niedziela, 30 marca 2014

Zygmunt Miłoszewski „Uwikłanie”

Zygmunt Miłoszewski, Uwikłanie, W.A.B., Warszawa 2009, 352 s.

Warszawa, czerwiec 2005 roku. W zabudowaniach klasztornych w centrum miasta odbywa się niekonwencjonalna terapia grupowa, której uczestnicy wcielają się w rolę bliskich. Po wyjątkowo intensywnej sesji jeden z pacjentów zostaje zamordowany. Czy sprawcą jest któryś z uczestników terapii? A może motywu należy szukać wśród osób, które przedstawiali? Kluczem do zagadki wydaje się przeszłość ofiary i tym tropem podąża prowadzący śledztwo prokurator Teodor Szacki. Są jednak sekrety, których nie odkrywa się bezkarnie - rodzinne tajemnice strzeżone są przez siły potężniejsze niż rodzina.

W końcu przeczytałam kryminał polskiego autora, który mnie znudził po pierwszych dziesięciu stronach, gdzie nie pojawia się mafia rosyjska, nie ma mowy o przestępczości zorganizowanej, a zbrodnia jest początkiem trudnego, acz ciekawego śledztwa. Mało tego, „Uwikłanie” czytałam z rosnącą przyjemnością i zaciekawieniem.
Prokurator Teodor Szacki, niezbyt zadowolony ze swego życia rodzinnego spełnia się w pracy, która chwilami przypomina orkę na ugorze. Warszawa jest miastem, gdzie wciąż popełnia się przestępstwa i wykroczenia. Facetem od czarnej roboty jest jego przyjaciel policjant Oleg Kuzniecow. Jest to chyba pierwsza para „detektywów” w postsocjalistycznej Polsce. Jednocześnie jest to zapis ich męskiej przyjaźni.
Szacki nie jest wypranym z uczuć automatem, aczkolwiek chce być postrzegany jako polska kopia beznamiętnego i chłodnego Clinta Eastwooda, to ma stanowczo zbyt ludzkie odruchy, aby być „zimnym szeryfem”: widok zwłok pomimo lat pracy w prokuraturze nadal przyprawia go o mdłości, ludzkie nieszczęście podciąga pod paragraf kierując się własnym rozumieniem dobra i nie jest też obojętny na kobiece wdzięki. Akurat ten ostatni wątek mógłby sobie Miłoszewski darować. Kryzys wieku średniego wypada mało przekonująco i niepotrzebnie przedłuża fabułę, zamiast skupić się na samej akcji. A ta jest fantastyczna! Morderstwo niemożliwe do popełnienia – tak można nazwać śmierć jednego z uczestników terapii. Sprawa z pozoru prosta, zaczyna rzucać coraz dłuższy cień. W końcu pojawiają się wątki z IPN-em w tle i szarymi eminencjami PRL-u. Dodajmy do tego opisy charakteryzujące poszczególne dni, odniesienia do spraw ogólnie pamiętanych, do polityków i sportu i mamy kryminał w polskich realiach co się zowie.
Rozwiązanie zagadki jest niebanalne, acz koniec końców wydaje się, że Miłoszewski aż przedobrzył. Wydaje się, że autor sam nie mógł się zdecydować komu zbrodnię przypisać. W efekcie areszt warszawskiej prokuratury stał się dość zatłoczonym miejscem. Nie narzekam jednak, bo już dawno nie czytałam polskiego kryminału, który epatowałby taką świeżością i nie uciekałby w odrealniony świat. Warszawa Miłoszewskiego to miasto, jakie znamy z migawek w dziennikach, jakie znają jej mieszkańcy. Miasto – brzydkie i głośne, małostkowe i zagubione, pełne zmęczonych ludzi i karierowiczów stawiających wszystko na jedną kartę. Miasto prawdziwe.
Moja ocena: 5.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz