piątek, 13 listopada 2015

Anna Mieszkowska „Dzieci Ireny Sendlerowej” aka „Matka dzieci Holocaustu”

Anna Mieszkowska, Dzieci Ireny Sendlerowej, Muza, Warszawa 2009, 375 s.

Książka Anny Mieszkowskiej dokładnie i szczegółowo pokazuje dzieła i czyny, prace i dnie, ujawnia niezwykły format moralny Ireny Sendlerowej. Tylko ktoś najwyższej ludzkiej klasy mógł dokonać czegoś tak ogromnego, jak uratowanie w czasie Zagłady 2500 żydowskich dzieci.
Irena Sendlerowa stała się w ostatnich latach osobą publiczną, o której mówi się w artykułach i w audycjach radiowych, o której opowiada się w dokumentalnych filmach. Już teraz jest symbolem heroizmu oraz poświęcenia i wszelkie po temu ma dane, by stać się symbolem dobrych, przyjacielskich stosunków łączących społeczność polską ze społecznością żydowską.

Według słownika PWN, bohater to „osoba, która odznaczyła się męstwem”. Prowadząc dyskusje w liceum czy na studiach (historycznych nomen omen) o postaciach, wyróżniających się bohaterstwem w czasie II wojny światowej często padały nazwiska Jana Bytnara („Rudy”), Tadeusza Zawadzkiego („Zośka”), Janusza Korczaka, Maksymiliana Kolbego czy Jana Karskiego. Nie padło jednak nigdy imię i nazwisko Ireny Sendlerowej. Okres liceum mogę zrozumieć, pomimo zmian ustrojowych, szliśmy starym programem jeszcze, a nauczycielką historii była osoba, która nigdy nie dodała od siebie słowa na temat lekcji ponad to, co stało w podręczniku. Historię kończyłam dziesięć lat później (tak się złożyło), wykładowca był dość młodym facetem, miał wiele wiadomości, ale jak to z wykładowcami bywa, specjalizował się w czymś innym i nade wszystko lubił słuchać swego głosu. O Holocauście chyba nawet nie rozmawialiśmy.
O Irenie Sendlerowej dowiedziałam się w jakiś czas po obronie magisterium. A latem zeszłego roku przeczytałam w końcu jej biografię. Muszę przyznać, że oczekiwałam więcej. Rozumiem zapał czterech uczennic z Uniontown, podziwiam ich inicjatywę, napisanie sztuki i zaangażowanie, ale poświęcenie im kilkudziesięciu stron na samym początku książki wydaje mi się dziwnym zabiegiem. Zanim Anna Mieszkowska zacznie opowiadać o Irenie Sendlerowej, trzeba przebrnąć przez tekst bardzo luźno związany z bohaterką opowieści.
Co istotne (dla mnie), nadal nie uzyskałam zadowalającej odpowiedzi, dlaczego w PRL tak skutecznie wyciszono wojenną działalność pani Sendlerowej. Powojenną biografię i działalność społeczną bohaterki swojej książki zamyka Anna Mieszkowska właściwie w kilku akapitach. Owszem, w „Słowie wstępnym” autorka próbuje wyjaśnić powody milczenia, pisząc: „Na liście bohaterów po prostu nie mieściła się działaczka społeczna, wywodząca się wprawdzie z lewicy, ale dalekiej od ideologicznej utopii komunizmu, z lewicy, która legitymuje się w Polsce pięknymi tradycjami.” Wspomina też: „od pierwszych lat powojennych to, co łączyło się w taki lub inny sposób z Żydami, traktowane było w Polsce Ludowej jako temat grząski, niepewny i niebezpieczny, taki, o którym lepiej milczeć niż mówić. Zjawisko to jeszcze się pogłębiło wraz z wybuchem w drugiej połowie lat sześćdziesiątych oficjalnego antysemityzmu, w którym łączyły się wątki zaczerpnięte z dwu najgroźniejszych totalitaryzmów XX wieku: faszyzmu i stalinizmu.” I tyle. Dwa zdania, napisane zgrabnie, dobre jako zaproszenie do dalszych rozważań, ale na pewno nie wystarczające!
Jedno jest pewne, pani Sendlerowa była osobą niezwykłą. Ważne dla niej były nie tylko ratowane dzieci, ale również ich matki. Dzieci przeżyły, choć najczęściej nie potrafią poradzić sobie z własnym dziedzictwem, nie potrafią odnaleźć swojej przeszłości, bo i jak, skoro większość warszawskich Żydów wywieziono do Treblinki, a stamtąd powrotu nie było. Matki oddające dzieci w ręce Sendlerowej nie mogą opowiedzieć o swym bólu, nie pozostawiły po sobie żadnego świadectwa. Zostało po nich tylko wspomnienie, bo nawet grobów nie mają. Wspomniała o nich Sendlerowa na zjeździe Dzieci Holocaustu w 2003 roku:

„ (...) nigdy jednak nie znalazłam opisu ogromu cierpień matek, rozstających się ze swoimi dziećmi, i dzieci oddawanych w obce ręce. Matki, przeświadczone o rychłej śmierci swojej i całej rodziny, chciały uratować chociaż dziecko. A przecież nie ma dla matki większej tragedii niż rozstanie z dzieckiem! Te biedne kobiety musiały przełamać opór własny i opór pozostałych członków rodziny, np. dziadków. Babcie dzieci, pamiętające Niemców z pierwszej wojny światowej, nie widziały w nich morderców, sprzeciwiały się przekazywaniu dzieci, matki jednak wiedziały swoje”1

W książce Mieszkowskiej relacje dzieci uratowanych przez Irenę Sendlerową są. Wydawać by się mogło, że ludzi ci powinni czuć wielką wdzięczność, że przeżyli. Ale... osamotnienie, oderwanie od rodziny i samotność często zabarwiają tę wdzięczność goryczą, są raną, która się nie goi.
„Dzieci Ireny Sendlerowej” są na pewno książką ważną, lecz czy kompletną? Autorka miała dostęp nie tylko do Ireny Sendlerowej, również do jej notatek, zapisków i innych dokumentów. Oczywistym jest, że musiała dokonać wyboru, niektóre rzeczy pominąć, inne uwypuklić. Moim skromnym zdaniem, mogła uczynić to lepiej. Zabrakło Mieszkowskiej warsztatu, drobiazgowości archiwisty i ciekawości historyka.
W 2014 wyszła po raz kolejny poprawiona i uzupełniona książka o Irenie Sendlerowej, tym razem pod tytułem: „Prawdziwa historia Ireny Sendlerowej”, bogatsza o nowe dokumenty i informacje o życiu bohaterki. Tyleż to godne pochwały, co nieprofesjonalne.
Moja ocena: 4

1 A. Mieszkowska, Dzieci Ireny Sendlerowej, Muza, Warszawa 2009, s. 21-22.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz