poniedziałek, 22 lutego 2016

Marek Łuszczyna „Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię”

Marek Łuszczyna, Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, PWN, Warszawa 2013, 288 s.

Dyskretne, sprytne, bezwzględne i precyzyjne – niczym szpieg ze słynnej powieści Kena Folletta.
Agentki, które pracowały dla polskiego – ale też brytyjskiego lub hitlerowskiego – wywiadu; rodowite Polki i kobiety, dla których Polska stała się nową ojczyzną. Arystokratki, żony dyplomatów, córki przedsiębiorców, troskliwe panie domu i przedwojenne feministki, dojrzałe opiekuńcze matki i nastolatki, którym ledwo starczało siły, by przeładować pistolet.

Czwarta książka 2016 i potężna rozczarowanie.
Pan Łuszczyna dokonał tego, co wydawało mi niemożliwe: tabloidyzacji historii. Jego opowieści o bardziej lub mnie sławnych agentkach polskich to przykład złego pisarstwa, pogoni za tanią sensacją i nierzetelności dziennikarskiej.
Wybrana bibliografia prezentowana na końcu książki jest żałośnie skromna, nie dziwi mnie już nawet to, że autor sięgał po artykuły z „Newsweeka”, „Focus. Historia Extra” czy „Gazeta Wyborcza”, starając się położyć nacisk na sensacyjne aspekty życiorysów opisywanych kobiet. Ja rozumiem, że o historii należy opowiadać tak, aby nie nudziła. Ale czy to oznacza, że można ją trywializować, pisać pretensjonalnie i chaotycznie? Snuć niesprawdzone opowieści (jak w przypadku Haliny Szymańskiej)?
Irytujący jest pseudopowieściowy styl pana Łuszczyny: „Jednemu z najważniejszych szpiegów drugiej wojny światowej ciągle pierzchną usta. «Trzeba będzie sprowadzić z Polski specjalny krem» – myśli, siedząc przed lustrem w domowej garderobie. Jeden z najważniejszych szpiegów, w samej bieliźnie i czarnych pończochach, maluje paznokcie amerykańskim lakierem Blue Rose.”[1] Albo: „«A więc to dziś, to już dziś» – powtarza w myślach Dennis Muldowney, mały, zgarbiony brzydal, który postanowił zabić człowieka.”[2] Może autor powinien wziąć się za pisanie powieści, skoro ma taki dryg do pisania tego, co myśleli ludzie z krwi i kości w danej chwili.
Równie wkurzający jest chaos panujący w „opowieściach”, Łuszczyna skacze to w przód, to się cofa, jakby sylwetki kobiet były nie dość ciekawe i trzeba było książkę uatrakcyjnić. Błąd. Traci na tym i tekst, i czytelnik.
No i na koniec, czy Benita von Falkenhayn i Anne Louise Mogensen były Polkami? Podtytuł książki mówi o „polskich agentkach”, a pan Łuszczyna spokojnie wrzuca do swego utworu Niemkę i Dunkę, bo mu to pasuje do wizji kobiet współpracujących z polskim wywiadem. Takich nieścisłości i przeinaczeń jest w „Igłach” bez liku. Sensacja zabiła fakty. Szczytem zaś jest cytowanie książki Iana Fleminga w odniesieniu do Krystyny Skarbek. Uprzedmiotowienie agentki, ściągnięcie jej działalności do pięknego wyglądu i seksu to zabieg iście w stylu Fleminga, którego wpływy da się wyczuć u Łuszczyny wielokrotnie. Powtarzam raz jeszcze, niech autor weźmie się za fikcję, bo dobrze mu idzie wymyślanie historii, tę prawdziwą niech pozostawi historykom.
W porównaniu z wypocinami Łuszczyny, książka Przemysława Słowińskiego „Słynne agentki” to szczyt rzetelności. No nic. Przyjdzie mi szukać dalej książek o kobietach niezwykłych, gdzie autorzy może nie wiedzą, co w danej chwili myślały ich bohaterki, ale za to wiedzą, co robiły. I chyba czas sięgnąć do źródeł, wspomnień niektórych bohaterek.
Moja ocena: 0.5 – odosobniona, bo na „Lubimy czytać” pełno jest zachwytów nad „dziełem” pana Łuszczyny. Mnie się nie podobało i już!


[1] M. Łuszczyna, Matka noc. Opowieść o Halinie Szymańskiej, [w:] idem, Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, PWN, Warszawa 2013, s. 59.
[2] Idem, Szpieg, który kochał. Opowieść o Krystynie Skarbek, [w:] idem, Igły..., s. 259.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz