Paulina Wilk, Lalki w ogniu.
Opowieści z Indii, Carta Blanca, Warszawa 2011, 261 s.
Kraj, w którym politycy są posłuszni astrologom, geniusze
chodzą bez butów, a miliony dziewczynek znikają bez wieści. W „Lalkach w ogniu”
te dwa światy przenikają się. Autorka zagląda Hindusom do garnków, łóżek i
serc. Wyjaśnia, jak załatwia się sprawy najbardziej przyziemne i
najintymniejsze. Gdzie myją się miliony ludzi, którzy nie mają łazienek. Jak
pójść na randkę w kraju, w którym za przedmałżeńską miłość grozi śmierć. Czym
nakarmić gości, by nie wywołać wojny religijnej.
Książka dzięki sugestywnemu stylowi Pauliny Wilk zapiera
dech swą obrazowością i magią. Równocześnie dla wszystkich, którzy wybierają
się eksplorować ten egzotyczny kraj, stanie się nieocenionym przewodnikiem po
meandrach tej fascynującej kultury.
Mówię: Indie, myślę:
subkontynent, Mohendżo-Daro, Tadż Mahal, Ganges, Mahatma Gandhi, Jawaharlal Nehru, Indira Gandhi, Śiwa, Kali,
curry, bindi, sari, Bollywood, „Slumdog. Milioner z ulicy”, kasty,
przeludnienie, nędza. Na tych ostatnich kwestiach skupia się i książka Pauliny
Wilk. Ludzie zafascynowani subkontynentem indyjskim nie znajdą w „Lalkach w
ogniu” faktów ani opisów, jakimi zazwyczaj Indie przyciągają turystów. Nie ma zbyt
dużo opowieści o tańcach hinduskich i religii, nie za wiele jest też informacji
o klasie średniej, i nie ma nic, co znaleźć można w folderach reklamowych czy
na stronach poświęconych Indiom. Jest za to nędza.
Nędza
jest tak rozpowszechniona, tak trwała i uporczywa, że powieki same zaciskają
się w reakcji obronnej. Ale odwracanie wzroku nic nie da — wolne od ubóstwa
są jedynie skrawki indyjskiej rzeczywistości, małe wysepki oferujące
iluzoryczną ucieczkę. Opływa je ocean bezsilności i strachu, prędzej czy
później trzeba się w nim zanurzyć [1].
|
Paulina Wilk zaprasza
czytelnika do Indii tylko na jeden dzień. Jej opowieść zaczyna się o świcie –
oczyszczającą kąpielą, potem mowa jest o zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych,
ubraniu, jedzeniu, pracy, pracy i pracy bez końca, by jakoś przeżyć ten dzień,
zdobyć choć trochę pożywienia dla siebie i (najczęściej licznej) rodziny. Wilk
pisze również o religii, małżeństwie i na koniec o tym, jak zasypiają bezdomni,
a jak wycieńczone upałem i całodzienną bieganiną dzieci, dla których sen wcale
nie jest odpoczynkiem.
Bieda wygląda zza każdego
rogu, włazi w oczy nachalnie odzierając Indie z bollywoodzkiego blichtru i
kiczu, paraduje ręka w rękę ze śmiercią i wycieńczeniem. Ja wiem, że zabrzmi to
banalnie, ale z każdej strony reportażu przebija smutek, beznadziejność i
nierówność. Ta ostatnia dotyczy nie tylko płci, ale również majątku; podczas,
gdy jedna czwarta społeczeństwa żyje w skrajnym ubóstwie, miliarderzy tacy jak Gali Janardhana Reddy urządzają wesele lekką
ręką wydając na tę imprezę 74 miliony dolarów. I chociaż pewnie ciekawiej by
się czytało o tym iście bajecznym bogactwie i życiu Reddy’ego i im podobnych,
to zwykłemu człowiekowi bliżej do zrozumienia istoty oszczędności wody przez
biednych Hindusów, niż do wydumanej formy zaproszeń na ślub mademoiselle Reddy. A skoro o
kobietach już mowa, nawet wielkie pieniądze nie mają zbytniego wpływu na ich los.
Bo jeśli coś łączy Hinduski, to pragnienie urodzenia chłopca. Dziewczynki są dziećmi
niepożądanymi i niechcianymi. Do tego stopnia, że niektóre z nich zabija się na
oczach matek.
Na
wsiach do zabójstw
doprowadza makabryczna plątanina
tradycji, bezradności, ubóstwa i braku edukacji. W miastach środki są
bardziej wyrafinowane, ale bezwzględność ta sama. Technologia, zaawansowana medycyna,
wykształcenie i grube portfele rodziców, zamiast gwarantować dziewczynkom
bezpieczeństwo, potęgują zagrożenie. Pozwalają eliminować kobiety ze
społeczeństwa wcześniej, poprzez selektywne aborcje. Hindusi przekupują
lekarzy, by jak najwcześniej poznać płeć płodu, i — jeśli to niechciana
dziewczynka — usunąć ciążę. Skala zjawiska jest tak duża, że prawo
przeprowadzania badań ultrasonograficznych zostało restrykcyjnie ograniczone,
a lekarze nie mogą ujawniać płci płodu [2].
|
Obejrzałam kilka lat temu „Slumdog.
Milioner z ulicy” i do tej pory zachodzę w głowę, skąd taka popularność filmu
Boyle’a. Mnie nie podobał się wcale, ale, prawdę mówiąc, mnie mało co się
podoba. Do tej pory w pamięci pozostały mi tylko dwie sceny: nurkowanie w
latrynie i bollywódzkie zakończenie. Wspominam o tym, bo Paulina Wilk
poświęciła cały rozdział kwestii defekacji. Jak wszystko w Indiach, nawet
(nie)korzystanie z latryn jest ściśle związane z pozycją społeczną i płcią.
Toalety
są potrzebne najbiedniejszym — to oni w kampaniach wyborczych są najpiękniej
i najbardziej bezwzględnie mamieni obietnicami lepszej przyszłości, z wodą w
kranie i własną łazienką. Dostęp do toalet ma tylko jedna trzecia Hindusów, a
telefonów komórkowych używa już blisko połowa społeczeństwa. Sektor prywatny,
dostarczający usługi telefoniczne, w okamgnieniu wyprzedził niewydolną
państwową machinę, która kazała ludziom czekać na podłączenie linii nawet
czterdzieści lat [3].
|
Biorąc pod uwagę przerośniętą
indyjską biurokrację, nic nie ma dziwnego w tym, że państwo nie potrafi
zaspokoić podstawowych potrzeb swych obywateli. W efekcie nie jest rzadkością
widok mężczyzn kucających przy torach, ucinających sobie pogawędki z krewnymi,
nie odczuwających jakiegokolwiek zażenowania, że zostaną zauważeni przez pasażerów
przejeżdżających pociągów. Cała
wstydliwość została przypisana kobietom, do tego stopnia, że...
Hinduska
załatwia swe potrzeby nocą. Kobiety budzą się pierwsze i wędrują w odległe,
ustronne miejsca, gdzie nie dosięgną ich męskie oczy. Rzadko chodzą same, bo
ryzykowałyby nie tylko utratę czci, ale i życia — zmrok to czas dzikich
zwierząt. Z reguły matka zabiera córki i teściową, zdarza się, że po drodze
spotykają sąsiadki i wędrują razem. Przy okazji zbierają drewno na opał i
czerpią wodę. Kiedy ojciec i mąż wrócą z plenerowej toalety, posiłek będzie
gotowy.
Brak
kobiet w porannym pejzażu defekowania jest metaforycznym, ale też konkretnym
znakiem — Hinduski i ich potrzeby pozostają niewidoczne. Kobiety niczego nie
robią z taką swobodą, jaką cieszą się mężczyźni. Ich życie biegnie bocznymi i
wąskimi ścieżkami, wytyczonymi nieodwołalnie i z surowością, której trudno
się przeciwstawić. Ich ruchy krępuje kokon obowiązków i przeciwwskazań. Z tą
sama ostrożnością, z jaką noszą wodę w ciężkich dzbanach, dźwigają też honor
rodziny. Jeden krok w niewłaściwym kierunku, a cnota zostanie zbrukana [4].
|
Słowa przychodzą Paulinie
Wilk z łatwością. Co istotne, autorka nie idzie na skróty, nie ocenia
opisywanego społeczeństwa, nie stara się ukazać (choć chwilami byłoby to łatwe)
wyższości zachodniej kultury czy zachowania. Właśnie to unikanie wydawania
sądów, tłumaczenie kultury hinduskiej, sposobu istnienia i współdziałania
społeczeństwa, przemieszanie się przeszłości z teraźniejszością, odnajdywanie się
młodych w XXI w., opisywanie ich marzeń i ambicji, czyni z autorki bezstronnego
(a co za tym idzie – wiarygodnego) obserwatora. Oczywiście, można się
przyczepić, że jej obraz Indii jest jednostronny, ponury i tylko częściowo
pokrywa się ze spostrzeżeniami innych osób odwiedzających Indie lub tam
mieszkających.
Czytałam i takie uwagi, że
książkę Wilka najlepiej jest przeczytać dopiero po podróży do Indii, bo jest to
przede wszystkim lektura zniechęcająca do odkrywania subkontynentu indyjskiego.
Początkowo miałam podobne odczucia, lecz wraz z każdą przeczytaną stroną rosła
we mnie ochota, żeby pojechać tam, zobaczyć na własne oczy nie tylko to, co oferuje
ten kraj turystom. Chciałabym zobaczyć Indie zwykłego człowieka. I za to
Paulinie Wilk dziękuję. Bo znów mi się zachciało spakować plecak i ruszyć przed
siebie, a sądziłam już, że to uczucie minęło we mnie bezpowrotnie.
Moja ocena: 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz