Jakoś tak mi…
niewesoło. A dołek zauważam u siebie po seryjnym czytaniu książek, nazwijmy to,
średnich lotów. Teraz padło na Mary Higgins Clark.
W sumie, w ciągu ostatnich niecałych trzech dni, przeczytałam jej pięć książek. Zaczęło się od odświeżenia znajomości z „Krzykiem pośród nocy” – chyba najlepszym kryminałkiem autorstwa Clark. Fabuła jest prosta: Jenny McPartland - samotna matka dwóch małych dziewczynek pracująca w nowojorskiej galerii poznaje sławnego i bogatego malarza Ericha Kruegera. Miłość od pierwszego wejrzenia, szybki ślub i szybka przeprowadzka do prowincjonalnej Minnesoty. A tam sielanka się kończy, bo młoda pani Krueger coraz dobitniej wyczuwa obecność zmarłej tragicznie matki malarza. Zima, odludzie, garstka osób uczestniczących w dramacie – to wszystko sprawia, że opowieść jest idealna na chłodne, ponure wieczory. Clark insynuuje, podpowiada, zwodzi zarówno czytelników, jak i główną bohaterkę, która już sama nie wie czy jest zdrowa psychicznie, czy może jednak zaczyna jej odbijać.
Tylko koniec jest zbyt filmowy, zbyt dramatyczny, zbyt wydumany, bowiem intryga jako taka – doskonale broni się sama.
Moja ocena: 4.5
Następnie wzięłam się za „Nie ma jak w domu”. Najpierw poznajemy dziesięcioletnią Lizę Barton, która przypadkowo zabija swoją matkę, a następnie przenosimy się o dwadzieścia cztery lata, kiedy jako Celia Norton Liza wraca do miasteczka, bowiem… jej drugi mąż, nieświadom przeszłości żony, kupuje jej w prezencie dom, w którym doszło do tragedii. Od samego początku sytuacja staje się nieznośna, bowiem do kiedyś jajogłowi psychiatrzy uznali dziewczynkę za socjopatkę i tylko cudem uniknęła więzienia. Teraz musi stawić czoło tajemnicy, ohydnym wybrykom wandali i… kolejnemu morderstwu.
Clark skupiła się na tym, jak bardzo przeszłość może ingerować w teraźniejszość, jak gest czy słowo mogą doprowadzić do niechcianej konfrontacji i nieuniknionego ostracyzmu małej społeczności. Akcja i pomysł ciekawe, ale już od początku można się domyślić dlaczego dzieje się tak, jak się dzieje. Wystarczy chwila zastanowienia i czytelnik zaczyna zadawać sobie pytania, na ile całość wydarzeń została sprowokowana, a na ile jest to dziełem przypadku. Koniec jest równie dramatyczny, co bezsensowny, robienie tragedii i pobudzanie adrenaliny tylko po to, aby epilog był jak przesłodzony lukier.
Moja ocena: 3.5
* * *
„Z księżycem ci do twarzy” zaczyna się paskudnie: główna bohaterka – Maggy Holloway odzyskuje przytomność w… trumnie. Została zakopana żywcem, bo za bardzo zależało jej na rozwiązaniu tajemnicy morderstwa macochy. Potencjalnym mordercą wydaje się jeden z gości niedoszłej uroczystej kolacji, która miała się odbyć na cześć dawno niewidzianej pasierbicy. Clark udowadnia, że każdy ma coś do ukrycia, każdy ma swojego trupa w szafie i każdy nosi maskę, którą widzą inni. Podobnie jak we wcześniejszej powieści („Nie ma jak w domu”) – akcja i pomysł budzą zaciekawienie, ale całość jest zbyt pogmatwana. Zbyt wiele niepotrzebnych wtrąceń, zbyt wiele przypadków, telefonów pomiędzy podejrzanymi, a tajemniczymi rozmówcami. I wizytówka pani Clark: koniec, który w założeniu ma trzymać w napięciu, w efekcie wydaje się przeładowany, nieprzemyślany do końca i pełen potknięć.
Moja ocena: 3.5
Z soboty na niedzielę przeczytałam „Gdy moja śliczna śpi”. Najpierw czytamy jak tajemniczy mężczyzna zabija wścibską acz popularną felietonistkę i pisarkę Ethel Lamston, a potem na kartki książki wkracza Neeve Kearny, córka emerytowanego komisarza nowojorskiej policji i właścicielka ekskluzywnego butiku, którego klientką była zamordowana. Panna Kearny chociaż zajmuje się modą, czuje w sobie ducha detektywa i to, co laikowi niezwiązanemu ze światem mody, umyka w nawale szczegółów, Kearny dostrzega od razu i wysnuwa poprawne wnioski. W sumie jest to naciągana, przydługa opowieść o szukaniu mordercy, o paskudnym i pełnym zazdrości światku mody i… o działaniu przypadku.
Na dobrą sprawę wystarczy zastanowić się nad jednym zdaniem w książce, porównać z tytułem i już morderca jawi się jak na dłoni. Panna Kearny jednak, chociaż taka spostrzegawcza jeśli chodzi o modowe wpadki i przeoczenia, jest (dosłownie) ślepa na to, co ma przed oczyma. Inaczej bowiem powieść zakończyłaby się nie po kilkuset stronach, lecz po kilkudziesięciu.
Plusem niewątpliwym jest to, że tym razem nie ma przeładowania dramatyzmem w scenach końcowych, ale sama akcja jest jednak pełna dziur i niekonsekwencji.
Moja ocena: 3.5
* * *
„Wygrana na loterii” to z kolei zbiór opowiadań o małżeństwie, które wygrało na loterii 40 milionów dolarów, co pozwala im na słodką emeryturę. Sęk w tym, że żona – Elwira Meehan ma zacięcie detektywistyczne. Prawdopodobnie miała być amerykańskim odpowiednikiem panny Jane Marple z końca XX wieku, ale Mary Higgins Clark nie do końca się to udało. Elwira jest miła, mądra, życzliwa i bezpretensjonalna, ale jej gadżet (broszka w kształcie słońca służąca do nagrywania rozmów) trąci niepotrzebnym dodatkiem, który ma służyć jako jej znak rozpoznawczy. Opowiadania są… no cóż… kiepskie. Mordercy można się domyślić prawie od początku, działania zaś starszej pani są chwilami aż nieprawdopodobne. Zastanawia mnie też jeden fakt: prawie w każdym z tych opowiadań ktoś próbuje starszą panią zabić. Raz prawie zostaje wypchnięta z trzydziestego czwartego piętra swego mieszkania, kiedy indziej zostaje postrzelona, to znowu prawie umiera od otrucia gazem. Po ilu takich wypadkach osoba z krwi i kości przestałaby mieszać się w sprawy bliźnich? A Elwira jest nie(do)z(a)mordowan(i)a. To wielka różnica w odniesieniu do panny Marple. Bohaterka Agathy Christie nie musiała wchodzić w ręce zbrodniarza, by udowodnić, że jest winien. Nadmierny dramatyzm szkodzi. W przypadku przygód eks sprzątaczki – też.
Moja ocena: 2.5
Zamiast podsumowania: Mary Higgins Clark często opisuje w podziękowaniach jak narodził się ten czy inny pomysł na książkę. Podoba mi się jej sposób myślenia i inspiracje jakie czerpie z pozornie błahych informacji.