Jules Hardy, Pan Kandyd, Muza, Warszawa 2004, 442 s.
Kiedy się urodził na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu, miał
już to wszystko, o czym inni mogą tylko marzyć: zdrowie, urodę, olbrzymie
pieniądze i genialny umysł. Był predestynowany do wielkich rzeczy, ale nie
wiedział, że niczym w antycznej tragedii, ciąży na nim rodzinne fatum. Pewnego
Dnia Dziękczynienia wszyscy jego bliscy zniknęli bez śladu, a on sam zaczął
przemierzać Stany Zjednoczone, wymierzając sprawiedliwość tym, których nie
potrafiła dosięgnąć policja i sądy.
Tytułowy bohater powieści niknie gdzieś pośród historii
dwojga innych ludzi: ciekawskiej Bronwen i porucznika Flanagana. Oboje
poszukują Kane’a, acz z zupełnie innych pobudek. Dziewczyna podąża za mrzonką,
porucznika zaś interesuje przede wszystkim Kane jako zbrodniarz. Oboje też
zadają sobie to samo pytanie: kim tak naprawdę jest Charlie „Chum” Kane, bowiem
czwarta władza uczyniła zeń bohatera, outsidera ukrywającego się przed wymiarem
sprawiedliwości samodzielnie wymierzającego sprawiedliwość, tępiącego robale w
ludzkiej skórze, dewiantów uznających swe prawo tak to wykorzystywania dzieci,
jak i wykręcania się od poniesienia konsekwencji swych czynów. Jego obecność
przez większą część powieści zaznaczona jest listami do M, gdzie spośród słów
wyziera nostalgia i tęsknota za przeszłością. A przeszłość jest wielką obecną w
utworze, bowiem Jules Hardy cofa się nie tylko do feralnego Dnia
Dziękczynienia, ale i o wiele dalej. Do tego opowiada o rzeczach
nieprzyjemnych, patologiach toczących zacisze rodzinne, skrzętnie zamiatanych
pod dywan niebytu, wprowadza czytelnika w ciemne zaułki opanowane przez
mniejszych i większych cwaniaków-przestępców.
Można powiedzieć, że wszystko już było. Pisania o
molestowaniu, biznesie erotycznym, pedofilii czy samotnym mścicielu nie
wymyśliła Hardy. Nie jest to zatem opowieść odkrywcza, nie wnosi nic nowego do
wiedzy o mrocznej stronie życia. Losy bohaterów zacierają się w pamięci, a
treść ulatuje nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Zamykając książkę po
przeczytaniu ostatnich zdań, czytelnik nie czuje przymusu ani ochoty aby
zastanowić się nad tekstem, nie czuje związku z postaciami. Zabrakło iskry,
która z książki przeciętnej czyni lekturę pasjonującą.
Moja ocena: 3