
Przebrnięcie przez Whartona kosztowało mnie wiele samozaparcia. I naszła mnie taka myśl, że książki są niczym puzzle, gdzie każdy kawałek powinien do siebie idealnie pasować. Natomiast opowieści Whartona są niczym stos okrąglaków ułożonych jeden na drugim; stos w którym nie ma finezji, fantazji, ani wykalkulowanej woli budowy. Ot, stos kamieni. Czytałam jego „Ptaśka” (1985) , czytałam też „W księżycową jasną noc” (1985), „Franky Furbo” (1994), „Tatę” (1995) i „Werniks” (1999), więc niech nikt mi nie mówi, że się nie starałam! Ale „Opowieści z Moulin du Bruit” (2001) to dno! Zamulone, pełne odchodów świń i szczurów dno napisane tylko po to, aby pokazać, że Amerykanin poradzi sobie wszędzie! Sprawozdania z remontu młyna – tak powinien nazwać tę powieść Wharton. Chociaż stara się ukazać mieszkańców wioski w jasnych barwach – a podobno jest malarzem – główny bohater nie czuje perspektywy powieści, postaci się mylą, wydają się zacofanym, zdolnym do kolaboracji ludkiem. Nie ma w powieści Whartona tej reklamowanej na okładce „siły miłości”, w sumie nie ma tam… nic poza pieśnią pochwalną na cześć swej pracowitości i pomysłowości. Tylko zapaleni wyznawcy Whartona są w stanie to strawić. Ja wymiękłam przy „Werniksie” i po raz kolejny przekonałam się, że można być grafomanem i wydawać książki.
Moja ocena: 1
Moja ocena: 1
Trzeba się postarać, żeby takie bzdury jako recenzję pisać...
OdpowiedzUsuńUjmę to tak: jaka książka, taka recenzja.
Usuń