Jeffery Deaver, Pokój straceń, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013,
552 s.
W hotelu na Bahamach ginie Robert Moreno, obywatel USA
mieszkający w Ameryce Południowej. Zastrzelony przez snajpera Moreno, był
obserwowany przez jedną z rządowych agencji bezpieczeństwa, która otrzymała
sygnał o planowanym przez niego zamachu terrorystycznym na siedzibę koncernu
naftowego na Florydzie.
Lincoln Rhyme i Amelia Sachs uczestniczą w śledztwie
przeciwko służbom, które mogły wykonać egzekucję na rzekomym terroryście. Sachs
zbiera informacje o Morenie, odtwarzając przebieg jego pobytu w Nowym Jorku,
natomiast Rhyme wyrusza na Bahamy, aby na miejscu odnaleźć dowody fizyczne
popełnionego przestępstwa. Tropiąc wytrawnego snajpera, sam naraża się na
śmiertelne niebezpieczeństwo.
Im dłuższy staje się cykl z Rhyme’m i Sachs, tym bardziej
Jeffery Deaver oddala się od typowego thrillera, seryjnych morderców w typie
Trumniarza czy Kolekcjonera Kości, ludzkich słabości i psychoz.
„Pokój straceń” zdominowany jest przez politykę i pogadanki
antyterrorystyczne, najnowocześniejszą wojskową technologię, pragnienie
dominacji i władzy, monopol na nieomylność twardogłowych dowódców amerykańskich
i ludzi, którzy pragną zagrozić amerykańskiemu bezpieczeństwu.
Czyta się „Pokój straceń” szybko, bo warsztat pisarski
Deavera pozostaje niezmiennie perfekcyjny, ale czegoś mi w tej książce brak,
losów zwyczajnych, nieuwikłanych w spiski rządowe ludzi? Psychopatycznych
umysłów nie goniących za władzą i wielkimi pieniędzmi? Nie tego się
spodziewałam, nie na taką książkę o Rhyme’sie i Sachs czekałam. „Pokój straceń”
to typowy thriller z podtekstem politycznym, nawet jeśli (jak to u Deavera)
pierwsze rozwiązanie okazuje się tylko wierzchołkiem góry lodowej i staje się
przyczynkiem dla Rhyme’a do dalszego drążenia sprawy.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz