Antoni Słonimski, Gwałt na Melpomenie, Wydawnictwa
Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1982, 407 s.
Gdybym mogła wybrać, do jakiej epoki się przenieść,
wybrałabym lata dwudzieste w II Rzeczypospolitej. Chciałam napisać błyskotliwe
wytłumaczenie, które układałam sobie w głowie na spacerach z psicą, ale
wszystko mi uciekło, jak tylko usiadłam do komputera. Mniej więcej chodziło mi
o to, że w domach już były elektryczność i woda bieżąca, wynaleziono maszynę do
pisania, rozwijał się teatr, kino, raczkowało radio, tworzyli świetni pisarze i
pisarki, kobiety w końcu zaczęły wychodzić z domu nie tylko po zakupy czy do
kościoła, więc czegóż więcej można chcieć?
W dwudziestolecie międzywojenne zabiera czytelnika Słonimski
dzięki swoim recenzjom teatralnym, które nie tylko odnoszą się do wystawianych
sztuk, ale jednocześnie dają wgląd w atmosferę ówczesnej Warszawy. W tekstach pojawiają się nazwiska znane
miłośnikom „Starego Kina” (był kiedyś taki cykl w TVP): Osterwa, Jaracz,
Ćwiklińska, Dymsza, nawet Bodo i Smosarska. Bez ogródek rozprawia się Słonimski
z twórczością Szaniawskiego, nie wynosi pod niebiosa reżyserskich umiejętności
Węgierki czy Węgrzyna, najcieplej pisze o Leonie Schillerze. Przede wszystkim
zaś daje dowód, że Teatr Narodowy zadęty i nudny był wówczas strasznie: „Kierownictwo
Teatru Narodowego z całą martwotą i oschłością przystąpiło do tak delikatnej
sprawy, jaką jest przypomnienie publiczności dzisiejszej Przybyszewskiego.”[1]
Inne jego słowa są tak aktualne, jakby pisał to wczoraj, a nie – przed II wojną
światową: „Prasa warszawska zawiniła przez swoją bierność i ugrzecznienie, że
Teatr Narodowy jest taki, a nie lepszy. Mamy nadzieję, iż teraz, gdy się oczy
otworzyły, gdy wiadomo już, z kim mamy do czynienia, prasa zajmie stanowisko
ostre i nieubłagane. Trzeba pamiętać o tym, że w Europie ludzie, którzy się nie
raz, ale parę razy skompromitowali, podają się do dymisji, u nas ten zwyczaj
nie obowiązuje, u nas urzędnik, który dostał posadę, nie ustąpi, póki mu drzwi
nie pokażą. Nie można tu więc liczyć na ambicję osobistą kierowników, ale żądać
otwarcie i wyraźnie dymisji.”[2]
Pióro miał Słonimski tak kąśliwe, że przez kierownictwo owego teatru bywał
pozywany i... skazywany na więzienie. Nie powstrzymywało to go od ujawniania
swej opinii o kiepskości sceny narodowej i większości stołecznych scen również,
bo tytułowy gwałt na muzie tragedii nie wziął się z jednej czy dwóch złośliwych
acz błyskotliwych recenzji. Do Słonimskiego nie przemawiały ani przeróbki
Shakespeare’a, ani ubożenie utworów wieszczy narodowych (w Teatrze Narodowym
przerobiono „Dziady” w ten sposób, że najlepsze i najbardziej znane kwestie
wycięto), ani wystawianie autorów prorządowych. Jak mu się coś nie podobało,
nie milczał, nie kłamał, że ładne... Większość autorów sztuk znikła w
niepamięci przeszłości, nieważne czy to byli Polacy, czy Włosi, czy Francuzi.
Pewną estymą darzył Słonimski jako krytyk Bernarda Shawa, ale też zauważał, że niektóre
rzeczy wystawiono za późno lub sam Shaw już stracił ostrość pióra.
Niejednokrotnie, aby ożywić ocenę kompletnej szmiry, Słonimski uciekał się do
parodii i humoru. Recenzja „Romansu florenckiego” Stefana Kiedrzyńskiego
zaczyna się tak: „Opera bez muzyki. Balet bez orkiestry. Słowa bez sensu. Akcja
czyli fikcja. Nabijanie w butlę na renesansowo. Jago faszerowany blagą. Granda
z dworu Ferdynanda. Cornelio. Vitelio. Leonardo z głową twardą. Rosalinda.
Donna pinda. Brednia buffo. Kretynizmo. Forsalinda. Fiume. Autore - tradittore.
Direttore - głowy chore. Fiesole takie sztuki.”[3]
Natomiast o „Simonie” Jacquesa Devala napisał tylko kilka zdań: „Simona kocha Tony’ego, Andrzej Salicel
kocha Simonę, Simona nie kocha Andrzeja Salicel, a Tony kocha Simonę. Potem
Tony już nie kocha Simonę, Simona kocha Andrzeja, a Andrzej kocha Simonę. Ta
wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i
błyskotliwością, jaką odznacza się stary nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie
to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób.”[4]
Zdarza mi się czytać recenzje (szczególnie książek), bo
lubię wiedzieć po co warto sięgnąć. Ale błyskotliwych (i nawet zjadliwych,
kiedy trzeba) recenzji jest jak na lekarstwo. Właściwie żadna mi nie przychodzi
na myśl. Większość jest obrzydliwie poprawna, często pełna zachwytów (nie wiem,
może obcowanie z egzemplarzami przedpremierowymi sprawia, że dziennikarze/blogerzy
starają się wypromować najgorszą szmirę, bądź nie mogą sobie pozwolić na
szczerość? Swego czasu Marcin Prokop przyznał, że nawet nie słuchał
recenzowanych płyt, więc nie jest to zjawisko nowe – promowanie tandety w
zamian za wymierne korzyści). Słonimski nie bawił się w subtelności i nawet
wizja więzienia nie hamowała jego oratorsko-oskarżycielskich zapędów. Przy
okazji zaś, niejako między wersami, można poczytać o mentalności
międzywojennej, o guście ówczesnych Polaków, o problemach, jakie ich
interesowały.
Chciałam dołączyć do niniejszej recenzji jakiś plakat z lat
dwudziestych. Szukałam przez kilka dni. Ale się poddałam, fiesolę, dłużej nie
szukam.
Moja ocena: 5.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz