Mark Billingham, Naśladowca, G+J, Warszawa 2012, 380 s.

Mark Billingham odpuścił sobie epatowanie kuriozalnym
zainteresowaniem Thorne’a muzyką country. W porównaniu do natłoku artystów i
tytułów w „Uprowadzonym”, w „Naśladowcy” hobby inspektora ukazane jest gdzieś w
tle. I niewątpliwie wychodzi to powieści na dobre. Równie dobrym posunięciem
było ukazanie prywatnej tragedii dwojga ludzi i tego, że w obliczu zbrodni policjant
musi odwiesić swe prywatne smutki na kołek i zabrać się do roboty.
Początkowo morderstwa następują niemalże jedno za drugim.
Billingham zasypuje czytelnika masą informacji, prowadzi od jednego miejsca
zbrodni do drugiego i całość zaciekawia, wciąga i przeraża. A potem następuje
moment, od którego cała akcja zaczyna być nieprawdopodobna, rozdmuchana i
naciągana. Śledząc poczynania naśladowcy łatwo jest się zorientować, kto stoi
za zbrodniami i wówczas książka zaczyna nudzić, a do końca – daleko. Thorne
okazuje się irytująco ślepy na pewne wskazówki i uparcie dąży fałszywym tropem.
Czytało się „Naśladowcę” raz bardziej, raz mniej przyjemnie.
Zabrakło jednak wnikliwszej analizy psychologicznej, wszystko ślizga się po
powierzchni uczuć i emocji. „Naśladowca” jest poprawnie napisanym thrillerem,
ale nie porywa. Ot, taki zabijacz czasu w długie, zimowe wieczory.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz