środa, 8 stycznia 2014

Majgull Axelsson „Lód i woda, woda i lód”

Majgull Axelsson, Lód i woda, woda i lód, W.A.B., Warszawa 2010, 552 s.

„Lód i woda, woda i lód” to napisana z rozmachem historia rodzinnych napięć, rozłamów i tragedii, które infekują kolejne pokolenia. Historia sióstr, które z wiekiem stają się sobie obce, i matek odrzucających swoje dzieci. Oto bohaterowie książki: Susanne, która jest córką Inez. Inez, która jest siostrą bliźniaczką Elsie. Elsie, która jest matką Bjorna. Bjorn, dla którego prawdziwą matką jest Inez, ponieważ Elsie nie starczyło sił, by podjąć trud wychowania syna. Miłość, której tak bardzo brakuje wszystkim bohaterom, jest przede wszystkim miłością matczyną. Matki odrzucają swoje dzieci, a te nie potrafią przekazać miłości dalej. Wycofują się ze świata, w którym się nie odnajdują i nawet jeśli odnoszą wielki sukces, jak w przypadku Bjorna, staje się to początkiem katastrofy. Susanne może wyrwać się z zaklętego kręgu. Wprawdzie uciekła przed swoim życiem na pokład arktycznego lodołamacza, ale właśnie tam, nieopodal bieguna północnego, dostaje szansę, by poznać i zaakceptować miłość, a także by zmierzyć się ze swoim lękiem i upiorami z przeszłości.

Nie napiszę wiele o tej książce. Po prostu mi się niesamowicie spodobała, wręcz mnie urzekła! Czy to historia Susanne, gdzie Axelsson dała tak poetycki opis łamania kry i spotkanie z niedźwiedziem polarnym, że sama zapragnęłam rzucić wszystko, i uciec od kłopotów na koło podbiegunowe; czy też historia Inez -podobnie jak ona, mam chwile zwątpienia i pragnienia, aby stanąć na stole, tupać nogami i krzyczeć co sił w płucach: „Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę!”
Jest też historia Bjorna. Gwiazda muzyki – to nie brzmi dziwacznie w przypadku Amerykanów czy Brytyjczyków, wszędzie indziej trąci to nieporozumieniem. Aczkolwiek Szwedzi nieźle sobie radzą w tym muzycznym wyścigu szczurów. To raz. Będzie drobna dygresja. To dwa. Koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych zapisał się w pamięci ówczesnych dwudziestokilkulatków śmiercią Kurta Cobaina z Nirvany i zaginięciem Richarda Edwardsa z Manic Street Preachers. Śmierć Amerykanina spotkała się z niespotykanie większym odzewem niż rozwianie się w powietrzu walijskiego muzyka. Mnie jednak to drugie wydarzenie zafrapowało o wiele bardziej. Śmierć jest czymś ostatecznym, widać zwłoki, jest konkretna data, kiedy skończyło się życie. I chociaż śmierć otwiera ranę smutku, to przecież rana ta zagoi się wcześniej czy później. Natomiast los zaginionego jest jedną wielką niewiadomą – czy żyje, czy popełnił samobójstwo, czy, niczym rodem z thrillera Kinga, jest przetrzymywany przez „największą fankę”. Ślady zazwyczaj prowadzą donikąd i choć z czasem trzeba się pogodzić z faktem, że zaginięcie stanowiło preludium do śmierci, to przecież nigdy nie będzie tego wiadomo na pewno. I właśnie taki los przyprawia mnie o dreszcze i zgrozę. Właśnie w takiej konwencji opisana jest katastrofa Bjorna.
Axelsson w niesamowicie dojrzały sposób ukazuje, jak bardzo człowiek potrzebuje miłości. Nie ociera się o ckliwy romans ani bajeczkę familijną. Rodzinie z jej powieści daleko do obrazka z reklamy, uśmiechniętych, pustych twarzy. Czy to w ogóle jeszcze rodzina? Odpowiedź znajduje się w powieści.
Polecam.
Moja ocena: 5.5

* * *

Axelsson Majgull; Lód i woda, woda i lód;
W ogóle co można robić w znanych miejscach poza postaniem i popatrzeniem na nie przez chwilę. Pozwolić czasowi, by płynął, pozwolić sekundom i minutom, by tykały i mijały, pozwolić podprowadzić się nieco bliżej grobu i wielkiego zapomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz