Robert Goolrick, Żona godna zaufania, Nasza Księgarnia,
Warszawa 2010, 328 s.

Wszystko już zostało napisane, opowiedziane, sfilmowane.
Czytając „Żonę godną zaufania” nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam
scenariusz „Grzesznej miłości” (a przecież i „Grzeszna miłość” była powtórką
pomysłu wykorzystanego pod koniec lat sześćdziesiątych). Tyle dygresji.
„Żona godna zaufania” nie jest ani romansem ani thrillerem,
więc jeśli ktoś spodziewa się wielkich namiętności lub wielkich tajemnic, to
się paskudnie natnie. Goolrick skupił się bowiem głównie na kwestiach
obyczajowych starając się ukazać zarówno prowincjonalne miasteczko w Wisconsin,
jak i przemysłowe Chicago z całą nędzą tak fizyczną, jak i moralną. Poza tym
bardzo szybko akcja zaczyna toczyć się gdzieś z boku, a na pierwszy plan
wysuwają się psychologiczne, czasami wręcz filozoficzne dywagacje.
Jak to u Goolricka – słowa są dobrane perfekcyjnie, opowieść
ma sens, a jednak zabrakło czegoś, tej pasji i zaangażowania, które w pełni
ukazane zostały w „Końcu świata w obrazkach” – tak to jest kiedy lepszą książkę
czyta się najpierw.
Przez większą część powieści Truitt pragnie, pragnie albo
pragnie. Innymi słowy (przepraszam za wyrażenie) myśli penisem i wierzy w co
chce wierzyć. Nie ma w tym odrobiny romantyzmu, raczej zwykła samcza chuć,
gorące pożądanie w środku mroźnej zimy. I w sumie tylko tyle pozostaje w pamięci
po lekturze powieści. Szkoda, bo po Goolricku spodziewałam się więcej.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz