piątek, 13 stycznia 2017

Książki roku 2016

Ja po prostu nie mam czasu na pisanie recenzji. Utknęłam w 2015 roku, chciałabym tyle napisać o przeczytanych książkach, a chwili wolnej na to znaleźć nie mogę. Tymczasem podaję książki, które mi się najbardziej i najmniej podobały w 2016, recenzje kiedyś pewnie wstawię (choć część już nawet jest!). Podaję w kolejności alfabetycznej według imion.
Książki najlepsze 2016
Literatura faktu/historia/biografia
1. Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag. 1918-1956” (przez długi czas wydawało mi się, że jest to książka przereklamowana. I przyznaję, nie miałam racji. Jest to książka ważna, świetnie napisana i chociaż we fragmentach, każdy powinien ją przeczytać);
2. Andrzej Hamerliński-Dzierożyński „O kartach, karciarzach, grach poczciwych i grach szulerskich” (rzecz o hazardzie w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Mała książeczka, a wiadomości w niej zawarte – nietypowe acz ciekawe);
3. John Cleese „Tak czy inaczej” (autobiografia jednego z Pythonów. Styl Cleese’a jest niepowtarzalny. Szkoda tylko, że opowieść urywa się tuż przed rozpoczęciem działalności Monty Pythona, ale może Cleese napisze dalszy ciąg...);
4. Kate Brown „Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne” (opowieść o bliźniaczych miastach w Związku Radzieckim i Stanach Zjednoczonych, gdzie produkowano pluton i w imię dobra ojczyzny nie liczono się z ludźmi);
5. Lawrence Wright „Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary” (rzeczowo opisane powstanie i działanie scjentologii i psychiczne niezrównoważenie jej założyciela L. Rona Hubbarda);
6. Orlando Figes „Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji” (napisana przez Brytyjczyka monografia o życiu codziennym w porewolucyjnym Związku Radzieckim);
7. Richard Dawkins „Magia rzeczywistości” (tak jak prawie nic nie wyniosłam z nauki fizyki w szkole, tak sporo rzeczy pojęłam dzięki Dawkinsowi);
8. Robert Graves, Raphael Patai „Mity hebrajskie” (o zapożyczeniach ze mitów sumeryjskich, babilońskich i innych w Księdze Rodzaju i o tym, co w obecnym kanonie Starego Testamentu jest pominięte);
9. Siemion S. Wileński (red.), „Historie kobiet z Gułagu” (opowieści kobiet, które przeszły przez GUŁag, treść mówi sama za siebie);
10. Wojciech Tochman „Bóg zapłać” (polska mentalność, religijność i zakłamanie, niezbyt radosny portret Polaków wkraczających w XXI wiek).

Literatura piękna
1. Albert Camus „Obcy. Dżuma. Upadek” (czytane, coby sobie przypomnieć i porównać odczucia sprzed dwudziestu lat);
2. Antoni Czechow „Święta noc i inne opowiadania” (to Czechow powiedział, że „zwięzłość jest siostrą talentu”, a jego utwory są na to dowodem);
3. David Mitchell „Czasomierze” (autor jest jednym z moich ubiegłorocznych odkryć i chociaż niezbyt przepadam za prozą z elementami fantastyki, od „Czasomierzy” nie mogłam się oderwać);
4. Frederick Beigbeder „Oona i Salinger” (opowieść o tym, jak pewien Francuz wyobraził sobie romans największego samotnika-pisarza Ameryki i nastoletniej córki dramaturga Eugene’a O’Neilla. Fragmenty, gdzie Beigbeder rezygnuje z celebrowania siebie, są porywające);
5. Jacek Dehnel „Lala” (absolutnie najlepsza książka, jaką przeczytałam w zeszłym roku. Debiut młodego Dehnela zachwyca stylem, polszczyzną, polotem i miłością do babki – Heleny Bienieckiej);
6. Jan Potocki „Rękopis znaleziony w Saragossie” (romans osiemnastowieczny, który obrósł w legendy, wydanie uaktualnione, brakowało mi jednak Żyda Wiecznego Tułacza);
7. Jonathan Franzen „Bez skazy” (kolejne zeszłoroczne odkrycie. Opowieść o poszukiwaniu tożsamości, egoizmie w imię wyższych celów i Berlinie Zachodnim – między innymi);
8. Marisha Pessl „Nocny film” (zazwyczaj po głośnym debiucie, druga książka okazuje się mierna. Na szczęście w przypadku Pessl tak się nie stało. Trochę thriller, trochę książka obyczajowa, ale wciąga i dostarcza rozrywki);
9. Michaił Bułhakow „Mistrz i Małgorzata” (podobnie jak Camusa, powieść Bułhakowa przeczytałam w ramach powtórki z lektury, dużo dało mi to, że w międzyczasie przeczytałam pamiętniki Bułhakowa i jego żony);
10. Sándor Márai „Dzieło Garrenów” (na cykl składa się pięć książek: „Zbuntowani”, „Zazdrośni”, „Obcy”, „Znieważeni” i „Maruderzy”. Niespieszna proza, wnikliwe obserwacje, szukanie swej tożsamości, czyli coś, co lubię).

Książki najgorsze 2016
Literatura faktu/historia/biografia
1. Marek Łuszczyna „Igły. Polskie agentki, które zmieniłyhistorię” (tabloidowy styl pisania, szukanie sensacji na siłę i tytuł na wyrost. Wielkie rozczarowanie. Ale czego spodziewać się po człowieku, który pisze, że Rudolf Hoess został rozstrzelany?);
2. Maria Sapieżyna „Moje życie, mój czas” (zmarnowany papier, Sapieżyna miała niewątpliwie ciekawe życie, a skupiła się na wydarzeniach błahych i na tym, że właściwie nic innego nie robiła, tylko się modliła zawsze i wszędzie);
3. Siemion S. Wileński, Kathy A. Frierson „Dzieci Gułagu” (mało treści, dużo bełkotu o niczym. Po „Opowieściach kobiet z Gułagu” spodziewałam się, że „Dzieci Gułagu” napisane będą w podobnym duchu. O wiele więcej wyniosłam z „Szeptów” Orlando Figesa).

Literatura piękna
1. Helen Fielding „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” (okropność, dzidzia-piernik z umysłem trzydziestolatki i chyba początkami starczej demencji. Zamiast śmieszyć i podtrzymywać na duchu, książka Fielding działała na mnie wymiotnie);
2. Katarzyna Michalak „Bezdomna” (grafomania. Tego się nie da czytać. Chciałam wiedzieć, jak pisze pani Michalak, bo zbiera za książki skrajne recenzje. Stanowcze „nie” dla bzdur pisanych przez tę panią);
3. Rachel Abbott „Obce dziecko”/„Dziecko znikąd” (nie ma nic gorszego niż nudny thriller. Papierowi bohaterowie i zero głębi psychologicznej to tylko wierzchołek góry lodowej tej nudy. Ckliwej nudy. Jeśli to ma być „sensacja rynku wydawniczego”, to czarno widzę przyszłość brytyjskiej prozy sensacyjnej).
4. Stefan Ahnhem „Ofiara bez twarzy” (kolejna powieść szeroko reklamowana, która okazała się wydawniczą wydmuszką. Wiele ofiar, genialny zabójca i samowolny detektyw-idiota);
5. Susan Hill „W labiryncie ulubionych miejsc” (zaczęło się nieźle, potem pani Hill skupiła się na kwestiach obyczajowych, potem nie bardzo wiedziała, jak pchnąć akcję do przodu, więc w końcu zrezygnowała i nagle po prostu napisała, kto jest mordercą. Postacie policjantów schematyczne do bólu: niezrozumiani acz genialni w zupełnie niepolicyjnej dziedzinie życia. Nuda).

Paulina Wilk „Lalki w ogniu”

Paulina Wilk, Lalki w ogniu. Opowieści z Indii, Carta Blanca, Warszawa 2011, 261 s.

Kraj, w którym politycy są posłuszni astrologom, geniusze chodzą bez butów, a miliony dziewczynek znikają bez wieści. W „Lalkach w ogniu” te dwa światy przenikają się. Autorka zagląda Hindusom do garnków, łóżek i serc. Wyjaśnia, jak załatwia się sprawy najbardziej przyziemne i najintymniejsze. Gdzie myją się miliony ludzi, którzy nie mają łazienek. Jak pójść na randkę w kraju, w którym za przedmałżeńską miłość grozi śmierć. Czym nakarmić gości, by nie wywołać wojny religijnej.
Książka dzięki sugestywnemu stylowi Pauliny Wilk zapiera dech swą obrazowością i magią. Równocześnie dla wszystkich, którzy wybierają się eksplorować ten egzotyczny kraj, stanie się nieocenionym przewodnikiem po meandrach tej fascynującej kultury.

Mówię: Indie, myślę: subkontynent, Mohendżo-Daro, Tadż Mahal, Ganges, Mahatma Gandhi, Jawaharlal Nehru, Indira Gandhi, Śiwa, Kali, curry, bindi, sari, Bollywood, „Slumdog. Milioner z ulicy”, kasty, przeludnienie, nędza. Na tych ostatnich kwestiach skupia się i książka Pauliny Wilk. Ludzie zafascynowani subkontynentem indyjskim nie znajdą w „Lalkach w ogniu” faktów ani opisów, jakimi zazwyczaj Indie przyciągają turystów. Nie ma zbyt dużo opowieści o tańcach hinduskich i religii, nie za wiele jest też informacji o klasie średniej, i nie ma nic, co znaleźć można w folderach reklamowych czy na stronach poświęconych Indiom. Jest za to nędza.
Nędza jest tak rozpowszechniona, tak trwała i uporczywa, że powieki same zaciskają się w reakcji obronnej. Ale odwracanie wzroku nic nie da — wolne od ubóstwa są jedynie skrawki indyjskiej rzeczywistości, małe wysepki oferujące iluzoryczną ucieczkę. Opływa je ocean bezsilności i strachu, prędzej czy później trzeba się w nim zanurzyć [1].
Paulina Wilk zaprasza czytelnika do Indii tylko na jeden dzień. Jej opowieść zaczyna się o świcie – oczyszczającą kąpielą, potem mowa jest o zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych, ubraniu, jedzeniu, pracy, pracy i pracy bez końca, by jakoś przeżyć ten dzień, zdobyć choć trochę pożywienia dla siebie i (najczęściej licznej) rodziny. Wilk pisze również o religii, małżeństwie i na koniec o tym, jak zasypiają bezdomni, a jak wycieńczone upałem i całodzienną bieganiną dzieci, dla których sen wcale nie jest odpoczynkiem.
Bieda wygląda zza każdego rogu, włazi w oczy nachalnie odzierając Indie z bollywoodzkiego blichtru i kiczu, paraduje ręka w rękę ze śmiercią i wycieńczeniem. Ja wiem, że zabrzmi to banalnie, ale z każdej strony reportażu przebija smutek, beznadziejność i nierówność. Ta ostatnia dotyczy nie tylko płci, ale również majątku; podczas, gdy jedna czwarta społeczeństwa żyje w skrajnym ubóstwie, miliarderzy tacy jak Gali Janardhana Reddy urządzają wesele lekką ręką wydając na tę imprezę 74 miliony dolarów. I chociaż pewnie ciekawiej by się czytało o tym iście bajecznym bogactwie i życiu Reddy’ego i im podobnych, to zwykłemu człowiekowi bliżej do zrozumienia istoty oszczędności wody przez biednych Hindusów, niż do wydumanej formy zaproszeń na ślub mademoiselle Reddy. A skoro o kobietach już mowa, nawet wielkie pieniądze nie mają zbytniego wpływu na ich los. Bo jeśli coś łączy Hinduski, to pragnienie urodzenia chłopca. Dziewczynki są dziećmi niepożądanymi i niechcianymi. Do tego stopnia, że niektóre z nich zabija się na oczach matek.
Na wsiach do zabójstw doprowadza makabryczna plątanina tradycji, bezradności, ubóstwa i braku edukacji. W miastach środki są bardziej wyrafinowane, ale bezwzględność ta sama. Technologia, zaawansowana medycyna, wykształcenie i grube portfele rodziców, zamiast gwarantować dziewczynkom bezpieczeństwo, potęgują zagrożenie. Pozwalają eliminować kobiety ze społeczeństwa wcześniej, poprzez selektywne aborcje. Hindusi przekupują lekarzy, by jak najwcześniej poznać płeć płodu, i — jeśli to niechciana dziewczynka — usunąć ciążę. Skala zjawiska jest tak duża, że prawo przeprowadzania badań ultrasonograficznych zostało restrykcyjnie ograniczone, a lekarze nie mogą ujawniać płci płodu [2].
Obejrzałam kilka lat temu „Slumdog. Milioner z ulicy” i do tej pory zachodzę w głowę, skąd taka popularność filmu Boyle’a. Mnie nie podobał się wcale, ale, prawdę mówiąc, mnie mało co się podoba. Do tej pory w pamięci pozostały mi tylko dwie sceny: nurkowanie w latrynie i bollywódzkie zakończenie. Wspominam o tym, bo Paulina Wilk poświęciła cały rozdział kwestii defekacji. Jak wszystko w Indiach, nawet (nie)korzystanie z latryn jest ściśle związane z pozycją społeczną i płcią.
Toalety są potrzebne najbiedniejszym — to oni w kampaniach wyborczych są najpiękniej i najbardziej bezwzględnie mamieni obietnicami lepszej przyszłości, z wodą w kranie i własną łazienką. Dostęp do toalet ma tylko jedna trzecia Hindusów, a telefonów komórkowych używa już blisko połowa społeczeństwa. Sektor prywatny, dostarczający usługi telefoniczne, w okamgnieniu wyprzedził niewydolną państwową machinę, która kazała ludziom czekać na podłączenie linii nawet czterdzieści lat [3].
Biorąc pod uwagę przerośniętą indyjską biurokrację, nic nie ma dziwnego w tym, że państwo nie potrafi zaspokoić podstawowych potrzeb swych obywateli. W efekcie nie jest rzadkością widok mężczyzn kucających przy torach, ucinających sobie pogawędki z krewnymi, nie odczuwających jakiegokolwiek zażenowania, że zostaną zauważeni przez pasażerów przejeżdżających pociągów.  Cała wstydliwość została przypisana kobietom, do tego stopnia, że...
Hinduska załatwia swe potrzeby nocą. Kobiety budzą się pierwsze i wędrują w odległe, ustronne miejsca, gdzie nie dosięgną ich męskie oczy. Rzadko chodzą same, bo ryzykowałyby nie tylko utratę czci, ale i życia — zmrok to czas dzikich zwierząt. Z reguły matka zabiera córki i teściową, zdarza się, że po drodze spotykają sąsiadki i wędrują razem. Przy okazji zbierają drewno na opał i czerpią wodę. Kiedy ojciec i mąż wrócą z plenerowej toalety, posiłek będzie gotowy.
Brak kobiet w porannym pejzażu defekowania jest metaforycznym, ale też konkretnym znakiem — Hinduski i ich potrzeby pozostają niewidoczne. Kobiety niczego nie robią z taką swobodą, jaką cieszą się mężczyźni. Ich życie biegnie bocznymi i wąskimi ścieżkami, wytyczonymi nieodwołalnie i z surowością, której trudno się przeciwstawić. Ich ruchy krępuje kokon obowiązków i przeciwwskazań. Z tą sama ostrożnością, z jaką noszą wodę w ciężkich dzbanach, dźwigają też honor rodziny. Jeden krok w niewłaściwym kierunku, a cnota zostanie zbrukana [4].
Słowa przychodzą Paulinie Wilk z łatwością. Co istotne, autorka nie idzie na skróty, nie ocenia opisywanego społeczeństwa, nie stara się ukazać (choć chwilami byłoby to łatwe) wyższości zachodniej kultury czy zachowania. Właśnie to unikanie wydawania sądów, tłumaczenie kultury hinduskiej, sposobu istnienia i współdziałania społeczeństwa, przemieszanie się przeszłości z teraźniejszością, odnajdywanie się młodych w XXI w., opisywanie ich marzeń i ambicji, czyni z autorki bezstronnego (a co za tym idzie – wiarygodnego) obserwatora. Oczywiście, można się przyczepić, że jej obraz Indii jest jednostronny, ponury i tylko częściowo pokrywa się ze spostrzeżeniami innych osób odwiedzających Indie lub tam mieszkających.
Czytałam i takie uwagi, że książkę Wilka najlepiej jest przeczytać dopiero po podróży do Indii, bo jest to przede wszystkim lektura zniechęcająca do odkrywania subkontynentu indyjskiego. Początkowo miałam podobne odczucia, lecz wraz z każdą przeczytaną stroną rosła we mnie ochota, żeby pojechać tam, zobaczyć na własne oczy nie tylko to, co oferuje ten kraj turystom. Chciałabym zobaczyć Indie zwykłego człowieka. I za to Paulinie Wilk dziękuję. Bo znów mi się zachciało spakować plecak i ruszyć przed siebie, a sądziłam już, że to uczucie minęło we mnie bezpowrotnie.
Moja ocena: 6


[1] P. Wilk, Lalki w ogniu, Carta Blanca, Warszawa 2011, s. 131.
[2] Ibidem, s. 11.
[3] Ibidem, s. 50.
[4] Ibidem, s. 53.