wtorek, 10 listopada 2015

Wolf Haas „Wskrzeszenie umarłych”

Wolf Haas, Wskrzeszenie umarłych, G+J, Warszawa 2007, 175 s.

Nieoczekiwanie ostra zima, która zaatakowała leżące na austriackiej prowincji miasteczko Zell am See, nie pozostawiała wątpliwości: takie anomalie nie zwiastują niczego dobrego. Wkrótce fatum, które nadciągnęło wraz ze śniegiem, objawiło się w makabryczny sposób. Na jednym z krzesełek wyciągu zostają odnalezione zwłoki zamarzniętego amerykańskiego małżeństwa. Po szybkim zamknięciu sprawy przez policję, przejmuje ją prywatny detektyw Simon Brenner.

Zewsząd atakuje nas bełkot słowny. Coraz trudniej o prozę, która nie odzwierciedla nieporadności bądź niewiedzy autora. „Wskrzeszenie umarłych” to stylistyczne dno, jedna wielka retardacja, bez której tekst liczyłby może 10 stron, a może i mniej.
Nie szukam w książkach rozrywkowych udziwnień, lubię kryminały sprawnie, logicznie i poprawnie napisane. Tymczasem Wolf Haas postanowił zadziwić czytelnika dziwacznym słowotokiem, z którego mało co wynika. Szkoda, bo gdyby nie irytująca maniera pisania, opowieść o śledztwie w sprawie dwojga Amerykanów byłaby całkiem ciekawa.
Trudno nazwać „Wskrzeszenie...” powieścią, bo utwór liczy sobie 175 stron rozstrzelonego (i chaotycznego) tekstu. Miało być „jak w życiu”, z dygresjami, rwącymi się myślami, odbieganiem od tematu, a wyszło tak, jakby Haas spisał litera po literze nagrany na dyktafon monolog podchmielonego faceta. Zniechęciło mnie to do czytania bardziej niż pojawiające się na scenie dziwne postaci. Mała, zamknięta lokalna społeczność potrafi być skrywać najgorsze tajemnice, o nich Haas napomykał tylko mimochodem. I znowu powiem: szkoda, bo gdyby tekst był inaczej napisany, mniej eksperymentalnie a bardziej literacko – „Wskrzeszenie umarłych” nic by na tym nie straciło. Odwrotnie – byłoby bardziej strawne.
Moja ocena: 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz