Marek Łuszczyna, Igły. Polskie agentki, które zmieniły
historię, PWN, Warszawa 2013, 288 s.
Dyskretne, sprytne, bezwzględne i precyzyjne – niczym szpieg
ze słynnej powieści Kena Folletta.
Agentki, które pracowały dla polskiego – ale też brytyjskiego lub hitlerowskiego – wywiadu; rodowite Polki i kobiety, dla których Polska stała się nową ojczyzną. Arystokratki, żony dyplomatów, córki przedsiębiorców, troskliwe panie domu i przedwojenne feministki, dojrzałe opiekuńcze matki i nastolatki, którym ledwo starczało siły, by przeładować pistolet.
Agentki, które pracowały dla polskiego – ale też brytyjskiego lub hitlerowskiego – wywiadu; rodowite Polki i kobiety, dla których Polska stała się nową ojczyzną. Arystokratki, żony dyplomatów, córki przedsiębiorców, troskliwe panie domu i przedwojenne feministki, dojrzałe opiekuńcze matki i nastolatki, którym ledwo starczało siły, by przeładować pistolet.
Czwarta książka 2016 i potężna rozczarowanie.
Pan Łuszczyna dokonał tego, co wydawało mi niemożliwe:
tabloidyzacji historii. Jego opowieści o bardziej lub mnie sławnych agentkach
polskich to przykład złego pisarstwa, pogoni za tanią sensacją i nierzetelności
dziennikarskiej.
Wybrana bibliografia prezentowana na końcu książki jest
żałośnie skromna, nie dziwi mnie już nawet to, że autor sięgał po artykuły z
„Newsweeka”, „Focus. Historia Extra” czy „Gazeta Wyborcza”, starając się
położyć nacisk na sensacyjne aspekty życiorysów opisywanych kobiet. Ja
rozumiem, że o historii należy opowiadać tak, aby nie nudziła. Ale czy to
oznacza, że można ją trywializować, pisać pretensjonalnie i chaotycznie? Snuć
niesprawdzone opowieści (jak w przypadku Haliny Szymańskiej)?
Irytujący jest pseudopowieściowy styl pana Łuszczyny: „Jednemu
z najważniejszych szpiegów drugiej wojny światowej ciągle pierzchną usta. «Trzeba
będzie sprowadzić z Polski specjalny krem» – myśli, siedząc przed lustrem w
domowej garderobie. Jeden z najważniejszych szpiegów, w samej bieliźnie i
czarnych pończochach, maluje paznokcie amerykańskim lakierem Blue Rose.”[1]
Albo: „«A więc to dziś, to już dziś» – powtarza w myślach Dennis Muldowney,
mały, zgarbiony brzydal, który postanowił zabić człowieka.”[2]
Może autor powinien wziąć się za pisanie powieści, skoro ma taki dryg do
pisania tego, co myśleli ludzie z krwi i kości w danej chwili.
Równie wkurzający jest chaos panujący w „opowieściach”,
Łuszczyna skacze to w przód, to się cofa, jakby sylwetki kobiet były nie dość
ciekawe i trzeba było książkę uatrakcyjnić. Błąd. Traci na tym i tekst, i czytelnik.
No i na koniec, czy Benita von Falkenhayn i Anne Louise
Mogensen były Polkami? Podtytuł książki mówi o „polskich agentkach”, a pan
Łuszczyna spokojnie wrzuca do swego utworu Niemkę i Dunkę, bo mu to pasuje do wizji
kobiet współpracujących z polskim wywiadem. Takich nieścisłości i przeinaczeń jest
w „Igłach” bez liku. Sensacja zabiła fakty. Szczytem zaś jest cytowanie książki
Iana Fleminga w odniesieniu do Krystyny Skarbek. Uprzedmiotowienie agentki,
ściągnięcie jej działalności do pięknego wyglądu i seksu to zabieg iście w
stylu Fleminga, którego wpływy da się wyczuć u Łuszczyny wielokrotnie. Powtarzam
raz jeszcze, niech autor weźmie się za fikcję, bo dobrze mu idzie wymyślanie
historii, tę prawdziwą niech pozostawi historykom.
W porównaniu z wypocinami Łuszczyny, książka Przemysława
Słowińskiego „Słynne agentki” to szczyt rzetelności. No nic. Przyjdzie mi
szukać dalej książek o kobietach niezwykłych, gdzie autorzy może nie wiedzą, co
w danej chwili myślały ich bohaterki, ale za to wiedzą, co robiły. I chyba czas
sięgnąć do źródeł, wspomnień niektórych bohaterek.
Moja ocena: 0.5 – odosobniona, bo na „Lubimy czytać” pełno
jest zachwytów nad „dziełem” pana Łuszczyny. Mnie się nie podobało i już!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz