niedziela, 22 maja 2016

Mariusz Wilk „Wilczy notes”

Mariusz Wilk, Wilczy notes, Noir Sur Blanc, Warszawa 2012, 219 s.

„Wilczy notes” to pierwsza książka Mariusza Wilka o Rosji (ukazała się w 1998 r.). Dokładnie – o Sołowkach, wyspach na Morzu Białym. W carskiej Rosji zsyłano tam więźniów politycznych, ZSRR tę tradycję kontynuowało, tworząc na Sołowkach jeden ze sławniejszych gułagów. Dla Wilka Sołowki są kwintesencją Rosji. Tutaj można wzrokiem objąć procesy, które tam, w Rosji, zachodzą na ogromnych obszarach i dlatego są trudno uchwytne. Na Sołowkach widać Rosję w miniaturze, jak na dłoni: jest i władza, i cerkiew, i kultura w muzeum, maleńki biznes i swojska mafijka, jest i szpital, i szkoła muzyczna, i bycza ferma, i prywatne krowy, i przedsiębiorstwo leśne, i nieduża fabryczka agar-agaru, jest milicja i areszt, jeno sąd bywa rzadko, czasami przylatuje. (…) Tylko służby komunalne są w zaniku, za to nieźle rozwinięto kłusownictwo. Kipią wreszcie na Sołowkach namiętności damsko-męskie, trwają swary polityczne w bani, zaś legendarne ruskie pijaństwo przybrało apokaliptyczne rozmiary. Wystarczy więc usiąść na przyzbie domu, plecami się oprzeć o drewnianą ścianę, rozgrzaną wiosennym słońcem, myśli puścić, niechaj same się marszczą, i patrzeć, i słuchać, i milczeć.

Powinnam była wiedzieć cokolwiek o Sołowkach sięgając po „Wilczy notes”, ale biję się w piersi – nie wiedziałam, że właśnie tam powstały pierwsze, carskie jeszcze kazamaty. Cóż, nigdy nie mówiłam, że jestem wszechwiedząca. Za to miałam przyjemność poznać Sołowki od przyjemniejszej strony, już z czasów, kiedy już po stalinowskich łagrach pozostało właściwie tylko wspomnienie. Ponadto Mariusz Wilk tak zakochał się w tej części Rosji, że postanowił tam się osiedlić, wżyty w tamtejsze środowisko, opisuje je nie jako dziennikarz, lecz osoba stamtąd.
Trudno jest przyporządkować „Wilczy notes” to jakiegokolwiek gatunku, bo są fragmenty typowo reporterskie, ale i podróżnicze, są też długie cytowania zapisków cudzoziemców o Sołowkach, a wszystko to napisane językiem specyficznym, z licznymi rusycyzmami i odniesieniami do tamtejszej rzeczywistości. Pisze Wilk nie tylko o okolicy, w której zamieszkał, ale i o swych wyprawach myśliwskich, wyprawach za krąg polarny, gdzie rządzą żywioły nieujarzmione, a cywilizacja (w naszym rozumieniu) wydaje się być fantazją.
Cytowany przez Irinę Adelgejm (w „Posłowiu”) Józef Czapski twierdził, że można pisać o kraju, w którym się mieszkało mniej niż sześć tygodni albo więcej niż dziesięć lat. Wilk wybrał opcję trudniejszą, ale cóż, miłość (w tym przypadku miłość do przyrody, natury i tej „oazy Północy”) nie wybiera. Zakochany w podbiegunowym zakątku Rosji, tej kwintesencji nie – wielkiego Imperium, lecz kraju ludzi zwyczajnych – przekazuje swój zachwyt w tekście. Nie ma mafii, wielkich fortun, z którymi tak często kojarzona jest obecna Rosja, są za to piękne opisy przyrody, zespalanie się z naturą (kapryśną, to przyjazną, to wrogą człowiekowi, ukazującą mu jego miejsce na świecie) i ucieczka od codziennego zabiegania, którego jesteśmy mniej lub bardziej mimowolnymi uczestnikami żyjąc w miastach, uwiązani do pracy, nękani wszechobecnym hałasem, smogiem i wszystkimi tymi „dobrodziejstwami” cywilizacji, które prowadzą do zrujnowania planety.
Bardzo dobrze się czyta.
Moja ocena: 5

Zdjęcie autorstwa Wojciecha Śmieji ze strony: http://www.new.org.pl/2288,post.html

poniedziałek, 16 maja 2016

Thomas Bernhard „Autobiografie”

Thomas Bernhard, Autobiografie, Czarne, Wołowiec 2011, 447 s.

„Autobiografie” to klucz do zrozumienia Thomasa Bernharda, klucz, bez którego nie można w pełni przyswoić jego powieści, pojąć pisarskich obsesji i poglądów politycznych. To czasy i wydarzenia opisane w »Autobiografiach« ukształtowały Bernharda jako pisarza i jako zaciekłego krytyka Austrii i austriackości, ale przecież nie tylko - także jako przeciwnika historycznej amnezji i skrywania nazistowskich brudów pod eleganckim dywanem w mieszczańskim salonie.
Bernhard nie był wrogiem ludzi, był zaciekłym wrogiem ludzkiej hipokryzji. Ku wściekłości zadowolonego z siebie społeczeństwa Bernhard brutalnie demaskował jego zakłamanie.
„Autobiografie” wyszlifowały także jego niepowtarzalny, chirurgicznie precyzyjny styl. Trzeba poznać „Autobiografie”, żeby nie tylko poznać Bernharda i Austrię, ale żeby dołożyć kolejny rozdział do wielkiej pracy - próby zrozumienia minionego wieku, którego ponury cień wciąż nad nami wisi. Jeśli nie będziemy czytali Bernharda, wiek XX kiedyś do nas wróci, jeszcze bardziej spotworniały, niż go zapamiętaliśmy (...). Krzysztof Varga

Wciąż liczę na Bernhardowski klimat rodem z „Partyjki”, na taki dobór słów, który czaruje i uwodzi czytelnika unosząc go w świat fikcji. A jednak i „Wymazywanie”, i teraz „Autobiografie” to pozycje brutalne w swym przekazie, rozprawiające się z wizją Austrii jako kraju wytwornego, opoki kultury i muzyki, modry Dunaj czyniąc brudnym ściekiem, a mieszkańców naddunajskiego kraju – przedstawiając jako jednostki zachowawcze i nastawione serwilistycznie.
Austria opisywana przez Bernharda odarta jest z całunu majestatu, wytworności i piękna; to kraj ludzi zakłamanych i fałszywych, ucinających sobie romans z faszyzmem, zapatrzonych w siebie i swe komfortowe życie, gdzie piętnowane jest to, co obce i nieznane.
„Autobiografie” to opowieść o dzieciństwie i dorastaniu, okresie w życiu człowieka, kiedy pojawia się bunt przeciw wartościom wyznawanym przez najbliższych. Co istotne, ów bunt Bernhardowi nie minął wraz z upływem czasu, nie spokorniał, nie przystał na kompromisy, nie zaczął usprawiedliwiać wyborów swoich rodaków. Bernhard opisał Austrię lat trzydziestych nie skąpiąc jej gorzkich słów. Już wówczas, jako uczeń, nie potrafił się odnaleźć pośród swoich rówieśników, nauczycieli skażonych nazizmem, drobnomieszczaństwa i duchowieństwa, całej tej katolicko-narodowosocjalistycznej rzeczywistości. Zaaplikował rodakom gorzką pigułkę prawdy o ich ojczyźnie; książkę trudną, pozbawioną dialogów, acz wyważoną i stylistycznie – bezbłędną. Defetyzm młodości, choroba i melancholia, a przy tym zmaganie się z nieprzystosowaniem do konformizmu preferowanego przez otoczenie – nie ma w tej książce jaśniejszych fragmentów, nie ma chwili na oddech od smutku i beznadziejności. Ale to wewnętrzne przekonanie Bernharda o swoich racjach, o prawie do mówienia o skazaniu na życie, o tym, że wszystko już było, a istotną natury jest obojętność w połączeniu z jego niezaprzeczalnym talentem do składania słów w ten sposób, że intrygują i przyciągają, sprawia, że nie odbiera się autora jako smęcącego, niezdecydowanego pesymistę, lecz po prostu posępnego kronikarza swoich czasów.
Mnie się w każdym razie podobało, choć zdecydowanie Bernhard jest najbardziej depresyjnym autorem jakiego ostatnio czytałam.
Moja ocena: 6

* * *

Bernhard Thomas; Autobiografie;
Zdarzyło się już niemal wszystko, to, co się jeszcze zdarzy, nie będzie zaskoczeniem, ponieważ uwzględnione zostały wszystkie możliwości. Ten, kto popełniał tyle niewłaściwości, irytował, mącił, niszczył, unicestwiał, zadręczał się, studiował, padał często ze zmęczenia, bez mała zabijał się, mylił, krępował i znowu nie krępował, w przyszłości będzie się mylił i popełniał wiele niewłaściwości, będzie irytował, mącił, niszczył i unicestwiał, zadręczał się, padał ze zmęczenia i bez mała zabijał się, i wszystko to ciągnął, aż do końca. Ale w końcu to wszystko jedno. Odkrywa się karty, jedną po drugiej. Ideą jest wpaść na trop życia, własnego i innych. Rozpoznajemy siebie w każdym człowieku, obojętne, kto to jest, i póki żyjemy, skazani jesteśmy na każdego z tych ludzi, jesteśmy wszystkimi tymi życiami i żyjącymi jednocześnie, szukamy siebie i nie znajdujemy, chociaż zabiegamy o to tak usilnie. Marzyliśmy o szczerości i jasności, ale skończyło się na marzeniach. Rezygnowaliśmy często i zaczynali od nowa, często jeszcze będziemy rezygnować i zaczynać od nowa. Ale to wszystko jedno. Mężczyzna z osiedla Scherzhauserfeld ze swoim młotem pneumatycznym poddał mi moje hasło: wszystko jedno. To istota natury, że jest wszystko jedno.

Bernhard Thomas; Autobiografie;
Skazani jesteśmy na życie, a to znaczy na dożywocie, za jedno lub wiele przestępstw, kto wie?, których nie popełniliśmy albo które znowu popełnimy dla tych, co przyjdą po nas. Nie prosiliśmy się na świat, pojawiliśmy się nagle i w tym samym momencie obarczono nas odpowiedzialnością. Staliśmy się zdolni do oporu, nic nas już nie powali, nie jesteśmy już przywiązani do życia, ale nie sprzedajemy go też zbyt tanio, chciałem powiedzieć, ale nie powiedziałem. Niekiedy podnosimy wszyscy głowy, sądząc, że musimy powiedzieć prawdę albo pozorną prawdę i chowamy je na powrót. To wszystko.

Bernhard Thomas; Autobiografie;
U kresu życia tylko beznadziejność stoi dla nas otworem. Rezultatem jest pokój śmierci, w którym się umiera, raz na zawsze. Wszystko to zwykłe oszustwo. Całe nasze życie, jeśli przyjrzeć mu się dokładnie, jest tylko marnym kalendarzem zdarzeń, z którego została wreszcie zerwana ostatnia kartka.

Bernhard Thomas; Autobiografie;
Życie nie jest niczym innym jak odsiadywaniem kary, pomyślałem, musisz wytrzymać tę odsiadkę. Dożywotnio. Świat jest więzieniem z niewielką swobodą ruchów. Nadzieje okazują się ułudą. W chwili, kiedy cię zwalniają, wkraczasz znowu do takiego samego więzienia. Jesteś więźniem, nikim więcej. Kiedy cię przekonują, że to nieprawda, słuchaj i milcz. Pamiętaj, że już w chwili narodzin zostałeś skazany na dożywotnie więzienie i że winni temu są twoi rodzice. Ale nie rób im tanich wyrzutów. Chcąc nie chcąc, co do joty musisz przestrzegać przepisów obowiązujących w tym zakładzie karnym, Jeśli ich nie będziesz przestrzegał, twój rygor więzienny zostanie zaostrzony. Dziel swoje więzienie ze współwięźniami, ale nie sprzymierzaj się nigdy z nadzorcami.

piątek, 13 maja 2016

Mons Kallentoft „Wodne anioły”

Mons Kallentoft, Wodne anioły, Rebis, Poznań 2013, 432 s.

Pewnego sierpniowego dnia w jednej z bogatszych dzielnic Linköpingu znaleziono zwłoki małżonków. Ich pięcioletnia adoptowana córka Ella zaginęła. Grupa dochodzeniowo-śledcza z komisarz Malin Fors na czele rozpoczyna intensywne poszukiwania. Kto miał powód, aby zamordować dwoje młodych, zamożnych ludzi? Co się stało z dzieckiem? Wielowątkowe śledztwo odkrywa przed policjantami mroczną stronę ludzkiej natury, a granica między żywymi i zmarłymi, między dobrem a złem coraz bardziej się zaciera.

Mija właśnie miesiąc od wydania trzeciej powieści Kallentofta z motywami żywiołów w tytułach. Jak zwykle u mnie zaś koszmarne opóźnienie (PKP to przy mojej regularności wpisów to wzór punktualności), więc słów kilka o części pierwszej części – „Wodnych aniołach”.
Tym razem wszechobecna jest woda: deszcz, łzy, rzeka... Wszystko płynie, pogrążone jest w smutku i melancholii. Ustabilizowana w „Piątej porze roku” sytuacja Malin Fors, jak to w życiu bywa, znowu się komplikuje. Kallentoft poświęca życiu osobistemu policjantki prawie tyle samo czasu, co kwestiom związanym z morderstwem i poszukiwaniami zaginionego dziecka. Krótkie zdania, jednozdaniowe akapity z jednej strony sprawiają, że powieść czyta się szybko, ale z drugiej – nadmiar szkodzi i chwilami irytuje. Brak ciągłości wydaje się oddawać stan ducha Malin Fors, stanowi też o specyfice narracji prowadzonej przez pisarza, ale nie zmienia to faktu, że wpływało to na mnie deprymująco.
Kallentoft w każdej swojej książce ukazuje inny problem nurtujący społeczeństwo szwedzkie, a w szerszym kontekście – chyba również – świat zachodni. Tym razem skupia się na adopcjach dzieci z Trzeciego Świata. I chociaż niby najważniejsze jest dobro dziecka, to okazuje się, że pomoc przy adopcji jest przede wszystkim pretekstem do szwindlu i zrobienia dużej kasy. Pieniądze z powodzeniem wypierają moralność, gubią się potrzeby najmłodszych i najbiedniejszych.
Dobra powieść kryminalno-obyczajowa. Ale narracja jednak irytuje.
Ileż tak można pisać?
Ileż słuchać głosów: Znajdź nas/mnie?
Panie Kallentoft? Może czas dorzucić trochę ciągłości...
Do tekstu?
I właśnie dlatego, że Kallentoft ma styl jaki ma, moja ocena jest jaka jest: 4

czwartek, 5 maja 2016

Antoni Słonimski „Gwałt na Melpomenie”

Antoni Słonimski, Gwałt na Melpomenie, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1982, 407 s.

Felietony teatralne, zamieszczone w „Wiadomościach Literackich" w latach 1924-1939.

Gdybym mogła wybrać, do jakiej epoki się przenieść, wybrałabym lata dwudzieste w II Rzeczypospolitej. Chciałam napisać błyskotliwe wytłumaczenie, które układałam sobie w głowie na spacerach z psicą, ale wszystko mi uciekło, jak tylko usiadłam do komputera. Mniej więcej chodziło mi o to, że w domach już były elektryczność i woda bieżąca, wynaleziono maszynę do pisania, rozwijał się teatr, kino, raczkowało radio, tworzyli świetni pisarze i pisarki, kobiety w końcu zaczęły wychodzić z domu nie tylko po zakupy czy do kościoła, więc czegóż więcej można chcieć?
W dwudziestolecie międzywojenne zabiera czytelnika Słonimski dzięki swoim recenzjom teatralnym, które nie tylko odnoszą się do wystawianych sztuk, ale jednocześnie dają wgląd w atmosferę ówczesnej Warszawy.  W tekstach pojawiają się nazwiska znane miłośnikom „Starego Kina” (był kiedyś taki cykl w TVP): Osterwa, Jaracz, Ćwiklińska, Dymsza, nawet Bodo i Smosarska. Bez ogródek rozprawia się Słonimski z twórczością Szaniawskiego, nie wynosi pod niebiosa reżyserskich umiejętności Węgierki czy Węgrzyna, najcieplej pisze o Leonie Schillerze. Przede wszystkim zaś daje dowód, że Teatr Narodowy zadęty i nudny był wówczas strasznie: „Kierownictwo Teatru Narodowego z całą martwotą i oschłością przystąpiło do tak delikatnej sprawy, jaką jest przypomnienie publiczności dzisiejszej Przybyszewskiego.”[1] Inne jego słowa są tak aktualne, jakby pisał to wczoraj, a nie – przed II wojną światową: „Prasa warszawska zawiniła przez swoją bierność i ugrzecznienie, że Teatr Narodowy jest taki, a nie lepszy. Mamy nadzieję, iż teraz, gdy się oczy otworzyły, gdy wiadomo już, z kim mamy do czynienia, prasa zajmie stanowisko ostre i nieubłagane. Trzeba pamiętać o tym, że w Europie ludzie, którzy się nie raz, ale parę razy skompromitowali, podają się do dymisji, u nas ten zwyczaj nie obowiązuje, u nas urzędnik, który dostał posadę, nie ustąpi, póki mu drzwi nie pokażą. Nie można tu więc liczyć na ambicję osobistą kierowników, ale żądać otwarcie i wyraźnie dymisji.”[2] Pióro miał Słonimski tak kąśliwe, że przez kierownictwo owego teatru bywał pozywany i... skazywany na więzienie. Nie powstrzymywało to go od ujawniania swej opinii o kiepskości sceny narodowej i większości stołecznych scen również, bo tytułowy gwałt na muzie tragedii nie wziął się z jednej czy dwóch złośliwych acz błyskotliwych recenzji. Do Słonimskiego nie przemawiały ani przeróbki Shakespeare’a, ani ubożenie utworów wieszczy narodowych (w Teatrze Narodowym przerobiono „Dziady” w ten sposób, że najlepsze i najbardziej znane kwestie wycięto), ani wystawianie autorów prorządowych. Jak mu się coś nie podobało, nie milczał, nie kłamał, że ładne... Większość autorów sztuk znikła w niepamięci przeszłości, nieważne czy to byli Polacy, czy Włosi, czy Francuzi. Pewną estymą darzył Słonimski jako krytyk Bernarda Shawa, ale też zauważał, że niektóre rzeczy wystawiono za późno lub sam Shaw już stracił ostrość pióra. Niejednokrotnie, aby ożywić ocenę kompletnej szmiry, Słonimski uciekał się do parodii i humoru. Recenzja „Romansu florenckiego” Stefana Kiedrzyńskiego zaczyna się tak: „Opera bez muzyki. Balet bez orkiestry. Słowa bez sensu. Akcja czyli fikcja. Nabijanie w butlę na renesansowo. Jago faszerowany blagą. Granda z dworu Ferdynanda. Cornelio. Vitelio. Leonardo z głową twardą. Rosalinda. Donna pinda. Brednia buffo. Kretynizmo. Forsalinda. Fiume. Autore - tradittore. Direttore - głowy chore. Fiesole takie sztuki.”[3] Natomiast o „Simonie” Jacquesa Devala napisał tylko kilka zdań: „Simona kocha Tony’ego, Andrzej Salicel kocha Simonę, Simona nie kocha Andrzeja Salicel, a Tony kocha Simonę. Potem Tony już nie kocha Simonę, Simona kocha Andrzeja, a Andrzej kocha Simonę. Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się stary nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób.”[4]
Zdarza mi się czytać recenzje (szczególnie książek), bo lubię wiedzieć po co warto sięgnąć. Ale błyskotliwych (i nawet zjadliwych, kiedy trzeba) recenzji jest jak na lekarstwo. Właściwie żadna mi nie przychodzi na myśl. Większość jest obrzydliwie poprawna, często pełna zachwytów (nie wiem, może obcowanie z egzemplarzami przedpremierowymi sprawia, że dziennikarze/blogerzy starają się wypromować najgorszą szmirę, bądź nie mogą sobie pozwolić na szczerość? Swego czasu Marcin Prokop przyznał, że nawet nie słuchał recenzowanych płyt, więc nie jest to zjawisko nowe – promowanie tandety w zamian za wymierne korzyści). Słonimski nie bawił się w subtelności i nawet wizja więzienia nie hamowała jego oratorsko-oskarżycielskich zapędów. Przy okazji zaś, niejako między wersami, można poczytać o mentalności międzywojennej, o guście ówczesnych Polaków, o problemach, jakie ich interesowały.
Chciałam dołączyć do niniejszej recenzji jakiś plakat z lat dwudziestych. Szukałam przez kilka dni. Ale się poddałam, fiesolę, dłużej nie szukam.
Moja ocena: 5.5


[1] A. Słonimski, Gwałt na Melpomenie, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1982, s. 99.
[2] Ibidem, s. 109.
[3] Ibidem, s. 117.
[4] Ibidem, s. 275.