Historie kobiet z Gułagu” (opowieści kobiet, które przeszły przez GUŁag, treść mówi sama za siebie);
10. Wojciech Tochman „Bóg zapłać” (polska mentalność, religijność i zakłamanie, niezbyt radosny portret Polaków wkraczających w XXI wiek).

Literatura piękna
1. Albert Camus „Obcy. Dżuma. Upadek” (czytane, coby sobie przypomnieć i porównać odczucia sprzed dwudziestu lat);
2. Antoni Czechow „Święta noc i inne opowiadania” (to Czechow powiedział, że „zwięzłość jest siostrą talentu”, a jego utwory są na to dowodem);
3. David Mitchell „Czasomierze” (autor jest jednym z moich ubiegłorocznych odkryć i chociaż niezbyt przepadam za prozą z elementami fantastyki, od „Czasomierzy” nie mogłam się oderwać);
4. Frederick Beigbeder „Oona i Salinger” (opowieść o tym, jak pewien Francuz wyobraził sobie romans największego samotnika-pisarza Ameryki i nastoletniej córki dramaturga Eugene’a O’Neilla. Fragmenty, gdzie Beigbeder rezygnuje z celebrowania siebie, są porywające);
5. Jacek Dehnel „Lala” (absolutnie najlepsza książka, jaką przeczytałam w zeszłym roku. Debiut młodego Dehnela zachwyca stylem, polszczyzną, polotem i miłością do babki – Heleny Bienieckiej);
6. Jan Potocki „Rękopis znaleziony w Saragossie” (romans osiemnastowieczny, który obrósł w legendy, wydanie uaktualnione, brakowało mi jednak Żyda Wiecznego Tułacza);
7. Jonathan Franzen „Bez skazy” (kolejne zeszłoroczne odkrycie. Opowieść o poszukiwaniu tożsamości, egoizmie w imię wyższych celów i Berlinie Zachodnim – między innymi);
8. Marisha Pessl „Nocny film” (zazwyczaj po głośnym debiucie, druga książka okazuje się mierna. Na szczęście w przypadku Pessl tak się nie stało. Trochę thriller, trochę książka obyczajowa, ale wciąga i dostarcza rozrywki);
9. Michaił Bułhakow „Mistrz i Małgorzata” (podobnie jak Camusa, powieść Bułhakowa przeczytałam w ramach powtórki z lektury, dużo dało mi to, że w międzyczasie przeczytałam pamiętniki Bułhakowa i jego żony);
10. Sándor Márai „Dzieło Garrenów” (na cykl składa się pięć książek: „Zbuntowani”, „Zazdrośni”, „Obcy”, „Znieważeni” i „Maruderzy”. Niespieszna proza, wnikliwe obserwacje, szukanie swej tożsamości, czyli coś, co lubię).

Książki najgorsze 2016
Literatura faktu/historia/biografia
1. Marek Łuszczyna „Igły. Polskie agentki, które zmieniłyhistorię” (tabloidowy styl pisania, szukanie sensacji na siłę i tytuł na wyrost. Wielkie rozczarowanie. Ale czego spodziewać się po człowieku, który pisze, że Rudolf Hoess został rozstrzelany?);
2. Maria Sapieżyna „Moje życie, mój czas” (zmarnowany papier, Sapieżyna miała niewątpliwie ciekawe życie, a skupiła się na wydarzeniach błahych i na tym, że właściwie nic innego nie robiła, tylko się modliła zawsze i wszędzie);
3. Siemion S. Wileński, Kathy A. Frierson „Dzieci Gułagu” (mało treści, dużo bełkotu o niczym. Po „Opowieściach kobiet z Gułagu” spodziewałam się, że „Dzieci Gułagu” napisane będą w podobnym duchu. O wiele więcej wyniosłam z „Szeptów” Orlando Figesa).

Literatura piękna
1. Helen Fielding „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” (okropność, dzidzia-piernik z umysłem trzydziestolatki i chyba początkami starczej demencji. Zamiast śmieszyć i podtrzymywać na duchu, książka Fielding działała na mnie wymiotnie);
2. Katarzyna Michalak „Bezdomna” (grafomania. Tego się nie da czytać. Chciałam wiedzieć, jak pisze pani Michalak, bo zbiera za książki skrajne recenzje. Stanowcze „nie” dla bzdur pisanych przez tę panią);
3. Rachel Abbott „Obce dziecko”/„Dziecko znikąd” (nie ma nic gorszego niż nudny thriller. Papierowi bohaterowie i zero głębi psychologicznej to tylko wierzchołek góry lodowej tej nudy. Ckliwej nudy. Jeśli to ma być „sensacja rynku wydawniczego”, to czarno widzę przyszłość brytyjskiej prozy sensacyjnej).
4. Stefan Ahnhem „Ofiara bez twarzy” (kolejna powieść szeroko reklamowana, która okazała się wydawniczą wydmuszką. Wiele ofiar, genialny zabójca i samowolny detektyw-idiota);
5. Susan Hill „W labiryncie ulubionych miejsc” (zaczęło się nieźle, potem pani Hill skupiła się na kwestiach obyczajowych, potem nie bardzo wiedziała, jak pchnąć akcję do przodu, więc w końcu zrezygnowała i nagle po prostu napisała, kto jest mordercą. Postacie policjantów schematyczne do bólu: niezrozumiani acz genialni w zupełnie niepolicyjnej dziedzinie życia. Nuda).

Paulina Wilk „Lalki w ogniu”

Paulina Wilk, Lalki w ogniu. Opowieści z Indii, Carta Blanca, Warszawa 2011, 261 s.

Kraj, w którym politycy są posłuszni astrologom, geniusze chodzą bez butów, a miliony dziewczynek znikają bez wieści. W „Lalkach w ogniu” te dwa światy przenikają się. Autorka zagląda Hindusom do garnków, łóżek i serc. Wyjaśnia, jak załatwia się sprawy najbardziej przyziemne i najintymniejsze. Gdzie myją się miliony ludzi, którzy nie mają łazienek. Jak pójść na randkę w kraju, w którym za przedmałżeńską miłość grozi śmierć. Czym nakarmić gości, by nie wywołać wojny religijnej.
Książka dzięki sugestywnemu stylowi Pauliny Wilk zapiera dech swą obrazowością i magią. Równocześnie dla wszystkich, którzy wybierają się eksplorować ten egzotyczny kraj, stanie się nieocenionym przewodnikiem po meandrach tej fascynującej kultury.

Mówię: Indie, myślę: subkontynent, Mohendżo-Daro, Tadż Mahal, Ganges, Mahatma Gandhi, Jawaharlal Nehru, Indira Gandhi, Śiwa, Kali, curry, bindi, sari, Bollywood, „Slumdog. Milioner z ulicy”, kasty, przeludnienie, nędza. Na tych ostatnich kwestiach skupia się i książka Pauliny Wilk. Ludzie zafascynowani subkontynentem indyjskim nie znajdą w „Lalkach w ogniu” faktów ani opisów, jakimi zazwyczaj Indie przyciągają turystów. Nie ma zbyt dużo opowieści o tańcach hinduskich i religii, nie za wiele jest też informacji o klasie średniej, i nie ma nic, co znaleźć można w folderach reklamowych czy na stronach poświęconych Indiom. Jest za to nędza.
Nędza jest tak rozpowszechniona, tak trwała i uporczywa, że powieki same zaciskają się w reakcji obronnej. Ale odwracanie wzroku nic nie da — wolne od ubóstwa są jedynie skrawki indyjskiej rzeczywistości, małe wysepki oferujące iluzoryczną ucieczkę. Opływa je ocean bezsilności i strachu, prędzej czy później trzeba się w nim zanurzyć [1].
Paulina Wilk zaprasza czytelnika do Indii tylko na jeden dzień. Jej opowieść zaczyna się o świcie – oczyszczającą kąpielą, potem mowa jest o zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych, ubraniu, jedzeniu, pracy, pracy i pracy bez końca, by jakoś przeżyć ten dzień, zdobyć choć trochę pożywienia dla siebie i (najczęściej licznej) rodziny. Wilk pisze również o religii, małżeństwie i na koniec o tym, jak zasypiają bezdomni, a jak wycieńczone upałem i całodzienną bieganiną dzieci, dla których sen wcale nie jest odpoczynkiem.
Bieda wygląda zza każdego rogu, włazi w oczy nachalnie odzierając Indie z bollywoodzkiego blichtru i kiczu, paraduje ręka w rękę ze śmiercią i wycieńczeniem. Ja wiem, że zabrzmi to banalnie, ale z każdej strony reportażu przebija smutek, beznadziejność i nierówność. Ta ostatnia dotyczy nie tylko płci, ale również majątku; podczas, gdy jedna czwarta społeczeństwa żyje w skrajnym ubóstwie, miliarderzy tacy jak Gali Janardhana Reddy urządzają wesele lekką ręką wydając na tę imprezę 74 miliony dolarów. I chociaż pewnie ciekawiej by się czytało o tym iście bajecznym bogactwie i życiu Reddy’ego i im podobnych, to zwykłemu człowiekowi bliżej do zrozumienia istoty oszczędności wody przez biednych Hindusów, niż do wydumanej formy zaproszeń na ślub mademoiselle Reddy. A skoro o kobietach już mowa, nawet wielkie pieniądze nie mają zbytniego wpływu na ich los. Bo jeśli coś łączy Hinduski, to pragnienie urodzenia chłopca. Dziewczynki są dziećmi niepożądanymi i niechcianymi. Do tego stopnia, że niektóre z nich zabija się na oczach matek.
Na wsiach do zabójstw doprowadza makabryczna plątanina tradycji, bezradności, ubóstwa i braku edukacji. W miastach środki są bardziej wyrafinowane, ale bezwzględność ta sama. Technologia, zaawansowana medycyna, wykształcenie i grube portfele rodziców, zamiast gwarantować dziewczynkom bezpieczeństwo, potęgują zagrożenie. Pozwalają eliminować kobiety ze społeczeństwa wcześniej, poprzez selektywne aborcje. Hindusi przekupują lekarzy, by jak najwcześniej poznać płeć płodu, i — jeśli to niechciana dziewczynka — usunąć ciążę. Skala zjawiska jest tak duża, że prawo przeprowadzania badań ultrasonograficznych zostało restrykcyjnie ograniczone, a lekarze nie mogą ujawniać płci płodu [2].
Obejrzałam kilka lat temu „Slumdog. Milioner z ulicy” i do tej pory zachodzę w głowę, skąd taka popularność filmu Boyle’a. Mnie nie podobał się wcale, ale, prawdę mówiąc, mnie mało co się podoba. Do tej pory w pamięci pozostały mi tylko dwie sceny: nurkowanie w latrynie i bollywódzkie zakończenie. Wspominam o tym, bo Paulina Wilk poświęciła cały rozdział kwestii defekacji. Jak wszystko w Indiach, nawet (nie)korzystanie z latryn jest ściśle związane z pozycją społeczną i płcią.
Toalety są potrzebne najbiedniejszym — to oni w kampaniach wyborczych są najpiękniej i najbardziej bezwzględnie mamieni obietnicami lepszej przyszłości, z wodą w kranie i własną łazienką. Dostęp do toalet ma tylko jedna trzecia Hindusów, a telefonów komórkowych używa już blisko połowa społeczeństwa. Sektor prywatny, dostarczający usługi telefoniczne, w okamgnieniu wyprzedził niewydolną państwową machinę, która kazała ludziom czekać na podłączenie linii nawet czterdzieści lat [3].
Biorąc pod uwagę przerośniętą indyjską biurokrację, nic nie ma dziwnego w tym, że państwo nie potrafi zaspokoić podstawowych potrzeb swych obywateli. W efekcie nie jest rzadkością widok mężczyzn kucających przy torach, ucinających sobie pogawędki z krewnymi, nie odczuwających jakiegokolwiek zażenowania, że zostaną zauważeni przez pasażerów przejeżdżających pociągów.  Cała wstydliwość została przypisana kobietom, do tego stopnia, że...
Hinduska załatwia swe potrzeby nocą. Kobiety budzą się pierwsze i wędrują w odległe, ustronne miejsca, gdzie nie dosięgną ich męskie oczy. Rzadko chodzą same, bo ryzykowałyby nie tylko utratę czci, ale i życia — zmrok to czas dzikich zwierząt. Z reguły matka zabiera córki i teściową, zdarza się, że po drodze spotykają sąsiadki i wędrują razem. Przy okazji zbierają drewno na opał i czerpią wodę. Kiedy ojciec i mąż wrócą z plenerowej toalety, posiłek będzie gotowy.
Brak kobiet w porannym pejzażu defekowania jest metaforycznym, ale też konkretnym znakiem — Hinduski i ich potrzeby pozostają niewidoczne. Kobiety niczego nie robią z taką swobodą, jaką cieszą się mężczyźni. Ich życie biegnie bocznymi i wąskimi ścieżkami, wytyczonymi nieodwołalnie i z surowością, której trudno się przeciwstawić. Ich ruchy krępuje kokon obowiązków i przeciwwskazań. Z tą sama ostrożnością, z jaką noszą wodę w ciężkich dzbanach, dźwigają też honor rodziny. Jeden krok w niewłaściwym kierunku, a cnota zostanie zbrukana [4].
Słowa przychodzą Paulinie Wilk z łatwością. Co istotne, autorka nie idzie na skróty, nie ocenia opisywanego społeczeństwa, nie stara się ukazać (choć chwilami byłoby to łatwe) wyższości zachodniej kultury czy zachowania. Właśnie to unikanie wydawania sądów, tłumaczenie kultury hinduskiej, sposobu istnienia i współdziałania społeczeństwa, przemieszanie się przeszłości z teraźniejszością, odnajdywanie się młodych w XXI w., opisywanie ich marzeń i ambicji, czyni z autorki bezstronnego (a co za tym idzie – wiarygodnego) obserwatora. Oczywiście, można się przyczepić, że jej obraz Indii jest jednostronny, ponury i tylko częściowo pokrywa się ze spostrzeżeniami innych osób odwiedzających Indie lub tam mieszkających.
Czytałam i takie uwagi, że książkę Wilka najlepiej jest przeczytać dopiero po podróży do Indii, bo jest to przede wszystkim lektura zniechęcająca do odkrywania subkontynentu indyjskiego. Początkowo miałam podobne odczucia, lecz wraz z każdą przeczytaną stroną rosła we mnie ochota, żeby pojechać tam, zobaczyć na własne oczy nie tylko to, co oferuje ten kraj turystom. Chciałabym zobaczyć Indie zwykłego człowieka. I za to Paulinie Wilk dziękuję. Bo znów mi się zachciało spakować plecak i ruszyć przed siebie, a sądziłam już, że to uczucie minęło we mnie bezpowrotnie.
Moja ocena: 6


[1] P. Wilk, Lalki w ogniu, Carta Blanca, Warszawa 2011, s. 131.
[2] Ibidem, s. 11.
[3] Ibidem, s. 50.
[4] Ibidem, s. 53.