środa, 1 grudnia 2010

Sarah Waters „Pod osłoną nocy”, „Muskając aksamit”, „Złodziejka”, „Niebanalna więź”, „Ktoś we mnie”

Niezaprzeczalnie Stephen King jest królem grozy, napisał tyle ponurych powieści i opowiadań, że inni autorzy musieliby żyć trzy razy, a i tak nie wiadomo, czy bibliografia byłaby tak okazała. Oczywiście King stworzył też kilka gniotów, ale nie należy oceniać go po jego porażkach. Brytyjska pisarka urodzona w Walii, Sarah Waters, jest zdecydowanie mniej płodna. Do tej pory napisała pięć powieści. Moja znajomość jej twórczości zaczęła się banalnie, dostałam od mamy, bodajże na urodziny książkę „Pod osłoną nocy” (agorafobia moja osiągnęła wówczas apogeum, nie wychodziłam z domu już od siedmiu miesięcy, a że książek trochę mam, moja rodzicielka poszła do pobliskiej księgarni Domu Książki i zrobiła kilka zdjęć wyłożonych na półkach powieści. Zdecydowałam się na Waters.) „Pod osłoną nocy” (2006)* była pierwszą z książek Waters, gdzie akcja działa się nie w wiktoriańskiej Anglii, tylko tamże w czasach powojennych. Nie wszystkim podobała się ta zmiana. Niektórzy uznali książkę za przegadaną i nudną. Mnie to nie przeszkadzało, bo wcześniejszych powieści nie czytałam, a prawdziwie przegadaną książkę, skupioną na swoim „ja” i gloryfikującą przede wszystkim autora miałam okazję czytać nieco wcześniej (była to powieść Jerzego Pilcha – „Miasto utrapienia” 2004). „Pod osłoną nocy” jest niewątpliwie książką zupełnie inną od tych pisanych wcześniej. Waters skupiła się na ludzkich relacjach i przedstawieniu historii od końca. Smutek powojennej rzeczywistości i poszarzały Londyn oraz sam klimat powieści sprawiły, że siłą rzeczy przeczytałam i trylogię wiktoriańską. Poziom książek był różny.
Moja ocena: 4.5

* * *

 „Muskając aksamit” (2005) – debiut Waters nie podobał mi się w ogóle. Sama zagubiona w poszukiwaniu siebie nie bardzo miałam ochotę czytać o poszukiwaniu innych. Była to powieść przygnębiająca i aż do bólu stręczycielska. Ale gdzie mój upór?
Moja ocena: 4


* * *

Sięgnęłam po „Złodziejkę” (2004). Tutaj już Waters postanowiła dodać element tajemnicy. Ukazała przewrotność i brak skrupułów tak biednych, jak i bogatych. „Złodziejka” wciągnęła mnie na kilka dobrych godzin, a ja sama utwierdziłam się, że dobry upór nie jest zły.
Moja ocena: 4


* * *

W końcu sięgnęłam po „Niebanalną więź” (2004) i to był majstersztyk perfidii i pragnienia lepszego życia.
Moja ocena: 4.5


 






* * *

Czyż zatem można się dziwić, że wracając trzy miesiące temu od lekarza, ujrzawszy w księgarni na Centralnym (gdzie panie są o niebo milsze i mniej protekcjonalne niż w takim Traffic Clubie) nową Waters – „Ktoś we mnie” (2009), powiedziałam, że zrobię wszystko, a książkę muszę mieć. Tak się złożyło, że przeczytałam ją dopiero teraz. Znowu mamy lata powojenne i narratora relacjonującego nam wydarzenia związane z pewną posiadłością. On – lekarz z nizin kontra wymierająca klasa wyższa. Sceptycyzm i racjonalizm myślenia kontra ponury dom. Czyta się to szybko i tylko im bliżej końca, tym częściej pada pytanie czytelnika (moje): czy aby sam fakt narracji w pierwszej osobie nie narzuca pewnego punktu myślenia? Rodzą się też kolejne pytania: do czego dążył bohater (doktor Faraday), do podniesienia się o klasę wyżej, czy do miłości? Jego zmagania i smutek są opisane z żenującą szczerością, ale przecież uwielbiamy zaglądać za kotarę życia innych i widzieć ich pomyłki. Świetna książka. Polecam. Ale czytając ją, miałam już wyrobiony paskudny zwyczaj wyszukiwania błędów. Chociaż książkę wydało Prószyński i S-ka, to w powieści roi się od literówek. Brak przyimków, dodawanie ich tam gdzie nie trzeba, wytrącają z lektury.
Największym zaś faux pas jest odnośnik tłumaczki odnośnie święta Dnia Imperium. I tu się przyczepię. I zacytuję przypis tłumaczki Magdaleny Moltzan-Małkowskiej: „Empire Day, do roku 1958 obchodzony 24 maja, w rocznice urodzin królowej Wiktorii, następnie przemianowany na Commonwealth Day, Dzień Wspólnoty Narodów, i przeniesiony na marzec (urodziny królowej Elżbiety II) – pisownia oryginalna. No ja nie wiem skąd pani tłumaczka to wzięła! Owszem, królowa Wiktoria urodziła się 24 maja. Ale zmiana nazwy święta łączyła się z faktem, że w latach pięćdziesiątych zmieniła się polityka Królestwa odnośnie „kolonii”, które zaczęły dbać o swą tożsamość narodową. Dlatego też zmieniono nazwę na bardziej „poprawną politycznie”, a obchody pierwotnie przeniesiono na 10 czerwca, będącego oficjalną datą urodzin królowej (w istocie Elżbieta II urodziła się 21 kwietnia). Dopiero w 1977 roku święto przeniesiono na drugi poniedziałek marca. W żadnym wypadku urodzin monarchini nie łączy nic z marcem!
Dobra, wiem, że się czepiam, ale lubię czytać książkę i nie stopować na błędach!
Moja ocena: 4.5

*rok wydania polskiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz