poniedziałek, 12 maja 2014

Dom Joly „Witamy w piekle”

Dom Joly, Witamy w piekle. Wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży, Carta Blanca, Warszawa 2011, 304 s.

Dziennikarz Dom Joly, chcąc zweryfikować medialny obraz najniebezpieczniejszych regionów, wybrał się w podróż do Iranu, Stanów Zjednoczonych, Kambodży, Czarnobyla, Prypeci, Korei Północnej i do Bejrutu. W książce opisuje nie tylko kraje naznaczone piętnem dyktatury czy te, gdzie ludzie żyją praktycznie na polu bitwy, ale także miejsca zabójstw Kennedy’ego i Kinga oraz ruiny WTC. Autor z dystansem, poczuciem humoru i ze świeżością w przełamywaniu stereotypów, którymi częstują nas media, prezentuje to, co zobaczył na własne oczy w czasie swoich podróży.

Mam ambiwalentne odczucia odnośnie książki Doma Joly’ego. Jego brytyjskie poczucie humoru zbyt często ociera się o infantylizm i gruboskórność. Jest to tym bardziej irytujące, że gość zdecydował się na wyjazd do naprawdę niesamowitych miejsc.
Najdziwniejszą pobudką, która zadecydowała o kierunku podróży była fotografia dwóch kobiet w burkach jeżdżących na nartach. Tak Joly trafił do Iranu. Jego zapiski ograniczyły się do chwytliwego tytułu rozdziału „Mułłowie nie jeżdżą na snowboardzie”, opisu pijatyk z przygodnymi „przyjaciółmi” i pijackiej jazdy po niebezpiecznych drogach. Gdyby cała książka miała być taka, pewnie bym sobie odpuściła. Nie wiem jak autor, ale dla mnie upijanie się w obcych krajach nie jest wyznacznikiem dobrej zabawy czy żelaznym punktem „zwiedzania”.
Rozdział o USA też ma dwuznaczny tytuł „Ameryka na przestrzał”. Jazda przez pół Stanów Zjednoczonych dała Joly’emu sposobność do poznania mentalności tak prowincjonalnych Amerykanów, jak i tych, którzy uważają, że żyją w centrum świata. Wyprawę rozpoczął od zwiedzenia miejsc w Dallas związanych z zamachem na prezydenta Johna F. Kennedy’ego, skończył na wizycie pod Dakota House, gdzie został zastrzelony John Lennon i odwiedzając ruiny WTC. Strzały znaczyły cały amerykański szlak. Joly ukazał przy okazji absurdalność przepisów panujących w Muzeum Szóstego Piętra, biurokrację doprowadzoną do ostateczności; strach Amerykanów uwidaczniający się w dziwacznych przepisach na lotnisku. Nie on jeden „pielgrzymował” do miejsc związanych ze śmiercią. Przy okazji okazało się, że niektórzy ludzie są tak chamscy lub po prostu głupi, że nie powinni wytykać nosa ze swojego kraju.
Są jednak w książce Joly’ego i podróże, których mu po prostu zazdroszczę. Nie wiedząc jeszcze, że istnieje taki termin jak tanatoturystyka, uprawiałam ją w przeszłości, kiedy to będąc w stolicy Francji, ciągnęło mnie do Katakumb i na cmentarze, podczas gdy towarzyszki podróży wolały zwiedzać sklepy. Czułam się niczym nieprzystosowany społecznie człowiek, a tu proszę, po prostu wolałam mroczną turystykę niż łażenie po centrach handlowych. Tyle dygresji. Wracając do Joly’ego, zafascynowały mnie miejsca, do których się wybrał po wizycie w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze to Kambodża, drugie – Ukraina i w końcu – Korea Północna.
W części poświęconej Kambodży Joly sili się na żarty z brodą z Angeliny, mało śmieszne. Ale przynajmniej zabiera czytelnika do Ta Prohm, świątyni, która posłużyła za scenerię do filmowych przygód Lary Croft. Omija z daleka rozreklamowaną Angkor Wat i jedzie tam, gdzie nie ma rzeszy turystów. Ale naprawdę przerażające są wyprawy autora na Pola Śmierci, miejsce kaźni, gdzie zabijano ofiary reżimu Czerwonych Khmerów i do Tuol Sleng, dawnej szkoły średniej zamienionej w czasie panowania Czerwonych Khmerów w Więzienie Bezpieczeństwa 21. Za zwiedzanie obu miejsc trzeba zapłacić. Pieniądze ze zwiedzania więzienia trafiają do kieszeni dawnych oprawców, zaś opłata za obejrzenie przerażających Pól Śmierci – do japońskiej firmy. Rozpacz i ból milionów ludzi skomercjalizowano, a mordercy nie poczuwają się do najdrobniejszych wyrzutów sumienia.
W porównaniu z Kambodżą Ukraina to kraj radosny (zdaniem Joly’ego). Młodzieńcy z plerezą na głowie, z piwem w ręku i obściskujący swoje panienki to widok powszechny w Kijowie. Ale nie uwzględniłby Joly Ukrainy w swoich planach, gdyby nie zorganizowana wycieczka do Prypeci, miasta wysiedlonego w 1986 roku, po awarii reaktora w Czarnobylu. Zaradny przewodnik i dolary mogą otworzyć wszelkie bramy. Największym zaskoczeniem dla Joly’ego było to, że poczuł się w Prypeci swobodnie i znajomo, jak się okazało autorzy „Call of Duty 4” wykorzystali miasto w swojej grze. Nie wysilił się autor na jakiekolwiek przemyślenia, ale w podsumowaniu napisał, że właśnie Ukraina okazała się najbardziej przyjaznym ze zwiedzanych przezeń krajów.
I wreszcie kolejny zorganizowany wyjazd: z Chin do Korei Północnej. W końcu Joly znalazł się w innym świecie, komórkę musiał oddać do depozytu, maile słać mógł tylko z jednej kawiarenki internetowej (przed wysłaniem w świat, były czytane przez koreańskich cenzorów), a zdjęcia mógł robić tylko po uzyskaniu pozwolenia. Wszechogarniająca cisza, szarzyzna kraju i wielkie portrety Wielkiego Wodza – tak mniej więcej wygląda dzień powszedni mieszkańców Korei na północ od 38 równoleżnika. Niestety zamiast informacji ciekawych, Joly znowu zaniżył poziom i popisywał się infantylnością.
Końcowym etapem jego mrocznych podróży był Liban, w którym się urodził i spędził młodość. I tylko w tamtym kraju nie korzystał ze zorganizowanego zwiedzania, znając kraj swych młodych lat na tyle dobrze, że mógł poruszać się swobodnie i samodzielnie.
Książka Joly’ego nosi podtytuł „Wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży” i jest to fraza myląca. Bo w Kambodży Joly był jednym z wielu turystów, a Prypeć i Koreę Północną zwiedzał w ramach turystyki zorganizowanej. Trudno też nazwać Nowy Jork miejscem odradzanym przez biura podróży. W sumie, chociaż Joly był w miejscach ciekawych, nie umiał tego dobrze pokazać. Jego relacje trącą powierzchownością i co tu ukrywać, są pełne drętwych dowcipów. Mimo tego rozczarowania treścią, warto przebrnąć przez tę chwilami nużącą lekturę, aby zdecydować się kiedyś na samodzielną wyprawę, bez pseudodwocipnych podtekstów.
Moja ocena: 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz