niedziela, 20 listopada 2016

Jo Nesbø „Człowiek nietoperz”

Jo Nesbø, Człowiek nietoperz, Pol-Nordica, Otwock 2005, 367 s.

Norweski policjant Harry Hole przybywa do Sydney, aby wyjaśnić sprawę zabójstwa swej rodaczki, Inger Holter, być może ofiary seryjnego mordercy. Z miejscowym funkcjonariuszem, Aborygenem Andrew Kensingtonem, Harry poznaje dzielnicę domów publicznych i podejrzanych lokali, w których handluje się narkotykami, wędruje ulicami, po których snują się dewianci seksualni.

Ja rozumiem, że często tak bywa, że pierwsza część jest najsłabsza, vide: Sophie Hannah i „Twarzyczka”, Camilla Läckberg i „Księżniczka z lodu”. Podobno tak samo jest i z kryminałami Jo Nesbø. Ale, jak wielokrotnie podkreślałam, lubię czytać seriami, a treść „Karaluchów” jakoś mnie nie zachęca do kontynuowania znajomości z pisarzem. Zatem dalsza twórczość Nesbø będzie musiała poczekać.
Zaczęłam w sumie od końca, ale ani styl pisania Norwega, ani główny bohater – Harry Hole jakoś nie przypadli mi do gustu. Strasznie się wszystko ciągnęło przez pierwsze kilkaset stron, a dręczące policjanta pytanie: chlać czy nie chlać, wydaje się przez ostatnie lata wyeksploatowane do bólu. Dan Torrance, Malin Fors i inni czynią to bardziej przekonująco.
I chociaż sama zagadka (i jej zakończenie) potrafią zaciekawić, to jednak konieczność przedzierania się przez setki stron sztampy i kliszy skutecznie zniechęca. Wszystko to jakieś takie papierowe, stereotypowe, spostrzeżenia wyjęte ze szkolnych wypracowań gimnazjalistów, równie nieporadne charakterystyki nie tylko Hole’a, ale i postaci drugoplanowych. Dodajmy do tego opowieści o Australii, które miały chyba przybliżyć tło powieści, a brzmią, jak wyjątki przepisane z przewodnika... Nie, jakoś mnie to wszystko nie przekonało. Jak już zabraknie do czytania dobrych kryminałów, to sięgnę po jakieś przygody Harry’ego Hole’a. Może.
Moja ocena: 2

poniedziałek, 14 listopada 2016

Robert Musil „Człowiek bez właściwości”

Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. I, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 431 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. II, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 448 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. III, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 512 s.
Robert Musil, Człowiek bez właściwości, t. IV, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971, 549 s.

Psychoanalityczna powieść R. Musila, uznawana za jedno z najwybitniejszych dzieł XX-wiecznej prozy awangardowej. Akcja „Człowieka bez właściwości” rozgrywa się przede wszystkim w Wiedniu w latach 1913–1914, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Analizując ostatnie dni monarchii austro-węgierskiej Musil zastanawia się nad przyczynami upadku starego porządku społecznego.
Ulrich, główny bohater książki, pracuje jako sekretarz w jednym z urzędów, z bliska obserwuje wysiłki polityków, którzy przygotowują obchody uroczystości 70-lecia wstąpienia na tron Franciszka Józefa, mające ukazać światu niezmienną potęgę monarchii austro-węgierskiej. Ulrich dostrzega jałowość tych wysiłków, dlatego w chwili wybuchu wojny wstępuje do wojska.

Już nie pamiętam, jak trafiłam na powieść Roberta Musila, ale niezmiernie się cieszę, że dane było mi ją poznać. I chociaż nie nazwałabym „Człowieka bez właściwości” powieścią wybitną, to niewątpliwie jest to powieść ważna. I przede wszystkim – nazywanie dzieła życia Musila powieścią – jest uproszczeniem, bowiem znajdziemy tam i eseje filozoficzne, etyczne i odniesienia do kondycji psychicznej społeczeństwa żyjącego u schyłku La Belle Époque. Nie ma właściwie w „Człowieku...” akcji jako takiej. Pomysł, aby uczcić panowanie Franciszka Józefa i wynikła z tego „Akcja Równoległa” dają Musilowi pretekst do zastanawiania się nad podejściem polityków, ale i postaci uznanych za wybitne, do patriotyzmu, będącego w rzeczywistości rozrostem form biurokratycznych, piętrzących tylko dokumenty i nadymaniem się z dumy nad wykonywaną pracą.
Główną (tytułową) postacią „Człowieka bez właściwości” jest Ulrich. Od niego rozchodzą się wszystkie wątki i z nim są powiązani pozostali bohaterowie. Musil skupia się na życiu drobnomieszczaństwa, ale również na psychopatycznym mordercy, kazirodczym związku, antysemityzmie i anarchii. Nagle lata tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny okazują się tętnić erotyzmem i wyuzdaniem, kipieć niestabilnością psychiczną i miazmatami. Proza Musila odzwierciedla styl myślenia, mówienia i pisania z początków XX wieku. Nie pretenduje do miana „obrazoburczej”, wszelkie przedstawione wydarzenia cechuje umiar i dyskrecja, umiejętne wyważenie między tym, co skandaliczne a dopuszczalne.
Na pewno warto przeczytać. Co prawda komplet czterech tomów „Człowieka...” na Allegro kosztuje niebotyczne pieniądze (od 250 do 450 zł), ale na szczęście są jeszcze biblioteki. Ja na przykład z tej opcji skorzystałam.
Moja ocena: 6

* * *

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Każdy człowiek osobiście jest z samego mniej więcej zadowolony, ale ogólnie jest mu z jakiejś tam uniwersalnej przyczyny źle we własnej skórze.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Każda wielka książka tchnie duchem, który szczególnie ukochał losy poszczególnych występujących w niej osób tylko dlatego, że nie zgadzają się z formami, jakie ogół społeczeństwa chce im. narzucić.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
„Dlaczego tak się dzieje – zastanawiał się kiwając głową – że zaledwie zechce się człowiekowi jeść, a zaraz mu się wydaje, że pęka?” Pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy jedzeniem a pęknięciem, jest miejsce na wszystkie rozkosze świata; ale jaki to świat! Można by na stu przykładach dowieść, jak mała jest ta odległość! Wystarczy choćby ten jeden: kobieta, której się nie ma, to tak jak kiedy księżyc wznosi się nocą coraz wyżej i wyżej i ssie nam serce bez końca; ale kiedy się już ją miało, chciałoby się tratować butami jej twarz. Dlaczego tak jest?

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Dziś prawie nikt już nie czyta, każdy wykorzystuje jedynie pisarza, aby w formie aprobaty lub dezaprobaty wykrętnie zrzucić na niego nadwyżkę własnych doznań.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Po co w ogóle piszą zawodowi pisane? Opowiadają o czymś, czego wcale nie było, w taki sposób jakby to rzeczywiście miało miejsce. To sprawa całkiem jasna. Ale czyżby podziwiali oni życie, jak nędzarze podziwiają bogacza, o którym nieustannie opowiadają, że tak mało mu na nich zależy? Albo czyżby przeżuwali wszystko powtórnie? Czy też może są złodziejami szczęścia, stwarzając w wyobraźni coś, czego w rzeczywistości nie mogą ani osiągnąć, ani znieść.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Pożądliwość jest (...) dokładnie tym uczuciem, które stanowi odpowiednik kultury racjonalistycznej w naszej epoce. Żadne inne uczucie nie dąży; tak jednoznacznie do swego celu, jak właśnie to. Tkwi mocno w celu, jak trafnie wystrzelona strzała, i nie ulatuje jak stado ptaków w coraz to nową dal. Zuboża przy tym duszę, jak czynią to wszelkie kalkulacje, mechanizmy i brutalności.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Entuzjazm to osobliwe zjawisko. W życiu jednostki ogranicza się do chwilowych napadów, ale dla ogółu stanowi trwałą instytucję.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Ale widocznie wszystkie środki, które przybliżają nieco śmierć, jak posiadanie trucizny i broni lub poszukiwanie możliwych do przezwyciężenia niebezpieczeństw, należą do romantyzmu radości życia; i być może, że życie ludzkie przeważnie przebiega w takim przygnębieniu i niepewności, a w swej jasności zawiera tyle mroku, że mieszcząca się w nim radość zostaje dopiero wyzwolona przez choćby odległą możność skończenia z sobą.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Powtarzam panu: nic nie jest w dyplomacji tak niebezpieczne, jak nieodpowiedzialne gadanie o pokoju! Za każdym razem, gdy pragnienie pokoju osiągało punkt szczytowy i nie dało się już zahamować, wybuchała z tego nowa wojna.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
To, czym odróżnia się zdrowy człowiek od wariata, jest właśnie, że zdrowy ma wszystkie choroby umysłowe, a wariat tylko jedną.

Musil Robert; Człowiek bez właściwości;
Jeśli ktoś nie wie, czego sam chce, musi przynajmniej wiedzieć, czego chcą inni!

piątek, 11 listopada 2016

Sophie Hannah „Druga połowa żyje dalej”

Sophie Hannah, Druga połowa żyje dalej, G+J, Warszawa 2010, 496 s.

Ruth Bussey wie, co to znaczy krzywdzić i być skrzywdzoną. Dawno temu zrobiła coś, czego żałuje i za co spotkała ją brutalna kara. Teraz odbudowuje swoje życie i nawet znalazła miłość, na którą w swoim mniemaniu nie zasługuje: Aidana Seeda. Aidan również zmaga się z przeszłością i pewnego dnia postanawia otworzyć się przed Ruth. Mówi jej, że przed laty zabił kobietę, Mary Trelease.
Ruth jest zdezorientowana. Jest pewna, że słyszała już to nazwisko, a gdy w końcu przypomina sobie, w jakich okolicznościach je poznała, jej zagubienie i lęk stają się jeszcze silniejsze. Bo Mary Trelease, którą zna Ruth, wcale nie umarła...

Każdy ma jakieś tajemnice, ale nie każdy dusi w sobie wyznania tej miary co Ruth Bussey i Aidan Seed. I chociaż opis „Drugiej połowy...”, jak to zwykle bywa u Sophie Hannah, przypomina streszczenie akcji brazylijskiej telenoweli, to jak zawsze treść broni się sama.
Początkowo opowieść Ruth tylko mnoży niewiadome, a zachowanie głównej bohaterki wydaje się irracjonalne. Ale spokojnie, Sophie Hannah krok po kroku wprowadza czytelnika w jej przeszłość i przeszłość Aidana Seeda. Wyznanie, że zabił Mary Trelease to zaledwie czubek góry lodowej. Bohaterowie gniotą w sobie traumy, nie ufają nikomu, działają pod wpływem zazdrości i podejrzeń, co rodzi dalsze nieporozumienia i... zbrodnie. W natłoku tych zbrodni i tajemnic, chwile do zaczerpnięcia oddechu dają fragmenty odnoszące się do pracy policjantów i ich zdziwaczałego szefa o literackim nazwisku Proust i ksywce „Mroźny” nadanej mu przez współpracowników. I tu mała uwaga - można czytać powieści Hannah oddzielnie, jednak lepiej jest zachować chronologię. W „Druga połowa żyje dalej” historię opowiada Ruth Bussey, ale równolegle do poczynań zawodowych Waterhouse’a i Zailer, autorka wspomina też o ich życiu prywatnym. Na szczęście nie za wiele, tylko tyle, żeby zachować ciągłość zdarzeń. W ostateczności najlepiej zacząć od „Przemów i przeżyj”, bo w późniejszych częściach Hannah często wraca do sytuacji tam opisanych.
Osobiście bardzo lubię książki Hannah o konstablu Waterhousie i sierżant Zailer, ale to rzecz gustu – na przykład nie przepadam za rozwlekłym stylem Camilli Läckberg czy równie opasłymi tomami Katarzyny Bondy; (o Bondzie już pisałam, o Läckberg powinnam napisać niebawem). Styl Sophie Hannah nazwałabym zagmatwanym. Bohaterkami są niby zwyczajne kobiety, ale w każdej tkwi jakaś zadra z przeszłości. Hannah skupia się na ich poczynaniach, na emocjach i tym co przemilczane. Dowody fizyczne odgrywają mniejszą rolę, i w sumie się cieszę, bo jak chcę opowieści o dowodach, DNA, włóknach i larwach, to sobie oglądam „CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas” z genialnym Gilem Grissomem.
A Sophie Hannah stawiam po raz kolejny: 5

sobota, 5 listopada 2016

Stefania Grodzieńska „Kłania się PRL”

Stefania Grodzieńska, Kłania się PRL, Latarnik, Michałów – Grabina 2008, 319 s.

Dokonany przez Marcina Szczygielskiego wybór satyrycznych tekstów Stefanii Grodzieńskiej zamieszczonych w tym tomie obiecuje doskonałą zabawę: pozornie lekkie i zabawne trafiają w cel i wbijają szpilki w najbardziej delikatne „organy” władzy. Grodzieńska - również tancerka - w swoich literackich piruetach ot, niby niechcący, ale z pełną premedytacją rozdaje kopniaki prosto w siedzenia prominentów z wzorowym robotniczo-chłopskim rodowodem; rozdętych poczuciem władzy ekspedientek i urzędników. Takie kopniaki - wymierzone stopą obutą w baletkę - choć nie mogły wytrącić z równowagi stołków, na których zasiadały ofiary, to jednak potrafiły boleśnie zranić ich ego.

I okładka, i wstęp autorstwa Marcina Szczygielskiego zapowiadały ucztę PRL-owskiego humoru. Urodziłam się w czasach, kiedy Gierek chciał z Polski zrobić drugą Japonię, jestem zatem typowym dzieckiem schyłkowej fazy socjalistycznej ojczyzny (w liceum miałam jeszcze propedeutykę, ale już na maturze jej nie zdawaliśmy, bo w międzyczasie spotkali się panowie przy okrągłym stole, potem runął mur i wszyscy wiedzą, co się dalej działo). Wychowałam się na „Czterdziestolatku”, „Alternatywy 4” i „Zmiennikach”, nie przepadam za „Kabaretem Starszych Panów”, wolałam i wolę „Kabaret Dudek” z genialnym Janem Kobuszewskim i Edwardem Dziewońskim. I sądziłam, że w „Kłania się PRL” dostanę coś pomiędzy absurdami Barei i Dudka. No i się nacięłam.
Mnie teksty pani Grodzieńskiej nie śmieszyły. Po prostu. Nie mówię, że autorka nie miała zmysłu spostrzegawczości, bo miała, celnie wytykała wady i słabostki i szarego proletariusza (vide: bycie na bakier z uprzejmością i schludnością), i tego, który złapał chociaż trochę władzy (vide: panie ekspedientki w sklepach). Ale... moim zdaniem owe humoreski, felietony, jakkolwiek to nazwać, nie wytrzymały próby czasu i zwyczajnie się zestarzały. Wydały mi się przaśne, chwilami toporne i przede wszystkim mało dowcipne. Podobnie rzecz ma się z niektórymi filmami z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdzie razi mnie maniera aktorska i sztuczność.
Przeczytać „Kłania się PRL” na pewno warto, bo teksty nie powstały teraz, na fali sentymentów za socjalistycznym okresem w historii Polski, ale były pisane „na świeżo”, Grodzieńska wychwytywała bezsensy, nieżyciowe nakazy i zakazy, zamieniała je w teksty o ostrym ostrzu ironii. Po kilkudziesięciu latach ta ironia chyba zardzewiała. A może tylko mnie się tak wydaje, bo wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł książki i pojawiają się odnośniki do recenzji na blogach, wszystkie mniej lub bardziej pełne zachwytów nad tekstami pani Grodzieńskiej. Przykro mi, mnie nie zachwyciła.
Moja ocena: 2

środa, 2 listopada 2016

Diane Chamberlain „Zatoka o północy”

Diane Chamberlain, Zatoka o północy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 517 s.

Wszystkie dzieci popełniają błędy – czasami tragiczne w skutkach…
Należący do rodziny letni dom na wybrzeżu New Jersey był dla Julie Bauer miejscem wakacyjnej sielanki… dopóki nie została zamordowana jej siedemnastoletnia siostra. Przez ponad czterdzieści lat, jakie minęły od śmierci Izzy, Julie nie zdołała uporać się z poczuciem winy, które rzuciło cień na całe jej życie, poważnie komplikując stosunki z matką i nastoletnią córką.
Niespodziewanie znaleziony list ujawnia, że do więzienia za morderstwo trafiła niewłaściwa osoba. Powraca pytanie, co naprawdę zaszło tamtej strasznej sierpniowej nocy w 1962 roku. Przy okazji wznowionego śledztwa wychodzą na jaw kolejne tajemnice; i choć ich wyjaśnienie wymaga bolesnego zmierzenia się z przeszłością, dzięki odkryciu prawdy Julie i najbliższe jej osoby mogą wreszcie zaznać spokoju.

Drugie podejście do twórczości Diane Chamberlain i na pewno ostatnie. Jest tylu innych autorów, którzy na pięciuset stronach nie zanudzają mnie niemalże na śmierć, że pani Chamberlain podziękuję.
„Zatokę o północy” wybrałam ze względu na temat – przedwczesna śmierć, niemożność poradzenia sobie ze skutkami pewnych wydarzeń, niedopowiedzenia i możliwość wyjaśnienia ich po latach – wydawałoby się, że czegoś takiego nie sposób zepsuć. I pani Chamberlain może nie zepsuła, ale rozmyła to w takiej ilości słów, że czytadło wydało mi się stanowczo przydługie i bezbarwne. Bo powieścią tego nie nazwę. Za dużo tu chwytów iście harlequinowskich, sztampowych bohaterów i banalności.
Lubię opowieści, które toczą się dwutorowo, ale nawet to nie pomogło książce, bo wprowadziło tylko niezamierzony chaos i masę nieistotnych faktów. Co gorsza, chociaż rozumiem, że nierozwiązane sprawy mogą kłaść się cieniem na relacje rodzinne nawet po kilkudziesięciu latach, postępowanie głównych bohaterek głównie irytowało, a nie – pobudzało do empatii i współczucia.
Samo zaś rozwiązanie zagadki wypadło nienaturalnie.
Nieprawdopodobieństwo i nuda – tak zapamiętam „Zatokę o północy”. Szkoda, bo wspomnienia szczęśliwych wakacji z dzieciństwa, owe chwile, do których wraca się z nostalgią i miejsca, w których kiedyś królowała natura, a obecnie zdominowane są przez deweloperów i chmary turystów, powroty w przeszłość – to jest coś, co ma potencjał i może stać się zalążkiem ciekawej, a nie – przeciętnej opowieści.
Moja ocena: 2

Marek Bem „Sobibór. Obóz zagłady 1942–1943”

Marek Bem, Sobibór. Obóz zagłady 1942–1943, Rytm, Warszawa 2014, 398 s.

Monografia historyczna pt. „Obóz zagłady w Sobiborze 1942–1943” jest pierwszym w polskiej literaturze przedmiotu całościowym opracowaniem historii niemieckiego obozu masowej zagłady w Sobiborze. (...) Sam temat, jak też wysoki poziom erudycyjny autora sprawiają, że książkę czyta się naprawdę z zapartym tchem. Rewiduje ona także w sposób znaczący dotychczasowy stan badań. Autorzy zajmujący się tą problematyką, zdaniem Bema, zaniżali liczbę ofiar Sobiboru, jak też liczbę osób, które przeżyły słynną „sobiborską ucieczkę”.

Marek Bem był dyrektorem Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Sobiborze przez niemal 20 lat. Czterystustronicowa monografia dotycząca tego miejsca to nie tylko kompendium wiedzy o obozie zagłady, ale również dowód, że można połączyć wysokie stanowisko z pasją do pracy.
Sobibór był drugim, po Bełżcu, obozem zagłady powstałym w ramach „Akcji Reinhard”, której celem była eksterminacja ludności żydowskiej. Działał od marca 1942 roku do października 1943. W okresie tym zostało zabitych 180–300 tysięcy Żydów (rozpiętość wynika z niewystarczających dokumentów mogących rzucić światło na skalę ludobójstwa, chociaż według najnowszych badań, z 2014 r., liczba zamordowanych zbliżona jest raczej do dwustu, a nie – trzystu, tysięcy).
W monografii po nakreśleniu tła założenia sobiborskiego i innych obozów zagłady, Marek Bem pisze o topografii obozu przedstawiając przy tym szkice wykonane przez byłych więźniów, jego budowie i planach dalszej rozbudowy. Pisze również o transportach, zatrudnianych więźniach, załodze Sobiboru, sposobach zabijania, wreszcie – powstaniu/buncie i likwidacji obozu oraz powojennych losach terenu. Fakty przytaczane przez autora nie zagłuszają relacji ludzi, których cytuje. Stara się oddać głos nie tylko więźniom opisywanego obozu, ale również i innym, aby przybliżyć kwestie związane z działalnością sobiborskiej fabryki śmierci. Dochodzą do tego również zeznania załogi SS i strażników ukraińskich. Czyta się to z coraz mniejszą wiarą w człowieka – „drewniany domek specjalnie wybudowany na skraju dołu kremacyjnego, gdzie nadzorujący kremacje Kurt Bolender spędzał czas na pieczeniu ziemniaków nad ogniem wydobywającym się z dołu”, żeby podać tylko jeden przykład.
Jedna rzecz mi w monografii przeszkadzała: naprzemienne stosowanie przymiotników: sowiecki i radziecki (wiem, że Marek Bem jest doktorem nauk humanistycznych, nie wiem natomiast czy kończył studia historyczne. Mnie na tych studiach uczono konsekwencji i urawniłowki, tak w nazewnictwie, skrótach etc., jak i przypisach. I chociaż z czasem wiadomości się z głowy się ulotniły, to tę urawniłowkę zapamiętam chyba do końca życia. To i zasady tworzenia czytelnych tabel, żeby już zakończyć tę przydługą dygresję). Tak więc raz u dr. Bema jest Armia Sowiecka, raz Armia Radziecka, jakby autor nie był pewien czy zostawić nazewnictwo sprzed 1990 roku, czy posługiwać się już tym postkomunistycznym. I to tyle, jeśli chodzi o to, co mi utrudniało skupianie się na lekturze. Bo i temat został potraktowany rzetelnie, i układ treści jest przejrzysty, i wykorzystanie dokumentów dogłębne.
Moja ocena: 5.5
Plan obozu, źródło: http://www.majdanek.com.pl/obozy/sobibor/budowa%20obozu%20(s).html
Zdjęcia moje.


piątek, 14 października 2016

Otto Dov Kulka „Pejzaże metropolii śmierci”

Otto Dov Kulka, Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni, Czarne, Wołowiec 2014, 168 s.

Wybitny historyk Otto Dov Kulka został jako dziecko wysłany najpierw do theresińskiego getta, a potem do Auschwitz. Jako jeden z ocalonych poświęcił całe życie na badanie nazizmu i Holokaustu. I chociaż czynił to z naukowym dystansem i obiektywizmem, zawsze wpływ na jego pracę miała osobista historia. „Pejzaże metropolii śmierci” to jedno z najwymowniejszych świadectw Zagłady – przejmujące wspomnienia z czasów dzieciństwa w Auschwitz.

„Pejzaże metropolii śmierci” nie są próbą autobiografii sensu stricto. Powrót po latach do Auschwitz staje się dla Ottona Dova Kulki pretekstem do rozmyślań nad przeszłością i teraźniejszością. Wspomnienia dziesięcioletniego chłopca, który doświadczył getta i obozu koncentracyjnego przeplatają się z uwagami doświadczonego człowieka, historyka zajmującego się na co dzień okresem Holokaustu. W „Pejzażach...” dochodzi do głosu nie tylko dziecko czy historyk, ale również prozaik i poeta, bo i rytm tekstu, i wrażliwość na szczegóły, i powtórzenia stosowane przez Kulkę przypominają chwilami białe wiersze, słowa nanizane na nitkę wspomnień i konfrontację z rzeczywistością: „Znalazłem się w miejscu, gdzie nie mogłem zabłądzić. Powinien tu być jeden z obozów, ale zamiast niego, rozciągniętego od horyzontu po horyzont, stały rzędy – lasy – ceglanych kominów, pozostałości po barakach, które rozebrano i które znikły, i chwiejące się betonowe filary, każdy pochylony w innym kierunku, i skorodowane odcinki drutu kolczastego po jednej i po drugiej stronie – niektóre leżały nieruchomo, inne pełzały w podmokłej trawie – mokrej podmokłej trawie – od horyzontu po horyzont. I cisza. Przytłaczająca cisza. Nie słyszało się nawet ptaków. Panowała tam niemota i pustka tam panowała. Zaskakujące było, że te pejzaże – niegdyś tak pełne ludzi niczym mrówek, zastępów niewolników, ludzkich szeregów sunących swoimi szlakami w przejściach – są milczące. Że są opustoszałe”[1].
I chociaż wydawałoby się, że trudno mówić o poezji w odniesieniu do Holocaustu, właśnie u Kulki całość tchnie niemalże liryzmem, chociaż pisze o pejzażach śmierci, pejzażach zapamiętanych z dzieciństwa. Jego wspomnienia różnią się od znacząco od innych publikacji tych, którzy zostali ocaleni. Sam Kulka przyznaje, że nie umie zidentyfikować się z nimi, bo chociaż łączyło ich miejsce, to dzieliła – historia życia odrębna dla każdego istnienia. Nie wiem, na ile na spojrzenie Kulki wpłynął jego zawód – otaczanie się historią, to jak otaczanie się całą przeszłością ludzkości wraz z jej aspektami ekonomicznymi, politycznymi, socjologicznymi, filozoficznymi czy mitologicznymi. Dogłębna znajomość tego, co było przed czasami nazistowskimi, daje autorowi możliwość spojrzenia na siebie i współwięźniów z zupełnie innej perspektywy. Tym samym, znalazły się w „Pejzażach...” i kwestie natury moralnej rozpatrywanej w szerszym kontekście, bo zło nie narodziło się w 1933 roku, chociaż wówczas doszło do jego eskalacji; i odniesienia mitologiczne, i poznawanie zasobów kultury w cieniu kominów krematoriów, i przykłady poezji obozowej, najczęściej anonimowej, której autorom nie udało się ocaleć („Nie, na naszych grobach nie gniją krzyże/ Ani nagrobki się nie kłonią, Nie, nie ma tam wieńców ani kutych krat, Aniołów z głową pochyloną...[2]”).
„Pejzaże metropolii śmierci” z pewnością stanowią inne spojrzenie na Holokaust, na istotę zła i niemożność zapomnienia tego, co było.
Moja ocena: 5


[1] O.D. Kulka, Pejzaże metropolii śmierci, Czarne, Wołowiec 2014, s. 24.
[2] Cyt. za: ibidem, s. 82.

sobota, 10 września 2016

Sophie Hannah „Na ratunek”

Sophie Hannah, Na ratunek, G+J, Warszawa 2009, 510 s.

Sally Thorning ogląda z mężem wiadomości w telewizji. Nagle słyszy nazwisko, którego nie spodziewała się już nigdy w życiu usłyszeć. Przed rokiem w ostatniej chwili odwołano jej podróż służbową. A Sally rozpaczliwie potrzebowała wytchnienia od codziennego życia, w którym łączyła obowiązki zawodowe z opieką nad dziećmi. Postanowiła zatem nie mówić mężowi o nagłej zmianie planów i zafundowała sobie skryte wakacje w odległym hotelu. Pragnęła jedynie odrobiny spokoju, czasu dla siebie, ale urlop wyglądał inaczej.

Lubię czytać seriami. Ukontentowana zawiłością i logiką „Przemów i przeżyj” zabrałam się za kolejny tom o Simonie Waterhousie. W książce pisarka znowu oddaje głos głównej bohaterce – tym razem Sally Thorning, która nie do końca potrafi poradzić sobie z macierzyństwem. Tak jak w „Przemów i przeżyj” Hannah skupiała się na gwałcie, tak w „Na ratunek” stara się ukazać blaski i cienie posiadania potomstwa. Bo prawdę mówiąc macierzyństwo jest dalekie od wyidealizowanej wizji, jaką serwują reklamy pełne słodkich bobasów i eleganckich mamusiek. Pragnienie zachowania chociaż cząstki siebie tylko do własnej dyspozycji to zdrowy odruch, rzecz w tym, aby priorytety zostały zachowane. Hannah w swej powieści zwraca uwagę na to, jak bardzo relacja matka dziecko może tchnąć niejednoznacznością.
Dodajmy do tego typowe dla autorki zagmatwanie akcji, zagubienie w początkowych zawiłościach fabuły i mamy kolejny świetny thriller psychologiczny, którego nie napędza żadna machina marketingu, nie ma mowy o jednej z setek otrzymanych nagród, a przecież bije na głowę logiką, fabułą i misternością rozwiązania wszelkie szeroko reklamowane „thrillery roku”.
Dla mnie bomba. I świetna rozrywka, która daje również nieco do myślenia.
Moja ocena: 4.5

czwartek, 8 września 2016

Sophie Hannah „Przemów i przeżyj” aka „Promień rażenia”

Sophie Hannah, Przemów i przeżyj, G+J, Warszawa 2008, 486 s.

Trzy lata temu Naomi Jenkins przeżyła coś tak strasznego, że z nikim się swoim doświadczeniem nie podzieliła. Teraz ma kolejny sekret: mężczyznę, w którym jest szaleńczo zakochana – nieszczęśliwego w małżeństwie Roberta Hawortha. Gdy ten znika bez śladu, Naomi wie, że stała mu się krzywda. Jednak policja nie jest tego taka pewna, zwłaszcza w świetle zapewnień żony Roberta utrzymującej, że jej mąż nie zaginął. W desperacji Naomi wpada na szalony pomysł.

Pełny opis fabuły przypomina brazylijską telenowelę, ale pozory mylą. Pomimo zagmatwanego początku i nieprawdopodobnych, wydawałoby się, poczynań głównej bohaterki, akcja jest spójna i logiczna.
Neurotyczne, nietuzinkowe bohaterki o splątanym życiorysie występują w każdej z książek o konstablu Waterhousie. W „Twarzyczce” taka była Alice Fancourt, w „Przemów i przeżyj” taka jest Naomi Jenkins, której poczynania wydają się najpierw chaotyczne i desperackie, a jednak kobieta ma swój cel, do którego dąży z uporem wartym lepszej sprawy, po drodze rozjaśniając mroki otaczające życie mężczyzny, w którym się zakochała. W „Przemów i przeżyj” Sophie Hannah skupia się na problemie starym jak świat: gwałcie zadawanym kobietom. Jednocześnie przypomina czytelnikowi w jak pozornie anonimowym świecie żyjemy teraz. I w jak zdegenerowanym, skoro ludzie żądni rozrywki nie cofną się przed niczym, by zaspokoić swoje coraz bardziej psychopatyczne zachcianki. W pewnej chwili okazuje się, że wszystko jest na sprzedaż, wszystko można kupić: widok bólu, poniżenia i zdegradowania kobiety do seksualnego rekwizytu.
Chociaż zazwyczaj lubię, jak w kryminałach i thrillerach trup ściele się gęsto, to nie można zarzucić Hannah, że morduje swoich bohaterów w nadmiarze. Autorka skupia się raczej na psychologii postaci, na emocjach i ludzkich ułomnościach, a nie na krwawych opisach zbrodni. Robi to na tyle umiejętnie, że fabuła wciąga, i na tyle przewrotnie, że chociaż podrzuca ślady rozwiązania, to akcja trzyma w napięciu do końca. Tak lubię.
Moja ocena: 5

czwartek, 18 sierpnia 2016

Diane Chamberlain „Sekretne życie CeeCee Wilkes”

Diane Chamberlain, Sekretne życie CeeCee Wilkes, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 542 s.

Jeśli wyzna prawdę, na zawsze straci córkę. Jeśli prawdę zatai, nigdy nie odzyska siebie.
W 1977 roku zaginęła ciężarna Genevieve Russell. Dwadzieścia lat później policja odnajduje jej szczątki, a Timothy Gleason zostaje oskarżony o zabójstwo. Dziecko jednak zniknęło bez śladu. CeeCee Wilkes wie, w jakich okolicznościach umarła Genevieve Russell – widziała wszystko na własne oczy. I wie, co się stało z jej dzieckiem. Teraz Timothy’emu Gleasonowi grozi kara śmierci, a ona stoi w obliczu wyboru. Powiedzieć prawdę i zniszczyć swoją rodzinę. Albo pozwolić niewinnemu człowiekowi umrzeć, by chronić życie zbudowane na kłamstwie.

Nie pojmuję fenomenu i Diane Chamberlain, i jej „Sekretnego życia CeeCee Wilkes”. Dla mnie to sknocony dobry pomysł i tyle. Autorka stara się nakreślić problem i wiarygodnie go rozwikłać. I nijak jej się nie udaje, bo nagromadzenie bzdur wzrasta z kolejnymi stronami. Nieświadomość lekarzy, policjantów i całego otoczenia wręcz mnie powaliła; ja wiem, że jedną z głównych cech Amerykanów jest naiwność, ale tu cecha ta zakrawa o początki idiotyzmu i kilka postronnych postaci wypadałoby wysłać na leczenie, a już przynajmniej zabronić wykonywać im ich zawód.
Wydawca podsunął czytelnikowi smakowity opis, który robi się mdły wkrótce po rozpoczęciu lektury, a akcja staje się przewidywalna. Trudno jest polubić bohaterów, a szczególnie tytułową CeeCee Wilkes, która poraża infantylizmem i egoizmem. Jeszcze trudniej było mi się wczuć w dylematy, które nią targały, bowiem jeden zły (głupi) wybór doprowadzał po prostu do kolejnych złych wyborów.
Nie podobała mi się ta powieść zupełnie, a porównywanie Diane Chamberlain do Jodi Picoult urąga tej drugiej autorce, która może i przynudza osadzając część książek na sali sądowej, ale przynajmniej tworzy historie prawdopodobne.
Moja ocena: 1

piątek, 12 sierpnia 2016

Jenna Miscavige Hill „Ofiarowana”

Jenna Miscavige Hill, Lisa Pulitzer, Ofiarowana. Moje życie w sekcie scjentologów, Znak, Kraków 2013, 446 s.

Prawdziwa historia o życiu w samym sercu sekty.
Dla rodziców Jenny sekta była ważniejsza niż własne dzieci. W wieku siedmiu lat dziewczynka trafiła do odgrodzonego od świata ośrodka, gdzie codziennie o siódmej stawiała się w mundurze na apelu. Gdy się spóźniała, oblewano ją lodowatą wodą.
Żyjąc w zamkniętej grupie, Jenna nie wiedziała, co to normalność. Nie wolno jej było zadawać pytań ani wątpić w to, co usłyszała. Gdy dorosła, opiekunowie wysłali ją na misję do Australii. Tam zetknęła się z ludźmi spoza sekty, co stało się jej szansą na przebudzenie.
Jednak czy można tak po prostu wyrwać się z niewoli?

Prawdę mówiąc, spodziewałam się po tej opowieści więcej.
Od chwili, kiedy L. Ron Hubbard zaczął świrować zupełnie (bo normalny to on nigdy nie był), coraz więcej do powiedzenia miał w sprawach sekty David Miscavige: młody, zdolny, przystojny i charyzmatyczny. Po śmierci Hubbarda w połowie lat osiemdziesiątych, Miscavige stanął na czele Kościoła Scjentologicznego i rządzi nim do dziś. Jenna Miscavige jest jego bratanicą i od dziecka, podobnie jak jej rodzeństwo i kuzynostwo, była przeznaczona do życia w sekcie. A chociaż miała wysoko postawionego wujka, stała się tylko kolejnym, szeregowym członkiem organizacji. W „Ofiarowanej” bez ogródek, aczkolwiek dość chaotycznie opisuje dzieciństwo w sekcie, dryl i brak zainteresowania ze strony rodziców, którzy ponad rodzinę stawiali sprawy scjentologii. Organizacja, która ze względów podatkowych nazwana została Kościołem (Scjentologii) i która wmawia postronnym, że jej głównym celem jest doprowadzenie do samodoskonalenia jej członków, to wręcz modelowy przykład sekty, gdzie najważniejsze są pieniądze, władza i zdławienie wszelkich przejawów indywidualizmu jednostki, gdzie skandale są wyciszane, ludzie zastraszani, śledzeni, zaskarżani, aby tylko nie wyjawili brudnych tajemnic Kościoła.
Dzieciństwo Jenny Miscavige przypominało dobrowolny obóz karny (eufemistycznie nazywany szkołą z internatem) z czternastogodzinnym dniem pracy, lichym jedzeniem, lichym wypoczynkiem. I podpisanym na miliard lat kontraktem na służbę w Sea Org – prestiżowej jednostce Kościoła. A wszystko to, aby kiedyś tam dojść do takiej doskonałości, by być w stanie porzucić swoje ciało. I ludzie w to wierzą!
Jenna Miscavige od dzieciństwa przechodziła pranie mózgu, nie znała innego życia niż to w kręgu scjentologów, nie wiedziała, co to normalność. Zastanawiać się zaczęła nad swoim życiem, dopiero kiedy wyjechała do Australii szerzyć scjentologię. Skończyło się na tym, że uciekła z Kościoła. Niewątpliwie życie tej młodej kobiety obfitowało w dramatyczne wydarzenia, ale nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy opowieści w ogóle – nie do końca mnie „Ofiarowana” wciągnęła. Chcąc opowiedzieć o wszystkim, Miscavige gubi się w natłoku myśli, których nie kończy, skupia się na szczegółach tyleż nużących, co niezrozumiałych dla osób, które nie mają wielkiego pojęcia o scjentologii (vide: ja). Szkoda, że nikt tego nie uporządkował przed wydaniem, nie skrócił i nie usystematyzował. Nie wątpię, że Miscavige nie wyolbrzymia i stara się przekazać jak najwięcej szczegółów i faktów, ale ogólny bałagan narracyjny sprawia, że zamiast się zupełnie zatracić w czytaniu, wzrasta irytacja i pragnienie dobrnięcia do końca.
Moja ocena: 3.5

Źródło zdjęcia: http://nypost.com/2013/02/06/scientologys-worst-enemy/

czwartek, 11 sierpnia 2016

Mariusz Wilk „Wołoka”

Mariusz Wilk, Wołoka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, 255 s.

Książka, przełamująca stereotypy myślenia o Rosji. Fascynujący dziennik podróży przez Wyspy Sołowieckie, miejsce gdzie historia rosyjskiego mistycyzmu miesza się z ponurą historią łagrów. Świat pomiędzy wspaniałym Monastyrem, a więziennymi barakami łagrów. Oddalona od cywilizacji kraina cudów, wpisana na listę UNESCO. Pełne, kolorów, zapachów i dźwięków opisy przeprawy przez Kanał Białomorski, soczyste spostrzeżenia obyczajowe i nieprawdopodobne historie ludzi, którzy pozostają tam, ponieważ sowiecka Rosja o nich zapomniała, a nowa Rosja nie chce o nich pamiętać. Wołoka to szlak, ścieżka, którą idzie się po raz pierwszy, podróż w dziewicze rejony. Niezwykle żywa relacja, podbudowana odkrytymi przez autora źródłami historycznymi, które odkrywał i studiował w bibliotekach monastyrów.

Dawno mnie nie było, acz nie z typowych o tej porze roku powodów. Moja starsza córka przekonała mnie, że nie samymi książkami się żyje i ostatnio trochę przystopowałam z czytaniem na rzecz słuchania muzyki (albo inaczej rzecz ująwszy: delektuję się każdą linijką nowego przekładu „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i słucham muzyki). Ale dziś wracam do tego, co czytałam w zeszłym roku. „Wołoka” Mariusza Wilka jest tak napisana, że wymyka się wszelkim recenzjom. To się po prostu doskonale czyta!
Napisałam powyższy akapit i wena mnie opuściła, za to nadszedł czas na własną włóczęgę. I posmakowanie tego, o czym pisał Wilk. Jaka ze mnie wędrowniczka, taki i mój wyjazd był, ale spróbowanie życia z dala od miasta i ludzi, wydeptywanie własnej tropy i rozgwieżdżone niebo nade mną pomogło mi dogłębniej zrozumieć ucieczkę autora od „cywilizacji” i jego zachwyty nad dziką przyrodą, spokojem i wędrówkami.
„Wołoka” napisana jest specyficznym językiem, stylem niemalże archaicznym, wypełniona przestarzałymi wyrazami,. A przecież czyta się opowieść Wilka jednym tchem i o znudzeniu nie ma tu mowy. Wysypy Sołowieckie jawią się w tej prozie nie tylko jako ponury fragment historii Związku Radzieckiego i miejsce śmierci setek tysięcy ofiar megalomanii Stalina, ale i jako miejsce zainteresowania dawnych odkrywców, miejsce spokojne acz wcale nie nudne. Widać, że Wilk wsiąkł w tę Rosję C (a może i D, E, F – Bóg jeden wie, jak wielkie są różnice pomiędzy mentalnością i stylem życia mieszkańców Moskwy i mieszkańców Wysp Sołowieckich), wybrał samotnię i przyrodę i opisuje je ze swadą, znawstwem i humorem. Mimochodem rzucane anegdoty (jak ta o Aleksandrze Dumas i jego „rozłożystej klukwie”) to nie tylko przerywniki w dywagacjach autora, ale i nauka, z której wynosimy wiedzę. A anegdoty są potrzebne, bo poza spokojem i gadulstwem, w „Wołoce” nie brak i smutku, i śmierci. Po raz kolejny Wilk udowadnia, że prawdą jest powiedzenie: „Rosja to stan umysłu”, otępionego alkoholem, smutkiem, biedą, umysłu, który coraz trudniej jest pojąć.
Tym bardziej więc warto sięgnąć po „Wołokę”, gdzie Wilk pisze o wszystkim i niczym, rozpoczyna jedną opowieść, by zboczyć w drugą, potem trzecią (jak sam twierdzi: „Zacząłem o miodzie, a skończyłem na Rzplitej”), a potem nawraca, prostuje i konkluduje.
Moja ocena: 5.5
Tym razem zdjęcie moje.

piątek, 24 czerwca 2016

Kate Atkinson „Przysługa”

Kate Atkinson, Przysługa, Czarna Owca, Warszawa 2014, 479 s.

W Edynburgu trwa słynny festiwal teatralny. Czekający w kolejce na spektakl są świadkami wypadku i brutalnej napaści. Kilka osób rusza poszkodowanym na pomoc. Wśród nich jest też Jackson Brodie, były detektyw. Wkrótce staje się on głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo…

Rozochocona powtórną lekturą „Historii jednej sprawy” rzuciłam się na „Przysługę” niczym kot na szperkę i... z każdą przeczytaną stroną książka coraz mniej mi się podobała. Zorganizowana przestępczość, nielegalne emigrantki zza wschodniej granicy, płatni zabójcy, nastolatki w fazie buntu i przypadkowość rozrastająca się w postępie geometrycznym to zupełnie nie moje klimaty. Co gorsza, bohaterki z „Historii...” zostały ukazane w takim świetle, że cała sympatia nabyta podczas lektury pierwszej powieści, gdzieś się ze mnie ulotniła. Atkinson zajęta nowymi pomysłami i bohaterami po prostu nie miała pomysłu na siostry. W ogóle zaś trudno polubić bohaterów „Przysługi”: są niesympatyczni, odpychający, gburowaci, megalomańscy i tak dalej i bez końca. Zapewne Atkinson chociaż część z tych osób chciała ukazać jako charaktery silne, ale mnie wydają się zrobieni właściwie z jednej sztancy.
Wątków, jak to u tej autorki, znów jest sporo, każdy prowadzony pieczołowicie i gdyby nie to, że (jak już wspomniałam) nie lubię tematów, które w książce są na pierwszym planie, byłabym oczarowana tym, jak wszystko precyzyjnie, pomimo pozorowanego chaosu się układa i wyjaśnia. Jednak ja jestem uczulona na wszelkiej maści kilerów (i wszelkie skorumpowane gliny też), wyjątkiem jest Leon Zawodowiec grany przez Jeana Reno (i analogicznie Norman Stansfield grany przez Gary’ego Oldmana), więc nijak nie mogłam się przekonać do Paula „Raya” Bradleya, jego schematycznej historii życiowej i dziwnej nieudolności przy wykonywaniu edynburskiego zadania.
Nie wiem, co Atkinson chciała przekazać w tekście „Przysługi”. Część kryminalna rozmywa się w części obyczajowej, która jakoś nie obfituje w odkrywcze obserwacje. Umieścić akcję w Edynburgu, podczas festiwalu i pisać o rosyjskich prostytutkach lub szemranych biznesmenach to tak, jak wejść do cukierni i kupić wisienkę bez tortu. Ale czytało się powieść Atkinson szybko, przestojów nie było, więc nie zamierzam rezygnować z czytania kolejnych przygód/losów Jacksona Brodie. Nie zmienia to jednak faktu, że tą częścią Atkinson wyrządziła mi niedźwiedzią przysługę.
Moja ocena: 2