czwartek, 19 listopada 2015

Katarzyna Bonda „Dziewiąta runa” aka „Sprawa Niny Frank”

Katarzyna Bonda, Dziewiąta runa, Videograf II, Chorzów 2011, 427 s.

Kiedy aktorka Nina Frank zostaje znaleziona w swoim dworku nad Bugiem martwa, do Mielnika nad Bugiem przyjeżdża Hubert Meyer - profiler policyjny i zaczyna po kolei odkrywać tajemnice gwiazdy. Poznając sekrety Frank i próbując stworzyć profil jej mordercy, Hubert Meyer analizuje także swoje życie, atakują go wspomnienia i przy okazji badania zbrodni dociera do skrywanych przed sobą własnych tajemnic.

Achy i ochy prawie wszędzie nad Katarzyną Bondą, zatem skoro zauważyłam w bibliotece, wzięłam „Dziewiątą runę” i „Tylko martwi nie kłamią”. Lubię zaczynać od początku, więc chociaż część druga wydawała się bardziej interesująca, najpierw sięgnęłam po „Dziewiątą runę”.
Mam mieszane uczucia po lekturze. Ba! Już w trakcie czytania zdarzały się chwile, że „Dziewiątą runę” chciałam odłożyć i pal licho, kto zabił, bez tej wiedzy można żyć. Ciężko jest czytać książkę kiedy głównego bohatera nie można nijak polubić, a ofiary – nijak żałować. Jeszcze ciężej – kiedy autorka posługuje się sztampowym językiem: „ból głowy wgniatał mnie w ciemność poduszki”, „(...) zgubiłam się w meandrach moich marzeń” i wyświechtanymi kalkami: „sprzedałam im trzydziesty siódmy wystudiowany uśmiech”. Wyznania mordercy są wplecione we fragmenty internetowego dziennika i akcji sensu stricto. Nie wnoszą do opowieści nic nowego, żadnego dramatyzmu, chociaż Bonda stara się epatować okrucieństwem i patologią wszelkiego rodzaju: „rycie w twojej idealnej skórze bardzo mnie uspokajało”, „gdybym mógł, zabiłbym cię jeszcze mocniej”. Pomysły są nawet niezłe, nie nadąża jednak warsztat pisarski.
„Dziewiąta runa” reklamowana jest jako powieść kryminalna, stąd może taka ilość pobocznych, niestety najzupełniej zbędnych, wątków. Penisowo-sercowe rozterki Meyera, niesympatyczni współpracownicy/przełożeni, stosunek mieszkańców do obcych – widać, że autorka bardzo się starała przybliżyć czytelnikom cały świat, który sobie wymyśliła, ale wykonanie było toporne, mające tyle finezji co reklama środków na przeczyszczenie. Nic jednak nie jest gorsze od wprowadzenia do powieści elementów onirycznych. Majaki profilera po wypiciu mikstury (sic!) u specjalistów od egzorcyzmów, bioterapii i talizmanów to jakieś nieporozumienie, podobnie jak dwa ostatnie rozdziały książki, mające pozostawić czytelnika w niepewności, a tak naprawdę – budzące raczej irytację.
Dawno nie czułam takiej ulgi, kiedy skończyłam książkę.
Moja ocena: 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz