niedziela, 20 listopada 2016

Jo Nesbø „Człowiek nietoperz”

Jo Nesbø, Człowiek nietoperz, Pol-Nordica, Otwock 2005, 367 s.

Norweski policjant Harry Hole przybywa do Sydney, aby wyjaśnić sprawę zabójstwa swej rodaczki, Inger Holter, być może ofiary seryjnego mordercy. Z miejscowym funkcjonariuszem, Aborygenem Andrew Kensingtonem, Harry poznaje dzielnicę domów publicznych i podejrzanych lokali, w których handluje się narkotykami, wędruje ulicami, po których snują się dewianci seksualni.

Ja rozumiem, że często tak bywa, że pierwsza część jest najsłabsza, vide: Sophie Hannah i „Twarzyczka”, Camilla Läckberg i „Księżniczka z lodu”. Podobno tak samo jest i z kryminałami Jo Nesbø. Ale, jak wielokrotnie podkreślałam, lubię czytać seriami, a treść „Karaluchów” jakoś mnie nie zachęca do kontynuowania znajomości z pisarzem. Zatem dalsza twórczość Nesbø będzie musiała poczekać.
Zaczęłam w sumie od końca, ale ani styl pisania Norwega, ani główny bohater – Harry Hole jakoś nie przypadli mi do gustu. Strasznie się wszystko ciągnęło przez pierwsze kilkaset stron, a dręczące policjanta pytanie: chlać czy nie chlać, wydaje się przez ostatnie lata wyeksploatowane do bólu. Dan Torrance, Malin Fors i inni czynią to bardziej przekonująco.
I chociaż sama zagadka (i jej zakończenie) potrafią zaciekawić, to jednak konieczność przedzierania się przez setki stron sztampy i kliszy skutecznie zniechęca. Wszystko to jakieś takie papierowe, stereotypowe, spostrzeżenia wyjęte ze szkolnych wypracowań gimnazjalistów, równie nieporadne charakterystyki nie tylko Hole’a, ale i postaci drugoplanowych. Dodajmy do tego opowieści o Australii, które miały chyba przybliżyć tło powieści, a brzmią, jak wyjątki przepisane z przewodnika... Nie, jakoś mnie to wszystko nie przekonało. Jak już zabraknie do czytania dobrych kryminałów, to sięgnę po jakieś przygody Harry’ego Hole’a. Może.
Moja ocena: 2

poniedziałek, 14 listopada 2016

Robert Musil „Człowiek bez właściwości”

Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. I, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 431 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. II, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 448 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. III, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 512 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. IV, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 549 s.

Psychoanalityczna powieść R. Musila, uznawana za jedno z najwybitniejszych dzieł XX-wiecznej prozy awangardowej. Akcja „Człowieka bez właściwości” rozgrywa się przede wszystkim w Wiedniu w latach 1913–1914, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Analizując ostatnie dni monarchii austro-węgierskiej Musil zastanawia się nad przyczynami upadku starego porządku społecznego.
Ulrich, główny bohater książki, pracuje jako sekretarz w jednym z urzędów, z bliska obserwuje wysiłki polityków, którzy przygotowują obchody uroczystości 70-lecia wstąpienia na tron Franciszka Józefa, mające ukazać światu niezmienną potęgę monarchii austro-węgierskiej. Ulrich dostrzega jałowość tych wysiłków, dlatego w chwili wybuchu wojny wstępuje do wojska.

Już nie pamiętam, jak trafiłam na powieść Roberta Musila, ale niezmiernie się cieszę, że dane było mi ją poznać. I chociaż nie nazwałabym „Człowieka bez właściwości” powieścią wybitną, to niewątpliwie jest to powieść ważna. I przede wszystkim – nazywanie dzieła życia Musila powieścią – jest uproszczeniem, bowiem znajdziemy tam i eseje filozoficzne, etyczne i odniesienia do kondycji psychicznej społeczeństwa żyjącego u schyłku La Belle Époque. Nie ma właściwie w „Człowieku...” akcji jako takiej. Pomysł, aby uczcić panowanie Franciszka Józefa i wynikła z tego „Akcja Równoległa” dają Musilowi pretekst do zastanawiania się nad podejściem polityków, ale i postaci uznanych za wybitne, do patriotyzmu, będącego w rzeczywistości rozrostem form biurokratycznych, piętrzących tylko dokumenty i nadymaniem się z dumy nad wykonywaną pracą.
Główną (tytułową) postacią „Człowieka bez właściwości” jest Ulrich. Od niego rozchodzą się wszystkie wątki i z nim są powiązani pozostali bohaterowie. Musil skupia się na życiu drobnomieszczaństwa, ale również na psychopatycznym mordercy, kazirodczym związku, antysemityzmie i anarchii. Nagle lata tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny okazują się tętnić erotyzmem i wyuzdaniem, kipieć niestabilnością psychiczną i miazmatami. Proza Musila odzwierciedla styl myślenia, mówienia i pisania z początków XX wieku. Nie pretenduje do miana „obrazoburczej”, wszelkie przedstawione wydarzenia cechuje umiar i dyskrecja, umiejętne wyważenie między tym, co skandaliczne a dopuszczalne.
Na pewno warto przeczytać. Co prawda komplet czterech tomów „Człowieka...” na Allegro kosztuje niebotyczne pieniądze (od 250 do 450 zł), ale na szczęście są jeszcze biblioteki. Ja na przykład z tej opcji skorzystałam.
Moja ocena: 6

* * *

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Każdy człowiek osobiście jest z samego mniej więcej zadowolony, ale ogólnie jest mu z jakiejś tam uniwersalnej przyczyny źle we własnej skórze.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Każda wielka książka tchnie duchem, który szczególnie ukochał losy poszczególnych występujących w niej osób tylko dlatego, że nie zgadzają się z formami, jakie ogół społeczeństwa chce im. narzucić.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
„Dlaczego tak się dzieje – zastanawiał się kiwając głową – że zaledwie zechce się człowiekowi jeść, a zaraz mu się wydaje, że pęka?” Pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy jedzeniem a pęknięciem, jest miejsce na wszystkie rozkosze świata; ale jaki to świat! Można by na stu przykładach dowieść, jak mała jest ta odległość! Wystarczy choćby ten jeden: kobieta, której się nie ma, to tak jak kiedy księżyc wznosi się nocą coraz wyżej i wyżej i ssie nam serce bez końca; ale kiedy się już ją miało, chciałoby się tratować butami jej twarz. Dlaczego tak jest?

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Dziś prawie nikt już nie czyta, każdy wykorzystuje jedynie pisarza, aby w formie aprobaty lub dezaprobaty wykrętnie zrzucić na niego nadwyżkę własnych doznań.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Po co w ogóle piszą zawodowi pisane? Opowiadają o czymś, czego wcale nie było, w taki sposób jakby to rzeczywiście miało miejsce. To sprawa całkiem jasna. Ale czyżby podziwiali oni życie, jak nędzarze podziwiają bogacza, o którym nieustannie opowiadają, że tak mało mu na nich zależy? Albo czyżby przeżuwali wszystko powtórnie? Czy też może są złodziejami szczęścia, stwarzając w wyobraźni coś, czego w rzeczywistości nie mogą ani osiągnąć, ani znieść.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Pożądliwość jest (...) dokładnie tym uczuciem, które stanowi odpowiednik kultury racjonalistycznej w naszej epoce. Żadne inne uczucie nie dąży; tak jednoznacznie do swego celu, jak właśnie to. Tkwi mocno w celu, jak trafnie wystrzelona strzała, i nie ulatuje jak stado ptaków w coraz to nową dal. Zuboża przy tym duszę, jak czynią to wszelkie kalkulacje, mechanizmy i brutalności.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Entuzjazm to osobliwe zjawisko. W życiu jednostki ogranicza się do chwilowych napadów, ale dla ogółu stanowi trwałą instytucję.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Ale widocznie wszystkie środki, które przybliżają nieco śmierć, jak posiadanie trucizny i broni lub poszukiwanie możliwych do przezwyciężenia niebezpieczeństw, należą do romantyzmu radości życia; i być może, że życie ludzkie przeważnie przebiega w takim przygnębieniu i niepewności, a w swej jasności zawiera tyle mroku, że mieszcząca się w nim radość zostaje dopiero wyzwolona przez choćby odległą możność skończenia z sobą.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Powtarzam panu: nic nie jest w dyplomacji tak niebezpieczne, jak nieodpowiedzialne gadanie o pokoju! Za każdym razem, gdy pragnienie pokoju osiągało punkt szczytowy i nie dało się już zahamować, wybuchała z tego nowa wojna.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
To, czym odróżnia się zdrowy człowiek od wariata, jest właśnie, że zdrowy ma wszystkie choroby umysłowe, a wariat tylko jedną.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Jeśli ktoś nie wie, czego sam chce, musi przynajmniej wiedzieć, czego chcą inni!

piątek, 11 listopada 2016

Sophie Hannah „Druga połowa żyje dalej”

Sophie Hannah, Druga połowa żyje dalej, G+J, Warszawa 2010, 496 s.

Ruth Bussey wie, co to znaczy krzywdzić i być skrzywdzoną. Dawno temu zrobiła coś, czego żałuje i za co spotkała ją brutalna kara. Teraz odbudowuje swoje życie i nawet znalazła miłość, na którą w swoim mniemaniu nie zasługuje: Aidana Seeda. Aidan również zmaga się z przeszłością i pewnego dnia postanawia otworzyć się przed Ruth. Mówi jej, że przed laty zabił kobietę, Mary Trelease.
Ruth jest zdezorientowana. Jest pewna, że słyszała już to nazwisko, a gdy w końcu przypomina sobie, w jakich okolicznościach je poznała, jej zagubienie i lęk stają się jeszcze silniejsze. Bo Mary Trelease, którą zna Ruth, wcale nie umarła...

Każdy ma jakieś tajemnice, ale nie każdy dusi w sobie wyznania tej miary co Ruth Bussey i Aidan Seed. I chociaż opis „Drugiej połowy...”, jak to zwykle bywa u Sophie Hannah, przypomina streszczenie akcji brazylijskiej telenoweli, to jak zawsze treść broni się sama.
Początkowo opowieść Ruth tylko mnoży niewiadome, a zachowanie głównej bohaterki wydaje się irracjonalne. Ale spokojnie, Sophie Hannah krok po kroku wprowadza czytelnika w jej przeszłość i przeszłość Aidana Seeda. Wyznanie, że zabił Mary Trelease to zaledwie czubek góry lodowej. Bohaterowie gniotą w sobie traumy, nie ufają nikomu, działają pod wpływem zazdrości i podejrzeń, co rodzi dalsze nieporozumienia i... zbrodnie. W natłoku tych zbrodni i tajemnic, chwile do zaczerpnięcia oddechu dają fragmenty odnoszące się do pracy policjantów i ich zdziwaczałego szefa o literackim nazwisku Proust i ksywce „Mroźny” nadanej mu przez współpracowników. I tu mała uwaga - można czytać powieści Hannah oddzielnie, jednak lepiej jest zachować chronologię. W „Druga połowa żyje dalej” historię opowiada Ruth Bussey, ale równolegle do poczynań zawodowych Waterhouse’a i Zailer, autorka wspomina też o ich życiu prywatnym. Na szczęście nie za wiele, tylko tyle, żeby zachować ciągłość zdarzeń. W ostateczności najlepiej zacząć od „Przemów i przeżyj”, bo w późniejszych częściach Hannah często wraca do sytuacji tam opisanych.
Osobiście bardzo lubię książki Hannah o konstablu Waterhousie i sierżant Zailer, ale to rzecz gustu – na przykład nie przepadam za rozwlekłym stylem Camilli Läckberg czy równie opasłymi tomami Katarzyny Bondy; (o Bondzie już pisałam, o Läckberg powinnam napisać niebawem). Styl Sophie Hannah nazwałabym zagmatwanym. Bohaterkami są niby zwyczajne kobiety, ale w każdej tkwi jakaś zadra z przeszłości. Hannah skupia się na ich poczynaniach, na emocjach i tym co przemilczane. Dowody fizyczne odgrywają mniejszą rolę, i w sumie się cieszę, bo jak chcę opowieści o dowodach, DNA, włóknach i larwach, to sobie oglądam „CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas” z genialnym Gilem Grissomem.
A Sophie Hannah stawiam po raz kolejny: 5

sobota, 5 listopada 2016

Stefania Grodzieńska „Kłania się PRL”

Stefania Grodzieńska, Kłania się PRL, Latarnik, Michałów – Grabina 2008, 319 s.

Dokonany przez Marcina Szczygielskiego wybór satyrycznych tekstów Stefanii Grodzieńskiej zamieszczonych w tym tomie obiecuje doskonałą zabawę: pozornie lekkie i zabawne trafiają w cel i wbijają szpilki w najbardziej delikatne „organy” władzy. Grodzieńska - również tancerka - w swoich literackich piruetach ot, niby niechcący, ale z pełną premedytacją rozdaje kopniaki prosto w siedzenia prominentów z wzorowym robotniczo-chłopskim rodowodem; rozdętych poczuciem władzy ekspedientek i urzędników. Takie kopniaki - wymierzone stopą obutą w baletkę - choć nie mogły wytrącić z równowagi stołków, na których zasiadały ofiary, to jednak potrafiły boleśnie zranić ich ego.

I okładka, i wstęp autorstwa Marcina Szczygielskiego zapowiadały ucztę PRL-owskiego humoru. Urodziłam się w czasach, kiedy Gierek chciał z Polski zrobić drugą Japonię, jestem zatem typowym dzieckiem schyłkowej fazy socjalistycznej ojczyzny (w liceum miałam jeszcze propedeutykę, ale już na maturze jej nie zdawaliśmy, bo w międzyczasie spotkali się panowie przy okrągłym stole, potem runął mur i wszyscy wiedzą, co się dalej działo). Wychowałam się na „Czterdziestolatku”, „Alternatywy 4” i „Zmiennikach”, nie przepadam za „Kabaretem Starszych Panów”, wolałam i wolę „Kabaret Dudek” z genialnym Janem Kobuszewskim i Edwardem Dziewońskim. I sądziłam, że w „Kłania się PRL” dostanę coś pomiędzy absurdami Barei i Dudka. No i się nacięłam.
Mnie teksty pani Grodzieńskiej nie śmieszyły. Po prostu. Nie mówię, że autorka nie miała zmysłu spostrzegawczości, bo miała, celnie wytykała wady i słabostki i szarego proletariusza (vide: bycie na bakier z uprzejmością i schludnością), i tego, który złapał chociaż trochę władzy (vide: panie ekspedientki w sklepach). Ale... moim zdaniem owe humoreski, felietony, jakkolwiek to nazwać, nie wytrzymały próby czasu i zwyczajnie się zestarzały. Wydały mi się przaśne, chwilami toporne i przede wszystkim mało dowcipne. Podobnie rzecz ma się z niektórymi filmami z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdzie razi mnie maniera aktorska i sztuczność.
Przeczytać „Kłania się PRL” na pewno warto, bo teksty nie powstały teraz, na fali sentymentów za socjalistycznym okresem w historii Polski, ale były pisane „na świeżo”, Grodzieńska wychwytywała bezsensy, nieżyciowe nakazy i zakazy, zamieniała je w teksty o ostrym ostrzu ironii. Po kilkudziesięciu latach ta ironia chyba zardzewiała. A może tylko mnie się tak wydaje, bo wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł książki i pojawiają się odnośniki do recenzji na blogach, wszystkie mniej lub bardziej pełne zachwytów nad tekstami pani Grodzieńskiej. Przykro mi, mnie nie zachwyciła.
Moja ocena: 2

środa, 2 listopada 2016

Diane Chamberlain „Zatoka o północy”

Diane Chamberlain, Zatoka o północy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 517 s.

Wszystkie dzieci popełniają błędy – czasami tragiczne w skutkach…
Należący do rodziny letni dom na wybrzeżu New Jersey był dla Julie Bauer miejscem wakacyjnej sielanki… dopóki nie została zamordowana jej siedemnastoletnia siostra. Przez ponad czterdzieści lat, jakie minęły od śmierci Izzy, Julie nie zdołała uporać się z poczuciem winy, które rzuciło cień na całe jej życie, poważnie komplikując stosunki z matką i nastoletnią córką.
Niespodziewanie znaleziony list ujawnia, że do więzienia za morderstwo trafiła niewłaściwa osoba. Powraca pytanie, co naprawdę zaszło tamtej strasznej sierpniowej nocy w 1962 roku. Przy okazji wznowionego śledztwa wychodzą na jaw kolejne tajemnice; i choć ich wyjaśnienie wymaga bolesnego zmierzenia się z przeszłością, dzięki odkryciu prawdy Julie i najbliższe jej osoby mogą wreszcie zaznać spokoju.

Drugie podejście do twórczości Diane Chamberlain i na pewno ostatnie. Jest tylu innych autorów, którzy na pięciuset stronach nie zanudzają mnie niemalże na śmierć, że pani Chamberlain podziękuję.
„Zatokę o północy” wybrałam ze względu na temat – przedwczesna śmierć, niemożność poradzenia sobie ze skutkami pewnych wydarzeń, niedopowiedzenia i możliwość wyjaśnienia ich po latach – wydawałoby się, że czegoś takiego nie sposób zepsuć. I pani Chamberlain może nie zepsuła, ale rozmyła to w takiej ilości słów, że czytadło wydało mi się stanowczo przydługie i bezbarwne. Bo powieścią tego nie nazwę. Za dużo tu chwytów iście harlequinowskich, sztampowych bohaterów i banalności.
Lubię opowieści, które toczą się dwutorowo, ale nawet to nie pomogło książce, bo wprowadziło tylko niezamierzony chaos i masę nieistotnych faktów. Co gorsza, chociaż rozumiem, że nierozwiązane sprawy mogą kłaść się cieniem na relacje rodzinne nawet po kilkudziesięciu latach, postępowanie głównych bohaterek głównie irytowało, a nie – pobudzało do empatii i współczucia.
Samo zaś rozwiązanie zagadki wypadło nienaturalnie.
Nieprawdopodobieństwo i nuda – tak zapamiętam „Zatokę o północy”. Szkoda, bo wspomnienia szczęśliwych wakacji z dzieciństwa, owe chwile, do których wraca się z nostalgią i miejsca, w których kiedyś królowała natura, a obecnie zdominowane są przez deweloperów i chmary turystów, powroty w przeszłość – to jest coś, co ma potencjał i może stać się zalążkiem ciekawej, a nie – przeciętnej opowieści.
Moja ocena: 2

Marek Bem „Sobibór. Obóz zagłady 1942–1943”

Marek Bem, Sobibór. Obóz zagłady 1942–1943, Rytm, Warszawa 2014, 398 s.

Monografia historyczna pt. „Obóz zagłady w Sobiborze 1942–1943” jest pierwszym w polskiej literaturze przedmiotu całościowym opracowaniem historii niemieckiego obozu masowej zagłady w Sobiborze. (...) Sam temat, jak też wysoki poziom erudycyjny autora sprawiają, że książkę czyta się naprawdę z zapartym tchem. Rewiduje ona także w sposób znaczący dotychczasowy stan badań. Autorzy zajmujący się tą problematyką, zdaniem Bema, zaniżali liczbę ofiar Sobiboru, jak też liczbę osób, które przeżyły słynną „sobiborską ucieczkę”.

Marek Bem był dyrektorem Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Sobiborze przez niemal 20 lat. Czterystustronicowa monografia dotycząca tego miejsca to nie tylko kompendium wiedzy o obozie zagłady, ale również dowód, że można połączyć wysokie stanowisko z pasją do pracy.
Sobibór był drugim, po Bełżcu, obozem zagłady powstałym w ramach „Akcji Reinhard”, której celem była eksterminacja ludności żydowskiej. Działał od marca 1942 roku do października 1943. W okresie tym zostało zabitych 180–300 tysięcy Żydów (rozpiętość wynika z niewystarczających dokumentów mogących rzucić światło na skalę ludobójstwa, chociaż według najnowszych badań, z 2014 r., liczba zamordowanych zbliżona jest raczej do dwustu, a nie – trzystu, tysięcy).
W monografii po nakreśleniu tła założenia sobiborskiego i innych obozów zagłady, Marek Bem pisze o topografii obozu przedstawiając przy tym szkice wykonane przez byłych więźniów, jego budowie i planach dalszej rozbudowy. Pisze również o transportach, zatrudnianych więźniach, załodze Sobiboru, sposobach zabijania, wreszcie – powstaniu/buncie i likwidacji obozu oraz powojennych losach terenu. Fakty przytaczane przez autora nie zagłuszają relacji ludzi, których cytuje. Stara się oddać głos nie tylko więźniom opisywanego obozu, ale również i innym, aby przybliżyć kwestie związane z działalnością sobiborskiej fabryki śmierci. Dochodzą do tego również zeznania załogi SS i strażników ukraińskich. Czyta się to z coraz mniejszą wiarą w człowieka – „drewniany domek specjalnie wybudowany na skraju dołu kremacyjnego, gdzie nadzorujący kremacje Kurt Bolender spędzał czas na pieczeniu ziemniaków nad ogniem wydobywającym się z dołu”, żeby podać tylko jeden przykład.
Jedna rzecz mi w monografii przeszkadzała: naprzemienne stosowanie przymiotników: sowiecki i radziecki (wiem, że Marek Bem jest doktorem nauk humanistycznych, nie wiem natomiast czy kończył studia historyczne. Mnie na tych studiach uczono konsekwencji i urawniłowki, tak w nazewnictwie, skrótach etc., jak i przypisach. I chociaż z czasem wiadomości się z głowy się ulotniły, to tę urawniłowkę zapamiętam chyba do końca życia. To i zasady tworzenia czytelnych tabel, żeby już zakończyć tę przydługą dygresję). Tak więc raz u dr. Bema jest Armia Sowiecka, raz Armia Radziecka, jakby autor nie był pewien czy zostawić nazewnictwo sprzed 1990 roku, czy posługiwać się już tym postkomunistycznym. I to tyle, jeśli chodzi o to, co mi utrudniało skupianie się na lekturze. Bo i temat został potraktowany rzetelnie, i układ treści jest przejrzysty, i wykorzystanie dokumentów dogłębne.
Moja ocena: 5.5
Plan obozu, źródło: http://www.majdanek.com.pl/obozy/sobibor/budowa%20obozu%20(s).html
Zdjęcia moje.