czwartek, 20 marca 2014

Kate Morton „Milczący zamek”

Kate Morton, Milczący zamek, Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2011, 560 s.

Pod koniec dwudziestego wieku matka młodej redaktorki, Edith Burchill dostaje list, który zaginął przed pięćdziesięcioma laty. Edith postanawia odkryć tajemniczą przeszłość matki. Dowiaduje się, że została ewakuowana razem z innymi dziećmi w 1939 roku z Londynu i przez półtora roku mieszkała w zamku Milderhurst w Kencie, siedzibie słynnego pisarza, Raymonda Blythe’a, autora jej ulubionej powieści z dzieciństwa. Edith odwiedza zamek i przekonuje się, że nadal mieszkają w nim trzy córki Raymonda. Z czasem odkrywa coraz więcej tajemnic zamku...

Biorąc do ręki „Milczący zamek” nastawiłam się na dobry kawał rozrywki. I niby się nie zawiodłam, bo była i tajemnica, i zamek, i nieszczęśliwa miłość, i zbrodnia. Ale już na początku książki Kate Morton pozwoliła sobie na niezbyt fortunny pomysł i prawdę mówiąc, wciąż wracałam myślami do pierwszej strony i głowiłam się nad kwestią zaginionej torby listonosza, a akcja przepływała mi przez myśli i znikała w niebycie. Kto schował torbę Arthura Tyrella na strychu – nie wiadomo. Dlaczego nie doręczył listów dzień później? Czy poniósł jakieś konsekwencje swojej nieodpowiedzialności? O tym autorka milczy. Krótki wprowadzający akapit w sumie nic nie wyjaśnia, a szkoda, bo przecież nie byłoby tych wszystkich późniejszych wydarzeń, gdyby nie ten nieszczęsny zaginiony list.
Ale dość już o tym.
Jak to u Morton, narracja przebiega dwutorowo – w czasach współczesnych i na początku II wojny światowej. W zamku Milderhurst przez cały ten czas mieszkają trzy siostry: bliźniaczki Percy i Saffy oraz młodsza od nich Juniper. Różnią się od siebie jak dzień różni się od nocy, a poranek od zmierzchu. A jednak są na siebie skazane, na swoje towarzystwo aż do śmierci. Przypominają trzy mojry, które wpływają na losy swych gości. I jest młoda dziewczyna, dziecko jeszcze, które trafia do nich w ramach wojennej akcji ewakuowania dzieci z Londynu. Właśnie pomiędzy nimi dojdzie do wydarzeń, które na zawsze odmieniły życie Juniper.
Morton pisze z dbałością o szczegóły, jej postacie są świetnie zarysowane pod względem psychologicznym. Fabuła jest odpowiednio tajemnicza, to znowu kronikarska, wreszcie obyczajowa. Wszystko to splata się idealnie. Jest i opowieść o ojcu sióstr Blythe, autorze klasycznej opowieści dla dzieci „Prawdziwa historia Człowieka z Błota”, dowiadujemy się o okolicznościach jej powstania i o tym, jaki wpływ miała na siostry. Są i wątki poboczne, które ożywiają powieść jednocześnie wystawiając czytelnika na próbę cierpliwości, a ważne o tyle, że również pośrednio związane z paniami na Milderhurst.
A jednak czytając końcowe strony powieści (uporawszy się już mniej więcej z kwestią torby listonosza) sama nie wiedziałam, co myśleć o przedstawionej zbrodni. Chociaż pisarka postarała się, aby każdy detal do siebie pasował, to jednak wyszła jej niezamierzona groteska. Śmierć bez wątpienia bezsensowna, otulona oparami urojeń; śmierć okrutna i krwawa, a przecież całą grozę odebrał sposób w jaki tę śmierć zadano. Zaskoczenie i niedowierzanie, że mogło dojść do tak fatalnego zbiegu okoliczności. Że Morton mogła rozwiązać to inaczej..
Pomiędzy zgubieniem/schowaniem torby z listami a opisem krwawej zbrodni, Morton snuje świetną, wiarygodną i ciekawą opowieść. Niestety powieść spinają dwa wydarzenia, które są jej najsłabszymi elementami. Ciągle we mnie tkwi, niczym cierń, to zakończenie. I ciągle tkwi pytanie: dlaczego Morton tak napisała?
Moja ocena: 4.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz