poniedziałek, 17 marca 2014

Irene Spencer „Żona mormona”

Irene Spencer, Żona mormona, Świat Książki, Warszawa 2009, 416 s.

Wstrząsająca, autobiograficzna historia kobiety wychowanej w rodzinie mormońskich fundamentalistów. Autorka przeżyła 28 lat jako druga z dziesięciu żon poligamisty i urodziła mu trzynaścioro dzieci. Egzystowała w skrajnej nędzy i izolacji od reszty świata. W poszukiwaniu lepszego jutra zdecydowała się na odważny krok ku wolności...

Tak się zastanawiam, czy są jakieś granice religijnego absurdu? Im więcej czytam książek czy to autobiografii, czy też monografii, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że potrzeba człowieka, aby wierzyć w zbawienie i niebo doprowadza do tego, że tenże człowiek sam sobie stwarza piekło, tu na ziemi.
Irene Spencer miała wybór od początku. Chociaż wychowana w wierze mormońskiej, mogła zupełnie inaczej pokierować swoim życiem. A jednak wiara w to, że tylko prawdziwi mormoni dostąpią prawdziwego nieba, a wszyscy inni ludzie są skazani na wieczny pobyt w piekle, pchnęła ją ku Vernonowi LeBaronowi. Została jego drugą żoną, rodziła mu dzieci i zgadzała się na przeprowadzki do miejsc zapomnianych przez Boga, aby wieść bogobojne życie mormonki. Bez kanalizacji, bez ogrzewania, bez prądu. W lichych pomieszczeniach, w których najczęściej była sama z dziećmi, bo przecież LeBaron musiał realizować wielki plan poligamii.
Niewątpliwą zaletą „Żony mormona” jest styl i język pisania. Widać, że Irene Spencer ma do tego dryg i tym samym potrafi przekazać to, co sobie zamierzyła. Skrajna nędza życia wiedzionego u boku męża, niesnaski pomiędzy żonami, rodzenie kolejnych dzieci i wieczny niepokój o to, czym wykarmić cały ten drobiazg.
Czyta się te wspomnienia z niedowierzaniem, to ze współczuciem. Przez lata Irene Spencer żyła tak, jak życzył sobie tego jej mąż, w izolacji nie tylko od rodziny, ale i cywilizacji. Przez lata nie poddawała jego decyzji żadnej krytyce, tłumiła w sobie zazdrość o męża, którym musiała się dzielić najpierw z dwiema, potem trzema, aż w końcu z siedmioma kobietami. Przez lata nie miała w mężu żadnego wsparcia, bo ten żył wielkimi nadziejami i mrzonkami.
A potem zdecydowała się na krok tyleż desperacki, co odważny: postanowiła się uwolnić. Spotkanie z innymi ludźmi, z kobietami, dla których pralka czy lodówka nie były luksusem a niezbędnym sprzętem, z mężczyznami, którzy potrafili i chcieli kochać tylko jedną żonę. I te myśli Spencer, kiedy patrzyła na otaczających ją ludzi, myśli wyniesione z lat zamknięcia w sekcie raczej niż religijnej wspólnocie, myśli o potępieniu i braku zbawienia. I pytanie: kto się myli?
Mocna opowieść.
Moja ocena: 5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz