sobota, 27 listopada 2010

Kurt Vonnegut „Sinobrody”

Lubię wracać do niektórych książek. Ostatnio wróciłam do „Sinobrodego” Vonneguta – fikcyjnej autobiografii fikcyjnego malarza (nieudacznika) i żołnierza (znakomitego) Rabo Karabekiana – gościa, który niczym baśniowy Sinobrody ma swoją tajemniczą komnatę. Stop. To nie średniowiecze i zamków już nie ma. Karabekian-Sinobrody ma tajemniczy spichrz. A jeśli jest Sinobrody, musi być także księżniczka (iście postmodernistyczna: komercyjna pisarka Polly Madison, na co dzień: Circe Berman) pragnąca poznać tajemnicę. Na szczęście koniec jest mniej krwawy niż w baśni.
„Wspomnienia” Karabekiana obejmują najważniejsze wydarzenia w historii USA XX wieku: Wielki Kryzys, drugą wojnę światową, powstanie szkoły malarstwa ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Na wszystko to patrzymy oczyma dziecka zawiedzionych ormiańskich emigrantów. Jak i w pozostałych książkach, widać dystans Vonneguta do opisywanych wydarzeń. Kolejne akapity pisane są tak prostym, potocznym i soczystym językiem, że doprawdy trzeba wielkiego talentu, by całość ani na chwilę nie otarła się o trywialność i prostactwo. Właśnie dlatego lubię prozę Vonneguta - ukazać smutek tak, aby nie trąciło to martyrologią ani desperacją.
Przed lekturą, lub w czasie lektury warto zerknąć do Internetu i wpisać nazwiska opisywanych malarzy. Kojarzenie ich paćkaniny (z całym szacunkiem dla ich talentu) z tym, co ma do powiedzenia Karabekian – bezcenne.
Moja ocena: 6

* * *

Vonnegut Kurt; Sinobrody;
Każdy kto żyje, jest niedobitkiem, a nie są nimi ci, co nie żyją. Czyli wszyscy żywi ludzie powinni mieć syndrom niedobitka. Prosty wybór: syndrom albo śmierć. Co chwila ktoś mówił mi z dumą, że wyszedł cało z takiej czy innej opresji, a mnie już od tego chce się rzygać. W dziewięciu przypadkach na dziesięć mam wtedy do czynienia z kanibalem albo miliarderem.

Vonnegut Kurt; Sinobrody;
To jest właśnie sposób na to, żeby mieć przyjemność z pisania i podnosić sobie poprzeczkę. Nie pisze się ani dla całego świata, ani dla dziesięciu czy dwóch osób, tylko dla jednej, jedynej.

Vonnegut Kurt; Sinobrody;
(Stany Zjednoczone) Najbardziej ponury sekret tego kraju polega chyba niestety na tym, że zbyt wielu jego mieszkańców po cichu uważa się za przedstawicieli znacznie wyższej cywilizacji, istniejącej całkiem gdzie indziej. Ta wyższa cywilizacja niekoniecznie musi się mieścić poza granicami Stanów Zjednoczonych. Może na przykład istnieć w przeszłości: mogą to być Stany Zjednoczone – takie, jakimi były, zanim je spaskudzono, wpuszczając imigrantów i wyzwalając czarnych.

Vonnegut Kurt; Sinobrody;
Odparła, że ma takie wrażenie, jakby cały świat nagle dostał obłędu.
Mężczyzna stwierdził, że nie ma w tym nic nagłego, bo świat już dawno powinien był wylądować w więzieniu albo w domu wariatów.

Vonnegut Kurt; Sinobrody;
- Nic na to nie poradzę – stwierdziłem. Moja dusza wie, że mięcho źle postępuje i się za nie wstydzi. Ale mięcho dalej działa po swojemu, czyli źle i głupio.
- O czym ty w ogóle mówisz? – spytał.
- O duszy i mięchu, czyli ciele.
- To one istnieją osobno?
- Mam nadzieję – odparłem i roześmiałem się. – Wcale bym nie chciał brać odpowiedzialności za wszystko, co moje mięcho wyprawia.

piątek, 26 listopada 2010

Eliot Pattison „Modlitwa smoka”

„Modlitwa smoka” to już piąta powieść Pattisona o byłym chińskim inspektorze Shanie i jego przyjaciołach – lamach. W „Modlitwie smoka” Shan musi uratować niewinnego człowieka oskarżonego o podwójne morderstwo i wyjaśnić kto zabija i okalecza (poprzez odcięcie dłoni) ludzi związanych z Górą Śpiącego Smoka.
U Pattisona kryminalna intryga jest tylko pretekstem do ukazania piękna i specyfiki Tybetu. Tak też dzieje się i w „Modlitwie…”. Owszem, Shan Tao Yun stara się znaleźć rozwiązanie zagadki, ale dzieje się to jakby na drugim planie. Na pierwszy plan bowiem wybija się analiza kulturoznawcza i antropologiczna Tybetańczyków i ich powiązań z… Indianami Nawaho. Pattison udziela czytelnikowi rzetelnej lekcji o przeszłości i wierzeniach obu narodów, roztacza przed czytelnikiem specyfikę myślenia Tybetańczyków i Indian, ich pojmowanie świata i świadomość, że przeszłość staje się coraz bardziej odległa. Nie jest to zatem typowy kryminał, gdzie zbrodnia jest najważniejsza.
Owszem, zbrodnia jest ważna. Jednakże odkrywanie kolejnych faktów staje się dla Pattisona pretekstem do pokazania, jak żyją Tybetańczycy zniewoleni przez Chińczyków, jak starają się dostosować aby przetrwać.
Istotna część opowieści dzieje się na Górze Śpiącego Smoka i trzeba przyznać, że wędrówki po korze Shanowi mógłby pozazdrościć sam Indiana Jones. Więcej nie zdradzę, powiem tylko, że Pattison mocno zawyżył poprzeczkę sam sobie. Nie dość, że umiał przystępnie przekazać istotne wiadomości, to jeszcze w subtelny sposób dodał trochę akcji i komercji na najwyższym (dosłownie też) poziomie.
Moja ocena: 5.5

Colin Bateman „Rozwiedź Jacka”

Ulster kojarzy się ludziom z IRA, konfliktem zbrojnym i terroryzmem. Najczęściej uderza się w bęben religii, martyrologii lub polityki. I zapomina się o zwykłych ludziach.
Colin Bateman, urodzony w Irlandii Północnej, postanowił pokazać temat konfliktu w perspektywie prześmiewczej.
Bohaterem jest Dan Starkey, dziennikarz, zgrywus, protestant, nieoczekiwanie uwikłany w „wielką” politykę. Zaczyna się dość niewinnie: najpierw Starkey się upija, potem poznaje Margaret, którą zabiera na imprezę do swojej chaty, a kiedy laska zaczyna się do niego kleić, widzi to żona Starkey’a i wyrzuca go z domu.
„Upojne” chwile u boku dziewczyny kończą się z chwilą, gdy ta zostaje zamordowana, jego żona – porwana, a on sam – poszukiwany jest za morderstwo. I naraz dziennikarz musi oprzytomnieć na tyle, by zrozumieć kto zabił i dlaczego. I tu wkraczamy w świat „wielkiej” polityki.
Bateman ukazuje świat ulsterskich gangsterów, często mylnie kojarzonych z bohaterami narodowymi. Prowadzi nas uliczkami, na których sami na pewno nie chcielibyśmy się znaleźć. Odbrązawia mit walczącej o wolność Irlandii Północnej. W „Rozwiedź Jacka” nie ma nawiedzonych bohaterów walczących „za sprawę”; odwrotnie – lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte to już historia, krwawa, ale historia. Niby książka Batemana jest thrillerem, jednak autor bardziej skupia się na przedstawieniu zwyczajnych ludzi, którym przyszło żyć w mieście kontrolowanym przez wojsko. Do tego wyśmiewa wszystko i wszystkich. Poprzez pryzmat śmiechu pokazuje cały absurd konfliktu. I przypomina, że poza IRA, UVF i polityką, Ulster to także zwyczajni ludzie, którzy chcą się bawić, pracować i wierzyć, że religia nie musi być powodem ich nieszczęścia.
Bateman rozdziela swe ciosy krytyki po równo: tu wytknie nieudolność UVF, tam zobrazuje ciemnotę katolików. Nie staje po żadnej ze stron konfliktu, uznając w całości jego bezsens.
Moja ocena: 4

wtorek, 23 listopada 2010

Harlan Coben „Tylko jedno spojrzenie”

Ujmijmy to tak: zakończenie „Tylko jednego spojrzenia” zaskoczyło mnie bardzo i wydało mi się fantastycznie przewrotne. I na tym powinnam była poprzestać, zamiast zacząć analizować podane przez Cobena fakty. Wtedy słowo przewrotne zmieniło się w: efekciarskie. A zakończenie wydało mi się niedopracowane.
Zacznijmy jednak od początku: przykładna żona i matka Grace Lawson odbiera pewnego dnia wywołane zdjęcia. Pośród tych zdjęć znajduje się inne, podrzucone. Rozpoznaje na nim swojego męża w towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny i trzech kobiet. Mąż wypiera się sam siebie, wychodzi z domu i… tyle go widzieli. Grace Lawson jest jednak dzielną kobietą i postanawia wyjaśnić „tajemnicę fotki”. Tym samym ściąga na siebie masę kłopotów. Kobieta wbrew sceptycyzmowi policji tropi przeszłość swego ślubnego. Wraz z sąsiadką siada do komputera, wchodzi do Internetu i… „Google prawdę ci powie” – masę tropów znajduje dzięki przeglądarce. Mało tego, pomocą służy dzielnej Grace – lokalny mafioso. Ich losy splotły się w przeszłości, kiedy na koncercie w Bostonie doszło do masakry, w której zginął syn mafiosa, a sama Grace – została ranna i… przez kolejnych piętnaście lat nie przypomniała sobie szczegółów koncertu.
Coben po raz kolejny stara się przekazać czytelnikom iście odkrywczą myśl: w Internecie nikt nie jest anonimowy, ludzie często mylnie wpisują imiona i nazwiska, a blogi to ekshibicjonizm XXI wieku.
Z drugiej strony Coben ukazuje, że samotny człowiek, bez rodziny i namacalnej przeszłości to tykający niewypał. Tym samym, nie wszyscy okazują się być tymi, za jakich się ich uważa.  
Kolejny przekaz Cobena brzmi: przeszłość zawsze upomni się o swoje. Wychodzi na to, że lepiej zamknąć się w domu, nie zawierać znajomości, nie chodzić na koncerty i wierzyć, że uda się przeżyć życie bez niespodzianek.
A w ogóle to książkę czytałoby się o wiele lepiej, gdyby Coben darował sobie skrzętne opisywanie poczynań zawodowego mordercy, znanego już czytelnikom z „Nie mów nikomu” – Erica Wu.
I na koniec: nadal nie wiem dlaczego i przez kogo został wyeliminowany jeden z drugoplanowych bohaterów. Fakt, że autor tego nie wytłumaczył doprowadził do ponownego przeczytania kilkudziesięciu ostatnich stron książki i konkluzji, od której zaczęła się niniejsza notka.
Moja ocena: 4

Harlan Coben „Niewinny”

„Niewinny” Harlana Cobena jest książką dobrą, acz nienadzwyczajną i do „Nie mów nikomu” mu daleko.
Matt Hunter stał się klasyczną ofiarą przypadku: znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Przypłacił to odsiadką w więzieniu za nieumyślne zabójstwo. Etykietka zabójcy i więźnia przylgnęła do niego na stałe. A jednak, po kilku latach znalazł swoje szczęście – ożenił się, żona zaszła w ciążę, jednym słowem: idylla. Idylla zaczęła się psuć wraz z zainwestowaniem w technikę, a dokładniej: w telefon z funkcją wideo. Brzmi dziwacznie? Sama opowieść jest jeszcze dziwaczniejsza. Czytelnik szybko się gubi kto jest dobrym bohaterem, a kto złym. Morderstwa, skorumpowana władza, uprzedzenia, szantaże, alfonsi, nieplanowane ciąże i odwieczna zemsta. Wszystko to spada nagle na biednego byłego więźnia, który niczym ostatni sprawiedliwy, musi nauczyć się w trybie przyspieszonym pływać w tym bagnie i uratować swoje małżeństwo.
Brzmi nieprawdopodobnie? Brzmi. Jest to opowieść przewidywalna? Jest. Czyta się znośnie, ale chwilami wydaje się, iż sam autor nie nadąża z żonglerką życiorysami swoich bohaterów. Ja się w końcu pogubiłam kto, co i dlaczego.
Ale nie ma co się martwić: jest obowiązkowy happy end.
Moja ocena: 4

Titania Hardie „Różany labirynt”

Autorka książek o białej magii postanowiła popełnić książkę historyczno-przygodową. Wrzuciła okultyzm, symbolizm, Johna Dee, Williama Shakespeare’a, fundamentalizm religijny, współczesną medycynę do jednego worka, potrząsnęła i… wyszedł jej produkt bardzo nierówny: chwilami opowieść jest błyskotliwa, chwilami zaś – przypomina bełkot wróżki na telefon.
Od setek lat kobiety będące potomkiniami Johna Dee strzegą sekretu swego antenata. Na początku XXI wieku spadkobiercą zostaje jednakże mężczyzna. Szczęścia mu to nie przynosi. Dodatkowo, na dokumentach chcą położyć łapę ludzie o ultra konserwatywnych poglądach chrześcijańskich, bowiem wierzą, że oto nadszedł czas ponownego zejścia Chrystusa na Ziemię i ukarania wszystkich grzeszników (łącznie z lekarzami dokonującymi transplantacji i badań nad komórkami macierzystymi). Ciarki przechodzą po plecach, kiedy się czyta o ludziach tak zaprzedanych religii, że ślepych na wszystko inne, a przede wszystkim – żądnych władzy.
Autorka zagłębiając się w symbolikę serwuje nam papkę w stylu New Age. Niestety jest to mało czytelne i nic nie wnosi do akcji książki.
Powieść jest nudnawa, przeplatana opisami dziwnych halucynacji, wiele wątków pojawia się nie wiadomo po co i ginie szybko we mgle niezrozumienia. Chwilami wydaje się, że Hardie chciała dorównać Danowi Brownowi i dlatego naszpikowała dialogi odnośnikami do symboliki, do przeszłości i tajemnic. Niestety, nie tędy droga. Wszystko się rozsypuje, niczym zamek z piasku. Z jednej strony mamy Czarną Damę z sonetów Shakespeare’a, z drugiej – Dorotkę z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”… mieszanka jest jeszcze mniej strawna niż tort z majonezem.
A na dodatek - główny bohater szybko przestaje być głównym bohaterem, chociaż sercem wciąż jest obecny w powieści.
Dla bardzo wytrwałych.
Moja ocena: 1

czwartek, 18 listopada 2010

Kurt Vonnegut „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater”

Coby monotematycznie nie było – udało mi się ustrzelić nieczytanego Vonneguta!
„Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” – to powieść gdzie po raz kolejny mamy i Rosewatera, i Kilgore Trouta.
Vonneguta albo się lubi, albo nie. Ja go wręcz uwielbiam. Był wspaniałym i prześmiewczym pisarzem. W „Niech pana Bóg błogosławi…” ukazał amerykański kapitalizm w krzywym zwierciadle, amerykańską moralność (też w krzywym zwierciadle), podał definicję pornografii (coś dla naszych PiSSowczyków i innych oszołomów), a przede wszystkim – przyprawił gębę konserwatystom i burżujom.
Świetny kawał prozy, z dydaktycznymi wstawkami spod znaku prozy fantastyczno-naukowej Trouta. Dla mnie bomba.
Analizy (głębszej) nie będzie :).
Moja ocena: 6

Harlan Coben „Bez śladu”, „Najczarniejszy strach”

Nowy autor, nowa seria. M. (na moją prośbę) przyniósł mi kilka książek Harlana Cobena. Do tej pory przeczytałam dwie, w obu bohaterem jest Myron Bolitar: ucieleśnienie amerykańskiego bohatera: były sportowiec, były pracownik FBI, obecnie agent sportowy i prywatny detektyw z doskoku, człowiek prawy, skromny i szlachetny aż do bólu zębów.
„Bez śladu” – Bolitar ma wyjaśnić sprawę zaginięcia koszykarza Grega Downinga, swego dawnego rywala z boiska. Cała opowieść dość mocno oscyluje wokół wątków dotyczących przeszłości Bolitara, drobnych grzeszków jakie on popełnił i jakie na nim popełniono.
Konstrukcja powieści jest prawidłowa, ciekawa i wciągająca. Rozczarowuje niestety rozwiązanie zagadki. Po tygodniu od przeczytania treść książki ulatnia się niczym gaz z otwartej butelki. Nic nie pamiętam i jakoś tego nie żałuję.
Moja ocena: 3.5

* * *

„Najczarniejszy strach” – powiązany jest z poprzednią książką nie tylko postacią głównego bohatera. Jeden z „grzeszków” Bolitara znowu się odzywa i nasz bohater dowiaduje się, że jest ojcem. Dziecko choruje na białaczkę i bez przeszczepu umrze. Potencjalny dawca niestety ginie w niebycie i należy go odnaleźć.
Intryga się gmatwa, pojawiają się coraz to nowe postacie, mamy nawet gdzieś w tle seryjnego porywacza-zabójcę. Opowieść jest wciągająca, chwilami aż zmusza do refleksji - dylemat moralny: czy zabójcę usprawiedliwia choroba psychiczna?, czy chory psychicznie bliski krewny powinien zostać bezkarny, skoro nie działa „świadomie”? i czy nadrzędne dobro w ogóle istnieje?
Porywacz Siej Ziarno może wzbudzić strach i obrzydzenie. Coben gra na emocjach czytelników, na ich strachu i obawie o najbliższych. I to jest mocne. Sama zaś książka jest zdecydowanie lepsza niż „Bez śladu”.
Gorzej jednak z polską edycją. Wydawnictwo Albatros chociaż wydaje bardzo popularne tytuły, do tej pory nie ma ani swojej strony internetowej, maila mają na serwisie ogólnym, korektora zaś nie zatrudniają. A potem w książce pojawiają się „kfiatki”:
„Wielka Cyndi pracowała wieczorami jako barmanka w barze sado-maso Skura i Chóć, pod wezwaniem: „Rań tych, których kochasz”. (s. 36, Warszawa 2004). Rzecz w tym, że w oryginale jest „Leather n’ Lust” – czyli bez wymyślnie głupich błędów. A może tłumacz miał zaćmienie?
„Harper Lee i Margaret Mitchell też napisali po jednej.” (s. 102). Czy faceci w końcu się nauczą, że Harper Lee była KOBIETĄ???
Moja ocena: 3.5

wtorek, 16 listopada 2010

Elfriede Jelinek „Pianistka”

Zacznijmy od testu wielokrotnego wyboru.
Jakie przymiotniki opisują „Pianistkę” Jelinek:
a. odrażająca,
b. pornograficzna,
c. dołująca,
d. ohydna,
e. prześmiewcza.
Podpowiedź: wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. A ja dodam od siebie, że dawno już nie czytałam książki, po lekturze której czułam się, jakby mnie ktoś wrzucił do kloaki.
„Pianistka” jest książką wstrętną, ponurą i wyzwalającą traumę. Chorobliwa zazdrość matki, jej odwieczne pragnienie kontrolowania córki oscyluje na granicy patologii. Jelinek pisze wartko i obrazowo, ale czytelnik ma wrażenie, jakby podglądał panie Kohut przez dziurkę od klucza, widział ich nienormalny związek i był przy tym bezsilny. Od razu zaznaczam, iż Jelinek nie posunęła się do taniej sensacji – nie ma w powieści molestowania seksualnego córki, nie ma dominacji seksualnej. Jelinek woli inaczej ukazać tyranię matki, jej równie wielkie, jak i równie niespełnione nadzieje pokładane w córce. Nadzór nad wolnym czasem dziecka (a dokładniej trzydziestopięcioletniej kobiety), nad pieniędzmi zarabianymi przez córkę, a przede wszystkim – pilnowanie, aby dziecko(?) nie daj Boże nie zostawiło mamusi samej sobie. Odwieczne: dałam ci życie i masz mi za to być do końca tegoż życia wdzięczna, krzyczy niemalże z każdej strony książki.
Mroczna i smutna to lektura, a jednocześnie istotny przyczynek do opowieści o toksycznych rodzicach pragnących zagłaskać swe dzieci na śmierć, a w rzeczywistości marzący o jednym: o nieustawicznej, stałej i niezmiennej kontroli.
Moja ocena: 4.5

* * *

Jelinek Elfriede; Pianistka;
Zaufanie to dobra rzecz, ale kontrola jest lepsza.

Jelinek Elfriede; Pianistka;
Walter Klemmer daje groźnie do zrozumienia, jak szybko niektórzy mężczyźni zaczynają mieć dosyć kobiet. Otóż będąc kobietą trzeba umieć się przyrządzić na wiele odmiennych sposobów.

Jelinek Elfriede; Pianistka;
Erika milczy nie całkiem nieprzyjaźnie. Matka obawia się, że Erika się zastanawia, i daje tym obawom wyraz. Kto nie mówi, może sobie coś myśleć. Matka domaga się otwartego wypowiadania tych myśli, a nie gryzienia się w środku. Trzeba mówić matce o czym się myśli, żeby była poinformowana. Matka obawia się ciszy.

Lee Child „Elita zabójców”

Panna_M z pingera poleciła mi Lee Childa. Wypożyczyłam jedną książkę Lee Childa i chyba sobie daruję resztę. Nie przepadam za twardzielami używającymi siły, nie przepadam za jakąkolwiek przestępczością zorganizowaną, nie przepadam za USA w ogóle i jego żołnierzami, czy to obecnymi czy byłymi. I sama treść też mi się nie podobała. Jack Reacher z pozory przypomina bohatera powieści Toma Clancy’ego: wysportowany, inteligentny, buntowniczy. Potrafi wczuć się w skórę i charakter innych osób. Bohater Ameryki jednym słowem. A jednocześnie podczas snucia całej opowieści popełnia dziecinne błędy: nie potrafi wykryć, który z jego dawnych podwładnych stał się zaczątkiem całej afery, ufa policjantom, ufa kobiecie z sektora zbrojeniowego, i tak dalej i dalej.
Żeby być sprawiedliwą – opowieść w sumie trzyma się kupy, ale demon(!) tkwi w szczegółach. I właśnie te szczegóły mnie rozwaliły na łopatki. I na koniec – ciekawi mnie kto wymyślił tytuł: „Elita zabójców”, bo w oryginale jest to: „Bad Luck & Trouble”… O tym, że bohaterka często mówi w rodzaju męskim tylko wspomnę, a literówki pominę. Wydawnictwo Albatros. Andrzej Kuryłowicz jest nieprzeciętnie nieprofesjonalne. I takim chce pozostać.
Moja ocena: 1.5

„Aż śmierć nas rozłączy” (różni autorzy)

Ostatnio M. przyniósł mi z biblioteki opowiadania sensacyjne autorów różnych, firmowanych głównie nazwiskiem Harlana Cobena.
Tom nosi tytuł „Aż śmierć nas rozłączy” i muszę przyznać, że opowiadania są całkiem, całkiem. Ironia, perfidia plus zazdrość, miłość, nienawiść. Niektóre opowiastki są perełkami sensacyjnymi.
Lee Child, którego prozę odpuściłam sobie po „Elicie zabójców”, ukazał, że jest całkiem niezły (złośliwy i perfidny też). Jego opowiadanie „Bez większego ryzyka” jest niby przewidywalne, ale… mnie zaskoczył koniec. „Ostatni lot” Brendana Dubois to hymn na cześć zemsty i miłości. Samotność (a raczej: łowy) w sieci świetnie przedstawił Tom Savage w „Cyberrandkadotcom”. Przerażające, aczkolwiek i pełne ironiczno-gorzkiego kontekstu jest „Póki śmierć nas nie rozłączy” Tima Maleeny. I tak dalej i dalej, aż po zamykającą tom „Pułapkę” autorstwa Harlana Cobena.
W sumie tylko dwa opowiadania zaniżają poziom: „Masażystka” Tima Wohlfortha (pisarz żyje raczej erotycznymi fantazjami niż prawdopodobieństwem fabuły) i „Plan Chellniego” Jima Fusilli (nietrafiony pomysł, mało zrozumiałe i nudne jak flaki z olejem).
Moja ocena: 3

William Wharton „Opowieści z Moulin du Bruit”

Pożyczyłam od Sąsiadki Whartonowskie „Opowieści z Moulin du Bruit”, bo miała tylko to i biografię Kim Dzong Ila. Teraz żałuję, że nie wzięłam do czytania biografii (a kusiła!). No taki WHARTONOWSKI jest ten Wharton, że się rzygać chce. James Joyce bardziej fascynująco opisywał proces defekacji Leopolda Blooma, niż Wharton – zafascynowanie i prace nad starym młynem. No jakbym czytała, zamiast oglądać, Adama Słodowego i jego „Zrób to sam”. Jak dla mnie to nie jest opowieść o sile miłości, tylko o sile trucizny na szczury! 
Przebrnięcie przez Whartona kosztowało mnie wiele samozaparcia. I naszła mnie taka myśl, że książki są niczym puzzle, gdzie każdy kawałek powinien do siebie idealnie pasować. Natomiast opowieści Whartona są niczym stos okrąglaków ułożonych jeden na drugim; stos w którym nie ma finezji, fantazji, ani wykalkulowanej woli budowy. Ot, stos kamieni. Czytałam jego „Ptaśka” (1985) , czytałam też „W księżycową jasną noc” (1985), „Franky Furbo” (1994), „Tatę” (1995) i „Werniks” (1999), więc niech nikt mi nie mówi, że się nie starałam! Ale „Opowieści z Moulin du Bruit” (2001) to dno! Zamulone, pełne odchodów świń i szczurów dno napisane tylko po to, aby pokazać, że Amerykanin poradzi sobie wszędzie! Sprawozdania z remontu młyna – tak powinien nazwać tę powieść Wharton. Chociaż stara się ukazać mieszkańców wioski w jasnych barwach – a podobno jest malarzem – główny bohater nie czuje perspektywy powieści, postaci się mylą, wydają się zacofanym, zdolnym do kolaboracji ludkiem. Nie ma w powieści Whartona tej reklamowanej na okładce „siły miłości”, w sumie nie ma tam… nic poza pieśnią pochwalną na cześć swej pracowitości i pomysłowości. Tylko zapaleni wyznawcy Whartona są w stanie to strawić. Ja wymiękłam przy „Werniksie” i po raz kolejny przekonałam się, że można być grafomanem i wydawać książki.
Moja ocena: 1

Dee Henderson „Świadek”

Jakoś nie mam szczęścia do dobrych książek z dreszczykiem. Pomijając trylogię Larssona, przez ostatnie miesiące trafiały mi się same gnioty. Tym razem znalazłam jednak bubel, gniot i badziewie roku.
Pozwolę sobie opisać książkę „Świadek” Dee Henderson.
Główną bohaterką jest Amy Griffin, będąca swego czasu świadkiem morderstwa i mająca w posiadaniu księgi rachunkowe mogące skompromitować „mafioza” Richarda Wise’a. Amy wciąż się ukrywa. Jednak w chwili gdy jej przyrodnie siostry dziedziczą wielki majątek, musi odnowić kontakt z siostrami, powiedzieć im, że żyje i jakie niebezpieczeństwo czyha na całą trójkę.
Co ciekawe w Amy zakochuje się miejscowy szeryf, który postanawia ją chronić aż po grób. Kocha on uciekinierkę tak bardzo, że… postanawia czekać z pierwszym pocałunkiem:
„ - To pocałujesz mnie czy nie? – spytała z uśmiechem Amy, nie ruszając się z miejsca.
- Pewnie tak, któregoś dnia – odpowiedział Luke rozbawiony. – Myślę o tym.
- To dobrze, bo ja też. – Amy cieszyła się, że Luke poważnie podchodzi do ich relacji, mimo że nie pocałował jej tego wieczora, a jedynie obiecał.” (s. 238)
Poza tym Henderson stara się przemycić w swej powieści miłość do Boga, są to pogadanki rodem ze szkółki niedzielnej, nachalnie umoralniające. Prym wiedzie pod tym względem młodsza siostra Amandy – Mary:
„Niepokoiło ją, że Daniel nie wierzy w Boga…” (s. 130)
„Danielu, Jezus patrzy na ciebie, widzi cię i kocha cię.” (s. 307).
Bardzo przepraszam, ale takie moralizatorstwo było dobre w książkach dla dorastających panienek.
Styl Henderson jest bliższy harlequinom niż kryminałom. To czystej wody grafomaństwo, gdzie „kobieta ujmuje dłońmi dłonie mężczyzny”. To lektura nużąca, dyletancka i nijaka.
Jeśli „Dziewczyna, która igrała z ogniem” Larssona to książka klasy A, to powieść kryminalna „Świadek” Henderson jest książką klasy G.
Poza tym książka jest wydana fatalnie. Szumna nazwa wydawnictwa: Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne nijak ma się do jakości wydanego produktu, gdzie na porządku dziennym jest przepuszczanie błędów ortograficznych typu: tranzakcja (!!!).
Nie polecam.
Moja ocena: 0.5

Aleksandra Marinina „Męskie gry”

Jedyne „powieści kryminalne”, które do tej pory jakoś mi się nie znudziły, są autorstwa Marininy. Skończyłam właśnie „Męskie gry”.
U Marininy przełknę mafiosów, radziecką przemianę i radzieckie porządki. Kobieta kreuje smutny świat byłego światowego mocarstwa pogrążonego w agonii i degrengoladzie.
Recenzji jako takiej nie będzie. „Męskie gry” to raczej powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym, niż kryminał z wątkiem obyczajowym. Ustrój, nie ustrój – zawsze znajdą się tacy, którzy chcą cwaniakować, rządzić w szarej strefie i mieć poczucie władzy. Tajemnicze twarze, czyli dupy w lufciku.
Smutna opowieść o tym, że „bajką” dla milicjantki jest fakt, że ma możliwość zmiany pracy, że wystarczy aby mąż stale wyjeżdżał za granicę i tym samym zarobi na wspólne utrzymanie, że inni mają gorzej.
Czyta się „Męskie gry” szybko. Jednak na koniec i tak pozostaje w czytelniku (czytelniczce) osad goryczy i pytanie: dlaczego faceci muszą uprawiać swe (tytułowe) męskie gierki? Dlaczego muszą bechtać swe ego, puszyć się i pokazywać, który jest lepszy. Gdyby zamiast tego panowie zaczęli ze sobą rozmawiać, może świat byłby spokojniejszy.
Moja ocena: 4.5

Stieg Larsson „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, „Dziewczyna, która igrała z ogniem”, „Zamek z piasku, który runął”

Będzie krótko, bo w sumie o trylogii „Millennium” już nawet książki powstają.
Nie powiem, że nagle stałam się „fanką” Larssona, ale gdyby napisał kolejny tom, kupiłabym w ciemno.
Pomyśleć, że kilka miesięcy temu czytałam inną trylogię (o Pendergraście, autorstwa Prestona i Childa), wynudziłam się wówczas cholernie, bo było to w sumie przelewanie z pustego w próżne. Tymczasem Larsson utrzymywał napięcie i klasę przez bite dwa tysiące stron. Zaczął od klasycznej opowieści kryminalnej, a zakończył thrillerem politycznym.
Nie ukrywam, że najbardziej podobała mi się pierwsza część („Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”), typowy i świetnie napisany kryminał. Nie lubię natomiast thrillerów politycznych, ten jednak („Zamek z piasku, który runął”) został napisany tak wartko i ciekawie, że dzielnie przełknąwszy pierwsze kilkadziesiąt stron dłużyzn, wczytałam się na amen. Bo od prozy Larssona faktycznie ciężko jest się oderwać. Godziny mijały, a ja sobie obiecywałam, że zaraz przestanę czytać, tylko jeszcze rozdział, jeszcze strona. Fabuła wciąga i co istotne wzbudza emocje w czytelniku. Niektóre osoby od początku aż się prosiły o porządnego kopa w dupę, przez kartki książki chwilami aż przebijała bezsilność na to, że świat pełen jest wpływowych dupków chętnie wykorzystujących swą władzę.
Jako pożeracz czasu i książka na inteligentny odpoczynek, trylogia nadaje się pierwszorzędnie. Owszem, chwilami całość trąci stereotypem, ale ów stereotyp (samotna, niezrozumiana bohaterka po przejściach) jest tak wpisany w konwencję wszelkich kryminałów czy thrillerów, że łatwo jest to przełknąć. Tym bardziej, że Larsson nie każe nam kochać ani Mikaela Blomkvista, ani Lisabeth Salander. Proponuje nam za to, abyśmy starali się ich zrozumieć i spojrzeć na świat ich oczyma. I abyśmy nie sądzili nikogo po pozorach…
Moja ocena: 4

John Updike „Czarownice z Eastwick”


Tuż przed migreną skończyłam czytać „Czarownice z Eastwick” Updike’a. Krótka dygresja: film oparty na powieści jest nędzną podróbką, hollywoodzkim gniotem z „wielkimi” nazwiskami i „mrocznymi” efektami. Nijak ma się do powieści Updike’a.
Bohaterki książki nie wyglądają jak gwiazdy kina i nie wyczekują bezustannie „właściwego” faceta. Każda ma za sobą rozwód, kochanka u boku i kilkoro dzieci, które wydają się im przysłowiowymi kulami u nogi. Starzejąc się, tkwią w cichym, wręcz ksenofobicznym miasteczku na Rhode Island.
W Darrylu van Hornie widzą nie tyle samca, który im odpowiada seksualnie, co – opokę finansową. Wszystkie trzy są już zmęczona mało efektywnymi zajęciami, mało interesującymi kochankami i wielce upierdliwymi mieszkańcami miasteczka. Czarownice chcą stabilizacji i spokoju. Facet, który świetnie zna się na sztuce, wydaje się być strzałem w dziesiątkę i nic to, że jest kurduplowaty, łysiejący i bezczelny (druga krótka dygresja: filmowy van Horn czyli Jack Nicholson jako jedyny pasował do książkowego opisu).
Updike skupił się na doznaniach i odczuciach kobiet, do których już puka, lub zapuka za lat kilka czterdziestka i zastanie je takie: niby silne bo potrafiące czarować, a jednak słabe, bo niepotrafiące ugiąć się przed konwenansami małomiasteczkowej społeczności.
Czarownice skupione są na sobie i swoich potrzebach, jednocześnie na swój sposób (daleki od etycznego) walczą z łatkami, jakie przypisały im eastwickie żony. A Darryl van Horne, w filmie przedstawiony jako diabeł, w książce okazuje się być zwykłym hochsztaplerem, dupkiem i… (a nie powiem kim jeszcze. Nadmienię tylko, że do demona mu daleko, podobnie jak i do Casanovy).
Updike nie oszczędza nikogo w swej powieści. Na próżno można szukać kogokolwiek sympatycznego. Z jednej strony mamy trzy wredne wiedźmy, a z drugiej – typowe amerykańskie fanatyczki pragnące siłą swej nienawiści wyplenić wszelkie zło z amerykańskiego społeczeństwa.
Moja ocena: 5.5

Olga Tokarczuk „Gra na wielu bębenkach”

Niewiele znam osób, które lubią czytać opowiadania. Z drugiej strony jednak – niewielu znam pisarzy, którzy na pisaniu opowiadań nie polegli. Wydawałoby się, że sam rozmiar opowiadania świadczy o tym, iż nie sposób go spartaczyć. Tokarczuk się jednak wybroniła.
W „Grze na wielu bębenkach” Tokarczuk odsłania się przed czytelnikiem kilkanaście razy, wynajduje siebie wciąż na nowo i ukazuje kolejne ważkie punkty życia. Czasami zahacza o formę felietonu, to znowu próbuje swych sił w interaktywnych kryminale, aby przeskoczyć następnie do szarej rzeczywistości.
W każdym utworze Tokarczuk zostawia cząstkę siebie. Każde opowiadanie ma swój zamysł i sens. Bohaterowie Tokarczuk są do cna przeniknięci zwyczajnością, chociaż pragną uchodzić za nadzwyczajnych, za niepowtarzalnych. Dosłownie odebrać się treści nie da, Tokarczuk błąka się po marginesie niedopowiedzenia. Chwilami wydaje się, że spisywała swoje sny, spisywała odczucia, rytmy dnia i nocy; potem dodała swój talent i rozpostarła przed innymi opowieści z pogranicza jawienia się i snu.
Moja ocena: 4.5

* * *

Tokarczuk Olga; Otwórz oczy; już nie żyjesz;
Tak właśnie mogłaby spędzić resztę życia – nie wychodzić z łóżka i czytać kryminały.

Tokarczuk Olga; Szkocki miesiąc;
Pierwszy raz w życiu pisałam o sobie, ale z zaskoczeniem odkrywałam, że pisanie o sobie tworzy kogo innego. Że nie można być jednocześnie obserwatorem i obserwowanym, poznającym i poznawanym. Pewnie dlatego w każdych wspomnieniach jest jakiś fałsz, a w każdej autobiografii kreacja.

Tokarczuk Olga; Wyspa;
Jedyne moje dobre sny to były sny o jedzeniu. Jadłem we śnie i może dlatego nie umarłem z głodu.

Tokarczuk Olga, Che Guevara;
Ignorował teraźniejszość i może dlatego mógł czuć się bezpieczny – był nieaktualny.

Tokarczuk Olga; Che Guevara;
Rewolucje nie lubią wariatów, bo same są śmiertelnie poważne.

Olga Tokarczuk „Ostatnie historie”

„Ostatnie historie” Olgi Tokarczuk można potraktować dwojako: albo jako trzy oddzielne opowieści, albo jako całość. Co ciekawe, można je czytać w dowolnej kolejności, bowiem akcja jednej części nie wpływa na drugą.
Po mniej lub bardziej udanych krótkich formach w „Grze na wielu bębenkach”, „Historie…” czyta się gładko, przyjemnie i szybko. Tokarczuk świetnie wyczuwa ludzi, ich pragnienia i niepokoje. Tym samym opowieść o przesiedlonej po wojnie Ukraince jest najlepsza, najbardziej autentyczna. Podróże po egzotycznych miejscach lub zabawa snem i niebytem już nie są tak wciągające. Czyta się je dobrze, ale bez rewelacji. Przeładowanie formy spłyca samą istotę spotkania na swojej drodze śmierci. Tokarczuk jest przede wszystkim obserwatorką życia codziennego i te opisuje prawdziwie. Wszelkie udziwnienia trącą fałszem i niepotrzebnym eksperymentowaniem. Fragmenty odnoszące się do szarej rzeczywistości są perełkami. Chuć, zakochanie, poród, istota macierzyństwa – opisane są po mistrzowsku. Towarzyszą im jednak udziwnienia, które mając wprowadzać innowacje, tylko czynią opowieść mniej zrozumiałą.
Wolę wcześniejsze powieści, gdzie istotą był człowiek, a nie – przedzieranie się przez nieistniejący świat. 
Moja ocena: 4

* * *

Tokarczuk Olga; Ostatnie historie;
Istota wszystkich religii – nie zmartwychwstanie, nie wyzwolenie, ale zawrócenie czasu, sprawienie, żeby gryzł własny ogon i powtarzał bez końca to, co już kiedyś powiedział, nawet jeżeli było to bełkotliwe i nie do końca zrozumiałe.

Tokarczuk Olga; Ostatnie historie;
Straszny widok – tak pewnie będzie wyglądał koniec świata; korowód tworzą wcale nie zmarli powstający z grobów, ale ludzie w nieskończonej drodze do nieznanych stacji przeznaczenia. Nie ryk trąb anielskich, ale rozpaczliwe gwizdy pociągów.

Tokarczuk Olga; Ostatnie historie;
A przecież – tak myślę – dojście do końca jest zebraniem wszystkiego w garść, ujęciem w jedną małą kolekcję chwil życia. Nie żadną stratą, a wręcz przeciwnie – odnalezieniem tego, co wydawało się pogubione.

Haruki Murakami „Przygoda z owcą”

Przeczytałam „Przygodę z owcą” (2009), ja wiem, że wydawnictwo musi sprzedać książkę, ale opisywanie „Przygody…” jako opowieści kryminalnej to już przesada. „Przygoda…” łączy w sobie pytania o istnienie i opowieść drogi. Samo już nienazwanie bohaterów sprowadza narrację do tego, że każdy mógł się znaleźć w takiej sytuacji, mógł odczuwać to samo i mieć podobne dylematy. Murakami napisał tę powieść blisko trzydzieści lat temu, a jednak jest tak świeża jak poranne bułeczki. Geograficznie Murakami wręcz wytycza nam szlak wycieczki: Tokio, Sapporo, Ashikawa i dalej gdzie nas wyobraźnia poniesie, byle minąć przełęcz Shiogari. Możemy podążać śladem narratora (zbyt nierealnie przeciętnego, by poznać jego imię) i dziewczyny. Anonimowi podróżnicy spotykają na swej drodze różnych bohaterów, którzy skupieni na jednym (nie powiem, na czym), pomiędzy wersami ukazują swój stosunek do życia i wspomnień. Książka przypomina raczej rozbudowaną przypowieść, niż kryminał sensu stricto. Nie czytałam jej zresztą po to, by szukać owych jakże ulotnych „kryminalnych” wątków. Niewielu pisarzy tworząc osnowę powieści i balansując  na granicy realizmu i baśni, potrafi stworzyć tekst tak wciągający. Murakami potrafi.
Moja ocena: 5

* * *

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
Każda dziewczyna ma w sobie taką ładną szufladkę, a w tej szufladce dużo śmiecia bez znaczenia. Ja to bardzo lubię. Potrafię wyjmować te rzeczy jedną po drugiej, otrzepywać z kurzu i odnajdywać ich znaczenie.

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
Są na świecie różne miasta. Każde ma w sobie coś niezrozumiałego i to mnie zawsze intryguje.

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
W każdej chwili mogło zacząć padać. Jeden z tych deszczów, o których nie wiadomo, czy pada, czy nie, ale po chwili jest człowiek zupełnie przemoczony.

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
Wiedząc że, nie będę mógł się wycofać w trakcie, porzucam wszystko od razu, sprawiając w ten sposób kłopot różnym ludziom. Moje dotychczasowe życie było właśnie niekończącym się powtarzaniem się takich sytuacji. Na szczęści (naprawdę na szczęście) teraz nie muszę już nic porzucać. To wspaniałe uczucie. A do porzucenia mam tylko siebie. To wcale nie jest zła myśl, żeby siebie porzucić. Nie, to zdanie brzmi zbyt żałośnie. Sama myśl wcale nie jest żałosna, ale jak się ją napisze, to taką się staje. To dopiero kłopot.

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
Zamówiłem jeszcze jedną whisky. Najbardziej lubię drugą szklaneczkę. Pierwsza mnie odpręża, a dopiero druga pozwala jasno myśleć. Trzecia i kolejne nie mają już smaku. Jedynie wpływają do żołądka.

Murakami Haruki; Przygoda z owcą;
Zazwyczaj ludzie, którzy umieją pisać listy, nie muszą ich pisać. To dlatego, że mogą żyć we własnym kontekście. No, ale to jest tylko oczywiście moje prywatne zdanie. Być może nie da się żyć w kontekście.