Sophie Hannah, Na ratunek,
G+J, Warszawa 2009, 510 s.
Sally Thorning ogląda z mężem wiadomości w telewizji. Nagle
słyszy nazwisko, którego nie spodziewała się już nigdy w życiu usłyszeć. Przed
rokiem w ostatniej chwili odwołano jej podróż służbową. A Sally rozpaczliwie
potrzebowała wytchnienia od codziennego życia, w którym łączyła obowiązki
zawodowe z opieką nad dziećmi. Postanowiła zatem nie mówić mężowi o nagłej
zmianie planów i zafundowała sobie skryte wakacje w odległym hotelu. Pragnęła
jedynie odrobiny spokoju, czasu dla siebie, ale urlop wyglądał inaczej.
Lubię czytać seriami.
Ukontentowana zawiłością i logiką „Przemów i przeżyj” zabrałam się za kolejny
tom o Simonie Waterhousie. W książce pisarka znowu oddaje głos głównej
bohaterce – tym razem Sally Thorning, która nie do końca potrafi poradzić sobie
z macierzyństwem. Tak jak w „Przemów i przeżyj” Hannah skupiała się na gwałcie,
tak w „Na ratunek” stara się ukazać blaski i cienie posiadania potomstwa. Bo
prawdę mówiąc macierzyństwo jest dalekie od wyidealizowanej wizji, jaką serwują
reklamy pełne słodkich bobasów i eleganckich mamusiek. Pragnienie zachowania
chociaż cząstki siebie tylko do własnej dyspozycji to zdrowy odruch, rzecz w
tym, aby priorytety zostały zachowane. Hannah w swej powieści zwraca uwagę na
to, jak bardzo relacja matka – dziecko może tchnąć niejednoznacznością.
Dodajmy do tego typowe dla
autorki zagmatwanie akcji, zagubienie w początkowych zawiłościach fabuły i mamy
kolejny świetny thriller psychologiczny, którego nie napędza żadna machina
marketingu, nie ma mowy o jednej z setek otrzymanych nagród, a przecież bije na
głowę logiką, fabułą i misternością rozwiązania wszelkie szeroko reklamowane „thrillery
roku”.
Dla mnie bomba. I świetna
rozrywka, która daje również nieco do myślenia.
Moja ocena: 4.5