wtorek, 16 listopada 2010

William Wharton „Opowieści z Moulin du Bruit”

Pożyczyłam od Sąsiadki Whartonowskie „Opowieści z Moulin du Bruit”, bo miała tylko to i biografię Kim Dzong Ila. Teraz żałuję, że nie wzięłam do czytania biografii (a kusiła!). No taki WHARTONOWSKI jest ten Wharton, że się rzygać chce. James Joyce bardziej fascynująco opisywał proces defekacji Leopolda Blooma, niż Wharton – zafascynowanie i prace nad starym młynem. No jakbym czytała, zamiast oglądać, Adama Słodowego i jego „Zrób to sam”. Jak dla mnie to nie jest opowieść o sile miłości, tylko o sile trucizny na szczury! 
Przebrnięcie przez Whartona kosztowało mnie wiele samozaparcia. I naszła mnie taka myśl, że książki są niczym puzzle, gdzie każdy kawałek powinien do siebie idealnie pasować. Natomiast opowieści Whartona są niczym stos okrąglaków ułożonych jeden na drugim; stos w którym nie ma finezji, fantazji, ani wykalkulowanej woli budowy. Ot, stos kamieni. Czytałam jego „Ptaśka” (1985) , czytałam też „W księżycową jasną noc” (1985), „Franky Furbo” (1994), „Tatę” (1995) i „Werniks” (1999), więc niech nikt mi nie mówi, że się nie starałam! Ale „Opowieści z Moulin du Bruit” (2001) to dno! Zamulone, pełne odchodów świń i szczurów dno napisane tylko po to, aby pokazać, że Amerykanin poradzi sobie wszędzie! Sprawozdania z remontu młyna – tak powinien nazwać tę powieść Wharton. Chociaż stara się ukazać mieszkańców wioski w jasnych barwach – a podobno jest malarzem – główny bohater nie czuje perspektywy powieści, postaci się mylą, wydają się zacofanym, zdolnym do kolaboracji ludkiem. Nie ma w powieści Whartona tej reklamowanej na okładce „siły miłości”, w sumie nie ma tam… nic poza pieśnią pochwalną na cześć swej pracowitości i pomysłowości. Tylko zapaleni wyznawcy Whartona są w stanie to strawić. Ja wymiękłam przy „Werniksie” i po raz kolejny przekonałam się, że można być grafomanem i wydawać książki.
Moja ocena: 1

2 komentarze:

  1. Trzeba się postarać, żeby takie bzdury jako recenzję pisać...

    OdpowiedzUsuń